Wciągnęli ich na górę jednego po drugim, na samym końcu podnosząc nawet z morza aherską łódź, która na rzemiennych linach zawisła za burtą. Altsin znalazł się na pokładzie ostatni i rozglądał wokół, korzystając z chwili, gdy nikt na niego nie patrzył, bo większość strażników zajęta była poklepywaniem po plecach i poszturchiwaniem ocalonych przyjaciół.
Na rufie znajdowało się kilkudziesięciu ludzi. Większość stanowili mężczyźni, ale dostrzegł też dwie kobiety; jedną – ostrzyżoną jak mężczyzna – otaczały delikatne smugi Mocy. Nie rozpoznawał aspektu, ale nie wydawał mu się groźny. Druga, blondynka z długimi włosami, siedziała nieco z boku, obejmując dłońmi kolana i kołysząc się katatonicznie.
Przez chwilę zastanawiał się, dlaczego to właśnie ta kobieta mocniej przyciągała jego uwagę. Czarownica, nawet jeśli kiepska, stanowiła potencjalne zagrożenie, ale ta druga? W całej jej postaci, w sposobie, w jaki siedziała, nie było nic poza obłędnym przerażeniem.
I co ją właściwie tak wystraszyło?
Rozglądał się dalej. Stado około trzydziestu psów kłębiło się nerwowo wokół jasnowłosego strażnika. Zwierzęta były podenerwowane, kuliły między nogami ogony, skomliły. Żołnierz uspokajał je krótkimi komendami, wyciszał. Psia głowa była wyszyta na płaszczach noszonych przez niektórych strażników, co trochę tłumaczyło obecność zwierząt w oddziale. A te dwie czerwone szóstki obok niej zapewne były numerem kompanii, choć kompania powinna liczyć zdecydowanie więcej ludzi.
Coś po lewej stronie przyciągnęło jego uwagę. Jakby drgnienie Mocy w miejscu, gdzie dwóch żołnierzy stało nad kimś leżącym na noszach. Trzymali wartę z bronią w ręku.
Mieli chronić leżącego? Przed kim?
Altsin skupił się odrobinę… To był… cholera, ciało nieprzytomnego otaczała zbroja utkana z kłębiących się duchów. Jakby włożył na siebie kawałek koszmaru. Na dodatek coś na kształt długiej, grubej struny łączyło te dusze z odległym o sto kroków budynkiem, wyglądającym jak przysadzista rotunda.
Co tu się działo?
Każdy szczegół, który dostrzegał, rodził kolejne pytania.
Uwagę Altsina zwrócił nagły ruch. Gessen stał trzy kroki przed uzbrojonym po zęby mężczyzną z krótką, rudą brodą i meldował się, salutując pięścią do piersi. No tak, najpierw regulamin.
— Panie poruczniku, strażnicy Gessen i Jodła gotowi do służby.
Dowódca oddał honory i stanął w swobodniejszej pozycji, przekrzywiając lekko głowę. Złodziej przyjrzał mu się uważnie: młody, średniego wzrostu, z włosami o barwie jasnego brązu. Albo ciemnej miedzi. W tym mglistym świetle trudno to było jednoznacznie ocenić. Co nie wróżyło najlepiej, bo Altsin pamiętał nauki udzielane przez Ceetrona, który ciągle powtarzał: nigdy nie ufaj rudym, to zdradliwa banda.
Jego pierwsze pytanie było zaskakujące:
— Gdzie zgubiłeś sanie, żołnierzu?
— Utonęły.
— Psy?
— Też.
— Broń i zapasy?
— Poszły pod wodę, panie poruczniku.
— Gdybym płacił wam żołd, to potrąciłbym z niego za stracone rzeczy, Gessen.
— Rozumiem, panie poruczniku.
— Na twoje szczęście płaci cesarz. Umówmy się więc, że jak wy mu nic nie powiecie, to ja też nie. Zgoda?
— Tak jest, panie poruczniku!
— Spocznij. Ty Jodła też.
Nagle rudy oficer uśmiechnął się. Szczerze, szeroko i radośnie.
— Velergorf!
Z grupy żołnierzy wyłonił się wysoki, potężnie zbudowany mężczyzna o twarzy pokrytej taką liczbą tatuaży, że wyglądała jak poobijana. Ciężki topór zatknął sobie za pas, a krótka kolczuga pobrzękiwała cicho przy każdym kroku.
— Jestem, panie poruczniku.
— Nakarm ich. Gdy będą jeść, opowiedz co i jak. Potem niech znajdą sobie broń. Gdy zejdziemy na dół, zostaną tu na straży.
— Rozkaz, panie poruczniku.
Dopiero w tej chwili do Altsina dotarło, że wszyscy na pokładzie są uzbrojeni. I cisi, spokojni, skoncentrowani jak przed bitwą. Niby byli żołnierzami, więc nie powinno go dziwić, że nosili hełmy, łuskowe zbroje, kolczugi, przeszywanice, szable, miecze i topory… Ale sposób, w jaki się poruszali, jak wymieniali spojrzenia albo co rusz sprawdzali broń i poprawiali pancerze… Na dodatek kilka tarcz nosiło ślady niedawnej walki, szramy i wgniecenia były świeże, świeciły jasnym drewnem. I co najmniej czterech strażników zostało rannych, krew na opatrunkach nie zdążyła jeszcze skrzepnąć.
Cholera… znów patrzył na świat, jakby urodził się w obozie wojskowym, a zamiast pieluchy używał starej kolczugi.
Bez wątpienia cały oddział bił się niedawno. I znów szykował się do walki. Zejdziemy na dół, powiedział oficer. Czyli gdzie? Znajdowali się na rufowym kasztelu, który bez wątpienia był najwyższym punktem okrętu… Zamierzali zejść na niższy pokład? Po co?
— Zazwyczaj jak ludzie widzą nas pierwszy raz, mówią, że wyglądamy jak banda zbójów.
Drgnął, zaskoczony. Nie zauważył, kiedy rudy porucznik do niego podszedł. A powinien, bo Meekhańczyk miał na sobie tyle żelaza, że wystarczyłoby na balast dla niewielkiego okrętu. Kolczuga, hełm, tarcza, pas z mieczem, sztylet… Zapowiedź przemocy wykuta w zimnym metalu wsparta była przez ten szczególny wyraz skupienia, który złodziej widział w oczach wszystkich żołnierzy.
— Na drugi i trzeci rzut oka wcale nie wyglądacie lepiej. — Altsin demonstracyjnie zmierzył oficera wzrokiem. — Szykujecie się na wojnę?
— Być może. Ale nie o tym chciałem zagadać. Przepraszam, że nie podszedłem od razu, i dziękuję za ocalenie moich ludzi.
— Nie ma za co. Jestem…
— Słyszałem. — Rudzielec uniósł dłoń. — Zanim cię wciągnęliśmy na górę, Gessen zdążył powiedzieć kilka słów o waszym spotkaniu. I o tobie. Więc jesteś czarownikiem z miasta na zachodnim wybrzeżu.
— Tak, to ja. A ty jesteś dowódcą bandy zbirów. — Altsin wskazał na kręcących się wokół żołnierzy.
— Zgadza się. — Oficer wyciągnął rękę. — Kenneth-lyw-Darawyt. Porucznik Szóstej Kompanii Szóstego Pułku Górskiej Straży z Belenden.
Uścisnęli sobie dłonie.
— Żołądź.
— Wiem. Gessen powiedział, że kazałeś się tak nazywać.
— Taki zwyczaj. W moich stronach jak parasz się magią, to nie zdradzasz swojego imienia.
— Dziwne. Ale nie dziwniejsze niż wiele rzeczy, o których słyszałem. Jakich aspektów używasz?
Altsin mógł rzucić dowolną nazwę. Miękki Piasek, Czarny Pył albo Pierdnięcie Muła. Aspektów były setki, niektórzy mówili nawet o tysiącach, i czasem nosiły one różne nazwy w różnych częściach świata. Więc nikt, może poza uczonymi spędzającymi całe życie w księgach, nie zdołałby zweryfikować, czy złodziej kłamie.
Zamiast tego wzruszył ramionami. Był zbyt zmęczony, by znów konfabulować coś na poczekaniu, a potem pamiętać, co nazmyślał.
— Tych i owych. Moja gildia nie zdradza swoich sekretów byle komu. — Złodziej cofnął się o krok i założył ręce na piersi.
Do cholery, czemu znów to robię? Póki tylko nosił duszę Bitewnej Pięści, nawiedzały go cudze emocje i wspomnienia, a czasami odkrywał, że patrzy na świat w inny sposób niż zwykły rzezimieszek, lecz potrafił to odróżnić od własnego, portowo-złodziejskiego ja. Ale teraz? Gdy objął duszę boga? No dobra, tylko jej fragment, ale za to jaki wredny. Już tego nie umiał. Robił lub mówił pewne rzeczy tak, jakby były częścią jego osoby od zawsze.
Co właściwie chciał osiągnąć, prowokując tego oficera?
Odpowiedź przyszła sama. Mógł… nie, musiał się przekonać, z kim ma do czynienia. Jak porucznik reaguje na zaczepki, jakie ma słabości, czy potrafi nad sobą zapanować…
Po co mu była ta wiedza?
Bo jakaś głęboko schowana część jego nowej, dzielonej z Bitewną Pięścią duszy odruchowo traktowała każdego, kto nosi broń, jak potencjalnego sojusznika lub wroga. A jednych i drugich trzeba dobrze poznać.
Delikatne skrzywienie warg było wszystkim, co zdołał uzyskać.
— Nie będę się z tobą kłócił, czarowniku. Nie mam na to czasu ani ochoty. Ocaliłeś moich ludzi, więc mam u ciebie dług, ale nie próbuj sprawdzać, jak wielki. Zacznijmy od rzeczy najważniejszych. Głodny?
Cholera, czy był głodny? Zjadłby pieczonego wołu, zagryzając workiem prażonego grochu z boczkiem.
— Odrobinę.
* * *
Dostał suszone mięso, suchary i, cóż za niespodzianka, garść suszonych owoców. Cholera, to były najlepsze rzeczy, jakie jadł w życiu. Gdy jeden z żołnierzy szturchnął go jeszcze w ramię manierką do połowy pełną wódki, Altsin gotów był umrzeć ze szczęścia.
— Pij. Ale z umiarem. Po takim poście gorzałka szybko uderza do głowy. — Strażnik wykrzywił wytatuowaną twarz w przyjaznym uśmiechu. — Varhenn Velergorf. Dziesiętnik. Mogę klapnąć obok?
Złodziej machnął ręką, zajęty próbą złapania tchu. Ależ to cholerstwo było mocne. I dobre. Kiedy znikło wrażenie, że ktoś zgasił mu pochodnię w gardle, pojawiał się delikatny posmak dymu i owoców. I ochota na kolejną porcję. Czemu nie?
— Ostrożnie mówię. Jak nie jadłeś od kilku dni, padniesz mi tu zaraz i będziesz chrapał. — Dziesiętnik odebrał mu manierkę w połowie łyku, potrząsnął i z wyraźnym uznaniem skinął głową. — No, no. Potrafisz nieźle golnąć. Gratulacje. Ale nawet mnie ta gorzała posyła do łóżka na całą noc, a ty, wybacz, nie wyglądasz na tęgą głowę.
Wokół nich wszczął się bardziej zorganizowany ruch, żołnierze przestali snuć się nerwowo, zebrali w grupy po czterech, pięciu ludzi. Ci, którzy mieli małe tarcze, zakładali je na ramiona, ciężkie zarzucano na plecy, część kuszników napinało i ładowało broń. Altsin nie słyszał przekazywanych półgłosem rozkazów, ale jedno było jasne. Zaraz coś zacznie się dziać.
— Idziecie na dół? — rzucił lekko, licząc, że podoficer coś chlapnie.
— Za kilka minut. — Góral podrapał się po siwej czuprynie, demonstrując pokryte zawiłymi rysunkami grzbiety dłoni. — Mamy kilka spraw do załatwienia.
Dwóch strażników przeszło między resztą, rozdając pochodnie i liny. Altsin potrzebował chwili, by dodać dwa do dwóch.
— Pochodnie… cholera jasna, schodzicie pod pokład? Do środka statku?
— Zgadza się.
— Po co?
Dziesiętnik skinął głową i zacmokał z demonstracyjną kpiną.
— Mamy sprawy do załatwienia. Wiesz, takie zwykłe, żołnierskie interesy.
Złodziej spojrzał na szeroki uśmiech strażnika, który zaczynał się i kończył na ustach. Oczy mężczyzny były ciemne i chłodne jak wody górskiego jeziora.
— Boisz się?
Uśmiech znikł, chłód w spojrzeniu pozostał.
— Tak. Jak człowiek nie mówi prawdy w takiej chwili, to może umrzeć jako kłamca. Boję się.
Altsin zrozumiał, że dziesiętnik mówi szczerze. Lecz i tak, mimo wszystko, pójdzie na dół, pod pokład z resztą żołnierzy. Zbliżał się do rozwiązania jednej z zagadek, którą tu zastał.
— Co jest na dole? — zapytał.
— Wstań. Pokażę ci.
Z kasztelu rozciągał się widok na cały okręt. Altsin ogarnął wzrokiem najpierw wolną przestrzeń między rufą a śródokręciem, potem zabudowania, które zajmowały środek statku, kikuty masztów, dziób – niemal niknący we mgle. Bogowie, ależ to cholerstwo było wielkie. A ile pokładów było pod spodem? Mogło tu żyć i mieszkać dwadzieścia albo trzydzieści tysięcy ludzi… Albo pięćdziesiąt… pięćdziesiąt tysięcy wyznawców pływających na ciele swojego boga, karmiących go dzień w dzień adoracją i modlitwami. Ten statek był wspólnotą religijną i żywą świątynią jednocześnie. Nic dziwnego, że w dawnych czasach tak trudno było pokonać Nieśmiertelną Flotę.
— Na dole, czarowniku — głos Velergorfa wyrwał go z rozmyślań. — Na dole.
Złodziej wychylił się i zerknął na pokład poniżej.
Najpierw nie wiedział, na co patrzy. Potem zrozumiał. I nagle wewnątrz, w głowie, nie było już Altsina, złodzieja, uciekiniera, głupca… Nagle za oczami wybuchł mu wulkan najczystszej furii, gorącej niczym wnętrze słońca.
Nie masz prawa tu być! To nie twój świat! Kto ci pozwolił! Jak śmiesz, ty skurwysynu! Jak śmiesz!
Zakręciło mu się w głowie i przez chwilę miał wrażenie, że zaraz krew tryśnie mu nosem i uszami.
Dość. Zacisnął dłonie na drewnianym częstokole, aż poczuł, jak strzelają mu kości palców. Dość! Zamknij się!
Znalazł w sobie tę lodowatą wściekłość, która towarzyszyła mu, odkąd pamiętał, sięgnął po nią i pchnął naprzeciw gniewowi, który wzbudził w nim widok leżących niżej ciał. Dość!!! Spokój! Spokój.
Co jest tam na dole?
Odpowiedź przyszła tak, jak czasem wraca świadomość, gdy człowiek budzi się z głębokiego snu, powoli, ale z nieubłaganą siłą sunącego lodowca. Wiem, co to za truchła. I wiem, że nie powinno ich tam być.
Oderwał dłonie od drewna, konstatując z pewnym rozbawieniem, że udało mu się zostawić na nim wyraźne zgłębienie. Nagle połamane maszty i ślady walki widoczne w dole stały się zrozumiałe i jasne. Znam ten okręt, pomyślał, Oum nie podał mi jego imienia, lecz jeden z awenderi Pana Bitew negocjował kiedyś na jego pokładzie warunki rozejmu z Nieśmiertelną Flotą. Z Wędrowcami, jak ich wtedy nazywano – poprawił się.
Po początkowych zwycięstwach myślano, że Wędrowcy odpłynęli poza krawędź świata i czasu, ale gdy okazało się, że część została, uznano, że lepiej się z nimi dogadać, niż walczyć. Negocjacje odbyły się na jego… jej pokładzie. Nocna Perła. Tak się nazywa ten statek. Pan Mórz… zanim jego awenderi odmówili zjednoczenia i po bratobójczej walce odrodzili się jako Bliźnięta, zaprosił Naczynia kilku swoich braci i sióstr na te rozmowy. Nocna Perła była największym okrętem, jaki został, nieformalnie dowodziła resztą Floty… Rozmowy były twarde, ale honorowe i szczere…
Altsin postanowił, że będzie sceptycznie podchodził do tych wspomnień.
Nie, żeby nie wierzył w obraz wydarzeń sprzed wieków, ale honor i szczerość były ostatnimi rzeczami, z jakimi przystępowano wtedy do wszelkich negocjacji. Pamiętał posiłek z ryb i owoców morza oraz wino o posmaku smoły i wodorostów. W czasach, zanim oddalili się od siebie na tyle, że utworzyli osobne byty, awenderi Pana Bitew wymieniali się między sobą wspomnieniami, bo tak było łatwiej i szybciej. Złodziej poczuł szczere rozbawienie tym, że Bitewna Pięść lepiej zapamiętał smak morskiego wina niż sam przebieg rozmów.
Ale te zakończyły się sukcesem, bo więcej nie walczono z Nieśmiertelną, pozwolono jej pływać po oceanach, korzystać z darów mórz, czasem wynajmowano do pomocy w transporcie oddziałów.
Nocna Perła…
Porzucili cię na śmierć, prawda?
Okaleczyli i zostawili. Jak chorą sztukę bydła.
— Chciałbym im się przyjrzeć z bliska — mruknął.
— W sumie to żaden problem. — Podoficer machnął ręką i zwój liny poleciał na dół. — Umiesz po tym schodzić?
Altsin zawiesił wzrok na wytatuowanej twarzy, czując nagły chłód w żyłach.
— No proszę, najpierw poczęstunek, potem mocna wódka, nie tyle, bym się upił, ale tyle, bym zapomniał o zdrowym rozsądku, po czym pokazujesz mi coś, co ma mnie zaciekawić. I nawet lina do zejścia czeka pod ręką.
Tym razem uśmiech dziesiętnika wyglądał na szczery.
— A widzisz. Teraz wiadomo, dlaczego to ty, a nie ja, jesteś czarownikiem. Taka sprytna z ciebie bestia, że aż strach.
Bestia? Ha, Ha… żebyś wiedział, żołnierzu.
— Nie musisz schodzić, jeśli nie chcesz. A wódka była tylko poczęstunkiem. — Rudy porucznik podszedł do nich, pobrzękując kolczugą. — A my potrzebujemy maga, bo jedyny, jakiego mam, do niczego się nie nadaje.
Stojąca kilkanaście kroków od nich blondynka musiała mieć doskonały słuch, bo syknęła i pokazała oficerowi obraźliwy gest.
— Skąd wiesz, że ja się do czegoś przydam?
— Przewędrowałeś kawał Północy, przepłynąłeś wiele mil w skradzionej aherskiej łodzi, ocaliłeś moich ludzi. I nie wmówisz mi, że twoja gildia wysłała w tak niebezpieczną podróż kogoś, kto nie potrafi użyć magii do obrony. Nieważne, aspektowanej czy nie.
No, tu go miał. Jeśli złodziej nie chciał zaplątać się zbyt mocno we własną bajeczkę, mógł tylko przytaknąć.
— Potrafię o siebie zadbać.
— To dobrze. — Oficer skinął dłonią i tuzin strzelców zajęło miejsce na blankach kasztelu. — Nadal chcesz zejść? Będziemy cię osłaniać.
Altsin pokręcił głową. Minął już szok, którego doznał na widok tych stworzeń; z głowy wyparowały mu i gniew, i lodowata furia, którą go ugasił. I nagle pomysł zjechania na dolny pokład wcale nie wydawał mu się już taki dobry. Przynajmniej nie tak na łapu-capu.
— Czekaj, czekaj. Jak się chwilę zastanowić, to mam jeszcze kilka pytań, poruczniku. Opowiedz mi o nich. — Wskazał na trupy bestii.
Opowieść oficera była krótka i właściwie Altsin sam mógł odtworzyć jej część na podstawie śladów walki. Zaatakowano ich, gdy większość oddziału była już na górze, bestii było czterdzieści, może pięćdziesiąt. Nie walczyły jak zwykłe zwierzęta, w ich atakach dało się dostrzec jakąś dziką przemyślność i niezwierzęcy spryt, ale i tak zostały odparte. Zdołały jednak porwać czterech żołnierzy. Zabrały ich pod pokład. Szósta Kompania właśnie wybierała się po swoich.
Cholera, ten oficer nie zrobiłby kariery jako wędrowny bard. Ani nawet jako pomocnik barda. Taki, co to łazi za mistrzem i podaje lutnię. Rzucał zdania krótkie, koślawe, po żołniersku proste. Nic dziwnego, że wybrał karierę w armii.
Ale złodziej wysłuchał jego opowieści do końca, nie przerywając ani razu.
— Zdajesz sobie sprawę z tego, że zejście pod pokład to szaleństwo? — skwitował, gdy już usłyszał całość.
Wyobraźnia podpowiadała mu, że pod pokładem będzie prawdziwy labirynt. Ciemno, ciasno, na wpół inteligentne bestie znające każdy zakamarek… To nie wyobraźnia, uświadomił sobie nagle. To wspomnienia. Było jasne, że Bitewna Pięść spotkał już kiedyś te potwory i z nimi walczył.
Porucznik wzruszył ramionami.
— Istnieje taka możliwość.
— Czy regulamin imperialnej armii nie zakazuje oficerom wysyłania ludzi na samobójcze misje?
Stojący obok wytatuowany dziesiętnik plasnął się z rozmachem w czoło.
— Wiedziałem, że chyba kiedyś coś takiego czytałem. To chyba rozdział siódmy, podpunkt czterdziesty drugi. Zaraz po instrukcji, jak srać i się podcierać.
Kilku najbliższych żołnierzy parsknęło krótkim rechotem, ale żaden nie oderwał wzroku od pokładu poniżej. Ich kusze zataczały leniwe półkola, omiatając teren.
Oficer pokiwał głową, a na ustach zagościł mu cień uśmiechu.
— Owszem, Varhenn, ale poniżej napisali „nie dotyczy Górskiej Straży”, więc się nie wymigasz. Schodzimy pod pokład, bo czas nas nagli. A ty, czarowniku, rób, co chcesz. Nie mam czasu cię przekonywać, a błagać nie będę. Uwaga! Pierwsza i Trzecia ruchy! Zabezpieczyć teren i czekać na resztę.
W dół poleciały kolejne liny i w dosłownie kilka uderzeń serca dziesięciu żołnierzy znalazło się na pokrytych posoką czarnych deskach. Błyskawicznie załadowali kusze i rozstawili się w półokrąg.
— Gotowe!
Altsin musiał przyznać, że chociaż wyglądali na bandytów, którzy uzbroili się, szabrując pola bitewne, działali cholernie sprawnie.
Do dowódcy podbiegł Jodła, już w kolczudze i z mieczem w garści.
— Proszę o pozwolenie na dołączenie do oddziału. Gessen też chce iść.
— Wolałbym, żebyście odpoczęli.
— Z całym szacunkiem, panie poruczniku. Ja bym wolał siedzieć w Belenden pod ciepłą pierzyną. Takie jest życie, nie wszystkim dogodzi.
— Jodła…
— Przepraszam, panie poruczniku, ale mówię, jak jest. Tu ze Szczurami zostanie Patyk i paru innych chłopaków, więc my nie musimy. No i Alenth i Otha są mi winni pieniądze, nie pozwolę durniom dać się zeżreć tam na dole, zanim nie dostanę swoich dwóch orgów.
— Po dwóch od każdego?
— Tak jest!
Oficer podrapał się po brodzie, przysłaniając dłonią uśmiech.
— A, to zmienia postać rzeczy. Za cztery orgi poszedłbym po nich sam. Dobra, dołączycie do Siódmej. Schodzi ostatnia, razem z psami. Powiedz Gessenowi, żeby się pospieszył, nie będziemy czekać.
— Rozkaz! — Strażnik zasalutował i pobiegł na tyły.
To był ten moment, który sprawił, że Altsin zmienił zdanie.
Na chwilę, dosłownie na mgnienie oka, na twarzy oficera patrzącego na truchtającego Jodłę nie było nic, poza najczystszą, najpełniejszą dumą. Zasraną, głupią jak ledwo wyklute pisklę, kretyńską dumą. A jej odbicie zagościło na twarzach pobliskich żołnierzy, wypiękniając je w najwspanialszy możliwy sposób. Rozumiał to, tak dobrze to rozumiał… Wspomnienia awenderi Reagwyra z tysiąca pól bitewnych grały z tą dumą jednym tonem.
Cholera. Ależ to było cudownie idiotyczne.
Mimo to musiał jeszcze zapytać.
— Wiesz, że najpewniej idziecie po trupy?
— Velergorf zaklina się, że potwory zabrały ich na dół żywych. Wierzę mu. Nie wiem, dlaczego tak zrobiły, ale jeśli jest szansa, że moi ludzie żyją, pójdziemy po nich.
— Bo są winni cztery orgi?
— No. — Uśmieszek porucznika był niemal figlarny. — To też. A jeśli nie, trupy też są ważne. No i nie sądzę, by tych stworów było zbyt wiele. Zaatakowały nas, dopiero gdy większość kompanii znalazła się na górze. Czaiły się, czekały na odpowiednią chwilę i uderzyły wtedy, gdy uznały, że mają szansę. Nie wcześniej. To znaczy, że nie może ich być zbyt dużo. Na dodatek trzecią część położyliśmy trupem, a resztę zdrowo poharataliśmy. Pójdziemy więc za śladami posoki i zabijemy te, co zostały. Trzeba tylko znaleźć ich norę.
Altsin wskazał na nosze pilnowane przez dwóch żołnierzy.
— Może jak obudzisz swojego szamana, to powie ci, gdzie szukać.
— Nie ma na to szans. Jest nieprzytomny, bo coś schwytało jednego z jego duchów i więzi. Gdyby nie sprawa z tymi potworami, rąbałbym już ściany tej budowli — wskazał na drewnianą rotundę za plecami — żeby sprawdzić, kto to zrobił i kto, do cholery, steruje tym statkiem. Ale teraz muszę odzyskać swoich ludzi. Żywych lub martwych. A twoje przybycie, Żołądź, opóźniło nas o pół godziny.
Ostatnia uwaga trochę złodzieja ubodła.
— Wybacz, gdybym wiedział, bardziej bym się spieszył.
— Nieważne. Gessen i Jodła żyją, a już ich pożegnaliśmy. Teraz jednak my musimy nadrobić stracony czas. Zostajesz?
Altsin pokręcił głową.
— Zejdę na dół — powiedział.
— Namyśliłeś się? — Porucznik uniósł brwi.
— Nie mówię, że pójdę z wami pod pokład. Ale przyjrzę się tym truchłom poniżej. Kiedyś czytałem o podobnych bestiach złapanych na Uroczysku… To… — zawahał się, nie wiedząc, w którą stronę pociągnąć kłamstwo — … to szansa na sprawdzenie, czy chodzi o te same stwory. W gildii będą o to pytać. A poza tym, teraz są tam już twoi ludzie, a to zmienia trochę postać rzeczy.
No i Oum pytałby, dlaczego złodziej nie sprawdził wszystkiego. Nie po to tłukł się przez pół świata, by zostawiać za sobą nierozwiązane zagadki. Bo przecież wcale nie chodziło o to dziwaczne, podejrzanie rozbrajające uczucie, gdy patrzył, jak strażnicy szykują się do walki.
Szlag by to trafił. Najwyraźniej taka głupota bywa zaraźliwa.
Nie czekając, aż porucznik zacznie mu dziękować, bo tego już by chyba nie przełknął, złapał linę i prawie parząc sobie dłonie, zjechał na pokład w dole.