Przydzielili im dwa namioty, osobny dla kobiet i osobny dla mężczyzn, gest miły, choć nieco niepotrzebny. Pokazali, gdzie zostawić i oporządzić konie, wskazali miejsce, gdzie mogą pobrać żywność, oraz wychodki, stojące po wojskowemu w karnym rządku. Wszystko zostało załatwione szybko i sprawnie. I z tak lodowatą uprzejmością, że Kailean dziwiła się, iż na szczycie wzgórza nie zaczął padać śnieg.
Laskolnyk zebrał ich w większym namiocie, gdy tylko oporządzili konie i przegryźli co nieco. Stanęli w ósemkę, patrząc na Daghenę. Dziewczyna mruczała coś pod nosem, machała szybko dłońmi, jakby tkała materiał z kurzu i światła. Wreszcie uśmiechnęła się, zadowolona.
— Nie usłyszą. No chyba że wejdą do namiotu, a wtedy raczej ich zobaczymy.
— Ha, ha, córko, ha, ha — głos kha-dara ociekał sarkazmem. — No ale dobrze, siedzimy w latrynie, więc trochę humoru nam się przyda.
Kocimiętka uśmiechnął się kwaśno pod płowym wąsem.
— To nie tak miało wyglądać, co, kha-dar?
— Nie tak, poruczniku. Nie spodziewałem się uczty powitalnej ani gromadki dzieci rzucających nam pod nogi kwiaty, ale to? — Wskazał dłonią namiot, zszyty chyba z jakichś zasłon. — Za dużo tu gniewu i złości.
— Raczej rozczarowania i nieufności — Janne potarł szczękę, rozmazując pechowego komara w krwawą pręgę. — I raczej trudno się z nimi nie zgodzić. Wojna skończyła się ponad dwadzieścia lat temu, a Imperium przypomina sobie o niewolnikach dopiero teraz. Gdybym to ja…
— Ale to nie ty, Janne. I nie gdybaj mi tu, do cholery. Przez ostatnie lata prawie trzydzieści tysięcy ludzi wykupiono z niewoli…
— Chłopów? Rzemieślników? Zwykłych żołnierzy?
Siwe oczy Laskolnyka zmrużyły się w złe szczeliny.
— Przerwij mi jeszcze raz, chłopcze, a wyjdziemy na zewnątrz i spuszczę ci taki łomot, jakiego w życiu nie miałeś. Nie jestem tu po to, by nurzać się w szambie starych krzywd. Nie mogliśmy nic więcej zrobić i…
— A to prawda — Niiar wyrwał się przed szereg — co mówiłeś, kha-dar? O tym, że nasi pomogli osadzić na tronie tutejszego księcia.
Laskolnyk prychnął, zaklął i nagle uśmiechnął się szeroko. Och, jak Kailean kochała ten uśmiech. To był jej, ich kha-dar, wódz-ojciec czaardanu.
— Wygląda na to, że nie dacie mi dokończyć żadnego zdania, co, dzieciaki?
Nawet Kocimiętka, rówieśnik generała, nie wyglądał na obrażonego tymi „dzieciakami”. Więcej, wyszczerzył się, jakby właśnie wyszedł mu dobry rzut kośćmi. Ich dowódca westchnął ciężko.
— No dobra, po kolei. Janne, przepraszam, czasem czuję, że biorę na barki za dużo, że mnie to przerasta. Wolałbym, żeby było jak na wojnie: widzisz, gdzie wróg się odsłonił, to walisz tam całą siłą. A te tajemnice, sekrety, gierki Szczurów i Ogarów… szkoda słów. Wybaczysz?
Kailean widziała już, jak Laskolnyk robi takie rzeczy, naturalnie, z niewymuszoną szczerością. Czy wybaczy? Zerknęła na Janne. Gdyby stary wskazał jakiś pal i powiedział: „Synu, wsadź go sobie w rzyć”, chłopak dyndałby nogami w powietrzu, zanim policzyłaby do dziesięciu.
— Nie… — Ptasznik zająknął się, zaczerwienił. — To ja… głupio gadałem…
— Nie tylko ty, niektórzy nie mogli się powstrzymać od dziwnych skojarzeń na temat bawolich rogów.
Kilka uśmiechów to za mało, żeby wpędzić Leę w zakłopotanie.
— Sam się zaczął przechwalać, kha-dar.
— Oczywiście. Ale wracamy do ważnych spraw. Niiar, ile razy w życiu cię okłamałem?
— Ani razu, kha-dar.
— Powiedziałem tyle, ile wiem od Kciuka. A Psiarnia działała tu na polecenie samego cesarza. To wiem od niego samego.
— Ale się nie udało?
— Ale się nie udało. I wielu ludzi szuka odpowiedzi na pytanie: dlaczego? Teraz jednak my musimy się dowiedzieć, ile jest warta ta armia. — Laskolnyk machnął ręką w stronę wyjścia z namiotu.
— Szkolą się jak pieprzona piechota, generale. — Kocimiętka podrapał się po karku. — Mają weteranów, którzy uczą młodych, i w ogóle.
— Wiem. Widziałem ten obóz. Tylko ten, bo zważcie, że reszty nie możemy obejrzeć. No i zważcie też, że imperialny piechur ćwiczy się co najmniej pięć lat, zanim trafi do pułku bojowego. Chyba że jest wojna, wtedy krócej. Ale nawet w czasie Rudej Jesieni nie posyłaliśmy do bitwy ludzi po miesiącu biegania z tarczą.
— Podobno powstanie było przygotowywane wcześniej. Od lat.
— Podobno, Sarden, podobno.
— No i jak na razie wygrywają większość potyczek.
— Zasadzki, pułapki, podstępy. Doba robota, ale to tylko przygrywka. Szarpanina, a nie wojna. Białe Konoweryn jeszcze nie ruszyło armii, Kambehia też nie, a to najsilniejsze z tutejszych księstw. Natomiast Geghii Północne rozbiło większość sił powstańców i zdławiło bunt na prawie całym swoim terenie.
— Pod Pomwe saw-Kirhu załatwił trzy tysiące jazdy.
— Widzę, że obudziło się w tobie coś w rodzaju meekhańskiej dumy, co, Kocimiętka? W reszcie też? To była dobra robota, dobra bitwa. Mądra. Ale mieli tam dziesięć tysięcy ludzi przeciw trzem, mieli tabor bojowy, a co najważniejsze, Pomweńczycy ich zlekceważyli. Nigdy nie lekceważ pieprzonej meekhańskiej piechoty. Taka wiadomość poszła w świat, więc teraz będzie trudniej. Następny dowódca, z którym się zmierzą, będzie ostrożniejszy, nie da się nabrać na pozorną słabość. No i nie stanęli jeszcze do bitwy przeciw słoniom.
Słonie. Kailean widziała kilka w Białym Konoweryn, nim wyruszyli na zachód. Wielkie jak jej rodzinna chata szare góry na czterech kolumnach, z piekielnymi wężami zwisającymi między parą białych kłów wystających z pyska. Bestie jak z legend o Wojnach Bogów. Jeden wracał chyba z ćwiczeń, bo niósł na grzbiecie pancerną wieżyczkę, w której siedziało trzech łuczników. Z boków zwieszały mu się płachty skórzanego pancerza, a łeb i trąbę kryły błyszczące, stalowe łuski. Toryn, koń, któremu niestraszne były włócznie, strzały i ogień, aż przysiadł na zadzie na widok tego potwora i nie chciał podejść bliżej niż na trzydzieści jardów.
Słonie. Podobno tylko samo Konoweryn mogło ich wystawić do bitwy ponad dwieście. Laskolnyk powiódł wzrokiem po ich zafrasowanych twarzach.
— No. Widzę, że zaczynacie myśleć. A poza słoniami miejscowe księstwa mają też zawodową armię, najemników, machiny i zapewne magów bojowych. Ogary twierdzą – co za niespodzianka – że większość miejscowych czarowników używa magii w aspektach związanych z ogniem. Oczywiście da się wygrać bitwę bez wsparcia Mocy, czemu nie?, ale straty są wtedy pięć razy wyższe, a armia długo liże rany.
— Może niewolnicy mają własnych czarowników, kha-dar? — mruknęła Daghena.
— Może mają, Dag, może mają. A wyczułaś jakichś?
Dziewczyna pokręciła głową, a Laskolnyk skrzywił się, jakby właśnie rozgryzł nadgniły owoc.
— Kciuk mówił, że ten tutejszy odpowiednik Szczurów – Trzciny, miały specjalne oddziały zajmujące się wyłącznie tropieniem i eliminowaniem wśród niewolnych czarowników oraz dzieci, u których ujawniały się talenty magiczne — kontynuował. — Nazywali to „wyrywaniem chwastów”. Może i niewolnikom udało się ukryć część utalentowanych. Może i poddano ich jakiemuś szkoleniu. Ale w takim razie ja chcę wiedzieć, ilu ich mają i ile ich czarownicy umieją. A przede wszystkim chcę wiedzieć, co ten cholerny saw-Kirhu zamierza. Jaki ma plan. Bo jakiś musi mieć, nie może siedzieć tu ślepy i głuchy jak dzik w mateczniku, czekając na cud.
Janne chrząknął i uniósł nieśmiało dłoń.
— Nie myślę, żeby był ślepy i głuchy, kha-dar. Dużo wie o tym, co dzieje się w mieście. W Białym Konoweryn, znaczy się.
Wlepili w niego wzrok, cała siódemka. Laskolnyk przekrzywił lekko głowę.
— Coś przegapiłem, Janne?
— Ja… — Ptasznik zaczerwienił się gwałtownie. — Ja nie sądzę, ale on wspomniał, że Imperium wysłało tu sześciuset ludzi, więc może wysłać i sześć tysięcy.
— No i?
— Tylko my przypłynęliśmy ostatnio z prawie sześcioma setkami ludzi. Ale oficjalnie to najemnicy wynajęci do ochrony naszych kupców… Więc pomyślałem wtedy, przepraszam, kha-dar, pewnie głupio pomyślałem, że ten Kahelle wiedział o tym, że ci ludzie to tak naprawdę żołnierze przysłani tu z nami. Że przysłał ich Meekhan, a nie kupiecka gildia. Więc pewnie wiedział i o nas. Dlatego, mimo że powiedział, że się zdziwił na twój widok, kha-dar, wcale tak bardzo zdziwiony nie był… Głupie, co?
Zapadła cisza. Wszyscy zerkali na Janne, jakby nagle przemówił w obcym języku. Kailean też. Cholera, znów im to zrobił. Patrząc na jego masywną sylwetkę, szerokie bary i szczerą twarz, człowiek widział wiejskiego prostaczka. A ten chłopak miał łeb na karku. Nawet jeśli teraz stał i czerwienił się coraz bardziej pod obstrzałem zdumionych spojrzeń.
— Psiakrew. — Kocimiętka przerwał milczenie. — Chyba wiem, komu oddam czerwoną lamówkę, kha-dar. I to wkrótce. Dureń ze mnie, głupszy niż końskie łajno. Wiedział, prawda? Pieprzony Krwawy Kahelle wiedział, że przypłynęliśmy. Chędożona jego mać! Nawet w tutejszym pałacu mieli tego nie wiedzieć, a on wiedział.
— Wiedział. — Kha-dar przełknął już tę rewelację. — Janne dobrze to wykombinował. Wiedział, choć zapewne był zdziwiony, że znalazłem się tutaj, a nie siedzę w stolicy, przymilając się do Pani Płomieni. Kahel-saw-Kirhu ma szerszą wiedzę, niż sądziłem. Skąd?
— Ogary?
— Tylko Kciuk ma pojęcie, kim jestem. I dostał wyraźne rozkazy, żeby trzymać gębę na kłódkę. Nie sądzę, żeby je złamał.
Daghena poprawiła pas z szablą, podrapała się po głowie.
— Inni niewolnicy, kha-dar?
— Najpewniej. W samym Białym Konoweryn jest ich mnóstwo, co prawda z popielnych i domowych, bo te kasty nie biorą tak licznie udziału w powstaniu jak brudni, ale… spora część z nich to Meekhańczycy… We wschodniej części księstwa też zostało sporo tych… lepszych niewolników. Nawet kupcy, którzy dawali naszym ludziom przykrywkę, mają ich na służbie.
— Meekhańscy kupcy? Przecież w Imperium…
— Nie jesteśmy w Imperium, Niiar. Tutaj posiadanie własnych domowych jest wyznacznikiem statusu. Piękna nałożnica, utalentowany muzyk, prywatny lekarz są jak złotogłów i pierścień z diamentem na każdym palcu. Domowi i spora część popielnych jest wykształcona, umie pisać i czytać, ma uszy i oczy. Może część z nich służy teraz dwóm panom? Jak myślicie? Czy dlatego saw-Kirhu był taki tajemniczy? Czy jeśli uderzy na wschód, wzdłuż Tos, a w każdym mieście będzie miał sprzymierzeńców, którzy otworzą mu bramy?
Kocimiętka nie wyglądał na przekonanego.
— Po pierwszym takim zdarzeniu reszta niewolników podzieli los tych z Pomwe.
— Zgadza się. Dlatego muszę wiedzieć, co ten sukinsyn planuje, nim przez jakąś głupotę wyśle połowę tutejszych niewolników na śmierć.
Lea zamachała dłońmi.
— A może nie będziemy gdybać, tylko posłuchamy? W końcu po coś odparzałam sobie tyłek przez ostatnie dni.
— No — Janne odzyskał już właściwe kolory — dużo tu ptaków, kha-dar. Pełno ich wszędzie. Można też wiele zobaczyć.
Laskolnyk uśmiechnął się delikatnie.
— Już myślałem, że będę wam musiał przypominać o takich sprawach. Jesteście zmęczeni, połóżcie się, odpocznijcie.
Kailean przywołała Berdetha.
— Ja też jestem zmęczona, mogę się zdrzemnąć?
— Nie.
— Nie?
— Kor’ben Olhewar, córuchna — przypomniał. — Na pewno dawno nie rozmawiał w av’anaho. Słyszałem, że ma kwaterę i warsztat w tym obozie. A tobie przyda się trochę świeżego powietrza, więc przy okazji możesz z nim pogawędzić o starych czasach…
Zasalutowała pięścią do piersi.
— Tak jest, generale!
Skrzywił się tylko i machnął ręką. Idź już, idź.
* * *
Obóz nadal pulsował ruchem, jednak teraz oszczędnym, sennym. Zbliżała się noc, choć słońce miało jeszcze kawałek drogi do przebycia, nim też położy się spać. Żołnierze niewolniczej armii kończyli ćwiczenia, odkładali na bok broń, myli się. Było coś dziwnego, niemal hipnotycznego w spokoju, jaki ich otaczał. Żadnych zbędnych ruchów, żadnego puszenia się i przechwalania, kto ma większy… miecz. Promieniowało z nich zdecydowanie i poczucie celu. Kailean po raz pierwszy pomyślała, że Laskolnyk mógł się mylić, mógł ich nie docenić, bo to była armia, może i nie wyszkolona tak, jak imperialne pułki, ale z pewnością zdyscyplinowana i zawzięta. Nie wygrywała swoich potyczek i bitew przypadkiem.
Większość żołnierzy zajmowała się teraz szykowaniem kolacji. Wspólnie. Jedni kroili mięso, inni obierali jakieś bulwy, część przynosiła wodę. Czy w tym tkwił sukces meekhańskiej machiny wojskowej? W budowaniu jedności na poziomie podstawowego pododdziału – dziesiątki? Wędrują, śpią, jedzą i walczą jak jedna rodzina. Jak… czaardan. Uderzyło ją to porównanie, bo do tej pory nie myślała tak o piechocie.
Rozpalono ogniska, więc nad namiotami zaczęła się unosić siwa mgiełka dymu.
Kailean kierowała się w stronę, gdzie oprócz dymu w niebo biły także kłęby pary. Wozacki warsztat rymarski łatwo byłoby zlokalizować w każdym zakątku świata.
Wokół zwykłego namiotu rozpalono kilka ognisk, nad którymi w wielkich kotłach gotowała się woda. W trzech nad parą ułożono kawałki drewna, deseczki i żerdzie. Nieopodal Kor’ben Olhewar mocował rząd namokniętych listew do dziwacznej konstrukcji z drewna, wyginał, dociążał kamieniami.
— Co to będzie?
Jeśli się zdziwił, słysząc anaho z ust jasnowłosej, zielonookiej dziewczyny, to ukrył to znakomicie.
— Próbuję, uff… — sapnął głucho, walcząc ze szczególnie opornym kawałkiem drewna. — Próbuję wygiąć to tak, żeby po sklejeniu wyszła pawęż. A to cholerstwo twarde jest jak żelazo. Pomóż…
Złapała, listwy wciąż były gorące i wilgotne, ale wspólnie pokonali opór drewna. Kor’ben ustabilizował całość kilkoma klinami.
— No. Dobrze. — Otarł pot z czoła i uśmiechnął się do dziewczyny. — Miejscowi nazywają to drewno żelaźnikiem, bo jest twarde jak stal. I przez to oporne jak cholera. Skąd znasz anaho?
— Dorastałam w rodzinie Verdanno. Mieszkałam z nimi przez kilka lat, zanim przywiało mnie do Laskolnyka.
— U kogo?
— U And’ewersa Kalevenha.
Zmrużył oczy. Jego dłonie zatańczyły w rytm wypowiadanych słów, a Kailean uśmiechnęła się szerko. Dawno nie widziała tak pięknego, uroczystego i lekko napuszonego av‘anaho.
— U tego, który błogosławiony przez Matkę Koni poprowadził nas nasze serca po sprawiedliwość i zemstę. U pogromcy przeklętego po trzykroć Yawenyra? Oka Węża, przewodnika dziesięciu tysięcy wozów bojowych? Jesteś przybraną córką bohatera?
Av’anaho składało się z gestów i słów, dlatego ktoś stojący za plecami mężczyzny odczytałby tylko część jego przemowy. Był to język sag, pieśni o bohaterach i eposów. To właśnie on pchnął verdańską młodzież, a za nią i resztę plemienia, do szaleńczej wyprawy po odzyskanie ojczyzny.
Odpowiedziała w ten sam sposób.
— Czyżby to był test próba mojej uczciwości, wojowniku? Sądzisz, że przyszłabym tu z tak szalonym łatwym do odkrycia kłamstwem? Tak, Verdanno wychowywali mnie dzielili ze mną strawę, wodę i serca, ale nie zostałam ich córką. Zbyt lubię kocham, uwielbiam wiatr we włosach i tętent kopyt pod sobą. Byłam dla nich bratanicą siostrzenicą krwi, bo poznaliśmy się w walce boju na śmierć i życie. Byłam dla ich dzieci przybraną kuzynką. I jeśli chcesz zapytać zaspokoić palącą duszę ciekawość, byłam na polu bitwy chwały, zwycięstwa u brodu na Lassie. Widziałam szarżę ocalonych ukochanych, odzyskanych dzieci, klęskę pogrom Jeźdźców Burzy pomiotów Kulawca Yawenyra. Ale to długa opowieść, a ja jestem zmęczona strudzona i słaba.
Zamrugał i nagle opuścił dłonie w bezbronnym geście. Przez chwilę patrzył na nią, jakby chciał rzucić jej się do gardła i siłą wyrwać z niego opowieść, a jego oczy błyszczały niebezpieczną wilgocią.
— Słyszałem… — wyszeptał wreszcie. — Wszyscy tu słyszeli historię o szarży Ocalonych na pułki Yawenyra. Na sto tysięcy zakutych w żelazo konnych.
Kailean odwróciła wzrok, znajdując nagle mnóstwo ciekawych rzeczy wokół kotłów z wrzątkiem. Nie znali się zbyt dobrze, lepiej, żeby nie poczuł się upokorzony tym, że widziała jego łzy.
— Najwyżej piętnaście, może szesnaście tysięcy — mruknęła. — Większość se-kohlandzkiej armii była już zdrowo przetrzebiona atakami na Martwy Kwiat.
Westchnął głucho.
— Martwy… zrobili Martwy Kwiat? A rydwany? Ile zostało im rydwanów?
No tak, felano.
— Czy te deszczułki nie moczą się zbyt długo? — Wskazała na najbliższy kocioł. — Robota to nie jest coś, co będzie czekać wiecznie. Pomogę ci i opowiem, co widziałam, dobrze? A ty mi wytłumaczysz, jak masz zamiar zrobić z tego tarczę.
Przez następne dwa kwadranse pracowali zawzięcie z opornym, twardym drewnem. Pawęż, a raczej coś, co w tutejszych warunkach za pawęż uchodziło, miała się składać z ośmiu deszczułek poziomych i pięciu pionowych, wygiętych i sklejonych razem tak, by tworzyły wypukłą tarczę wysoką na pięć i szeroką na trzy stopy. Kahel-saw-Kirhu, wyjaśniał Kor’ben w przerwach między przeklinaniem opornego drewna i siłowaniem się z nim, chciał mieć w każdym pułku dwie kompanie takich pawężników, bo w czasie bitwy pod Pomwe czworobok pikinierów poniósł duże straty od strzał konnicy. A kowal obiecał, że wykombinuje, jak szybko dostarczyć co najmniej tysiąc wielkich tarcz.
Kailean z powątpiewaniem obejrzała owoce ich pracy.
— Z tego, co tu wygięliśmy, zrobisz może ze trzy pawęże. Jak długo będziesz robił resztę?
Kor’ben uśmiechnął się do niej, ustami i dłońmi. Głuptas – przekazały jego ręce, lecz ze znakiem szczerej sympatii.
— Teraz nie chodzi o tarcze, lecz o to. — Stuknął w drewnianą ramę, która przytrzymywała schnące deszczułki. — Wiem już, jakich ma być rozmiarów, więc wkrótce zrobimy takich setkę, a wtedy zobaczysz, będziemy mieli tysiąc pawęży w kilka dni.
Posłała mu gest – spryciarz.
— To dość meekhańskie — mruknęła. — Taka robota dla wielu ludzi rozlokowanych w różnych miejscach, żeby uzyskać masę rzeczy dokładnie tych samych kształtów.
— W końcu jakoś podbiliście pół kontynentu. Nie modlitwą i pracowitością, lecz stoma tysiącami jednakowych mieczy, tarczy i włóczni.
Racja.
Mężczyzna usiadł przed namiotem, wyciągnął skądś obły gąsior i dwa kubki. Polał.
— Spróbuj. Dobre.
Pociągnęła łyk, wino smakowało kwiatami i deszczem. Usiadła obok, wyciągnęła nogi. Przyjemnie było wreszcie odpocząć i rozprostować kości.
— Opowiesz? O brodzie przy Lassie…
Opowiedziała, pomijając wędrówkę przez Mrok i to, jak trafiła na pole bitwy; to była zbyt dziwna część tej historii. Ale opowiedziała mu, jak znalazła swoją najmłodszą kuzynkę wiszącą na hakach, jak posłała ją do obozu Verdanno w towarzystwie kobiety, którą ci ostatni powinni z miejsca zabić. Jak Wozacy wyszli w pole, porzucając osłonę taborów, a ich gniew był niczym ogień. I jak Widmowe Wilki – Ocalone Dzieci ujrzały prawdę, a potem rzuciły się na armię Ojca Wojny i zmiażdżyły ją. To była dobra opowieść, nawet snuta tylko w anaho. Nie miała talentu ani odwagi, by przedstawić ją w Wysokiej Mowie, ale Kor’ben Olhewar nawet o to nie prosił.
Siedział obok niej i chłonął każde słowo.
— Laskolnyk zostawił Wozakom część wolnych czaardanów, które zebrał do bitwy, spóźnił się na nią zresztą, a obozy mają wystarczająco dużo złota, by je opłacić. Najemnicy, Sahrendey, Wilki i tabory to dość, by połamać każdą rękę, która znów sięgnie po wozackie ziemie — zakończyła.
Kowal milczał i tylko raz po raz unosił kubek do ust. Wreszcie przechylił go i opróżnił jednym haustem.
— Dobra opowieść, dziewczyno. Bardzo dobra. Niosąca nadzieję. A teraz co? Nie jestem głupcem, wiem, że nie przyszłaś tu, by pogadać w av’anaho. Mam ci się odwdzięczyć, zdradzając nasze sekrety? Plany ludzi, którzy prędzej umrą, niż pozwolą sobie znów założyć obroże. — Dotknął szyi, na której wciąż odbijał się pas jaśniejszej skóry.
Jego spojrzenie było czujne i skupione. Wzruszyła ramionami i bez pytania dolała sobie i jemu wina.
— Próbujesz mnie upić otumanić? — zakpił słowami i gestem.
— Oczywiście. Myślę, że po następnych trzech, czterech gąsiorach będziesz tak pijany, że powiesz mi wszystko, co wiesz. No bo ja szpiegiem jestem okrutnie sprytnym i zawsze upijam wielkich mężczyzn, zanim wykradnę ich sekrety — odpowiedziała drwiąco, ale całkiem na poważnie uniosła kubek do toastu. — Za obóz New’harr, który pierwszy zszedł z gór i pierwszy upuścił Se-kohlandczykom krwi.
Przepili.
— Nie będę pytać o wasze plany, obiecuję. Ale zapytam o tego Błyskawicę. Stałeś koło niego w namiocie, a on przeżył. Jakim cudem?
Kor’ben Olhewar wzruszył szerokimi ramionami.
— Jest dowódcą naszej jazdy. A jej większość stanowią byli koczownicy. Z różnych szczepów. Nie tylko Meekhańczycy i Verdanno trafiali do niewoli, dziewczyno. Jak się przyjrzysz, znajdziesz tu wszystkie plemiona Wielkich Stepów, a także z innych części świata, z pustyni, znad morza, z wielkich równin, gdzie czarni ludzie polują na bawoły i słonie. Pore i ja… Nigdy mi nie powiedział, dlaczego został sprzedany w niewolę, a ja nie pytałem. Gdy mnie wylicytowano na targu niewolników, trafiłem do kopalni, gdzie przykuli mnie do kieratu, bym kręcił kołem, które napędzało windę wywożącą urobek. I nauczyłem się szybko, że ruda żelaza jest ciężka jak… jak żelazo. A pewnego dnia przyprowadzili tego kurdupla i przykuli do tego samego koła. To, co mną wtedy szarpnęło…
Zamilkł, jakby smakował znów tamtą chwilę.
— Myślałem wtedy, po wędrówce przez Stepy i statku niewolniczym, że już niczego nie będę czuł. Ale gdybym miał dłuższy łańcuch, udusiłbym go tej samej nocy, mimo że karą za zabicie innego niewolnika było wyłupienie oczu i kastracja. Chodziliśmy w kółko, miesiąc po miesiącu, od rana do nocy, a żaden z nas nawet nie spojrzał, nawet się nie odezwał do drugiego. To przy kieracie nauczyłem się meekhu, on zresztą też, bo waszych ludzi było tam najwięcej, a jak nie potrafisz się dogadać z innymi niewolnikami, to jesteś trup. I był tam taki jeden popielny, jakiś nomada z pustyni. Nadzorcą go zrobili, że niby wtedy nie zaprzyjaźni się z resztą. Suczy syn rzeczywiście uwielbiał katować ludzi, ale tak, żeby ich śmierć wyglądała na zwykłą, od ciężkiej pracy. Chcesz słuchać dalej?
Kailean dopiła wino, znów dolała, sobie i jemu. W głowie lekko jej już szumiało.
— Mów, mów. To dobra opowieść.
— Jeśli tak sądzisz, to jesteś bardziej pijana, niż myślę. — Uśmiechnął się szeroko. — No dobra, mówię. Przy kieracie chodziło nas dwunastu. Sześć drewnianych ramion, po dwóch ludzi na jedno. Ten suczy syn, Tiwoh mu było, wybierał sobie raz na miesiąc jednego z nas i jak trzeba było szybciej kręcić kołem, to większość batów posyłał na jego plecy. Po kilkunastu dniach skóra i mięśnie odchodziły nieszczęśnikowi od kości, muchy składały mu jaja w ciele, ich larwy pożerały go żywcem, puchł i gnił. Ale dla głównego nadzorcy kopalni wszystko było w porządku, bo jeden trup na miesiąc przy kieracie to nieszczególnie dużo.
Kowal odstawił kubek na ziemię, a jego wielkie dłonie zacisnęły się w pięści, potem mimochodem sięgnęły ku szyi. Kailean pokiwała głową. Gdyby Laskolnyk to widział, miałby pewność, że takich ludzi nic i nikt nie zmusi do ponownego założenia obroży.
— Pewnego dnia Tiwoh upatrzył sobie na następną ofiarę właśnie Pore. A ja się ucieszyłem, bardzo ucieszyłem, gdy bat pierwszy raz świsnął i zostawił mu pręgę na plecach. I kolejną, i jeszcze jedną. Dziewięć dni… dziewięć dni patrzyłem, jak ten przeklęty Błyskawica krwawi, pada, podnosi się z kolan i znów pcha kierat. Jak kładzie się nocą, zwinięty w kłębek, opuchnięty i cuchnący. I wszystko bez słowa skargi, bez jęku, bez jednego spojrzenia na nadzorcę. Jakby… cholera… jakby był…
— Verdanno?
— Tak. Dziesiątego dnia zaczął powłóczyć nogami, słaniać się… a Tiwoh, ten parszywy bydlak — dłoń Wozaka zatańczyła w av’anaho — owrzodzony fiut starego capa uśmiechał się i jeździł palcem po gardle. Bawiło go to. Pewnie brandzlował się potem w namiocie, wąchając krew zaschniętą na bacie.
Zerknął na nią spod oka. Kailean nie zaczerwieniła się, czaardan hartował, uodparniał na takie głupie gadki.
— Widzisz, kierat to takie… — zawahał się — … jedno ciało. Jak z tuzina ludzi ktoś odpadnie, reszta naprawdę to poczuje, bo dziennie wyciągaliśmy dwieście wózków z urobkiem. Dwieście i ani jednego mniej. I kręciliśmy kołem, póki ostatni nie wyjechał na górę, nawet jeśli kradło nam to pół nocy odpoczynku. Więc nie ma w kieracie wspólnoty innej niż odliczana liczbą wyciągniętych wózków z rudą. Kiedy jeden słabnie, reszta przeklina go, pluje, a jak sięgnie nogą, to i kopie. Pogania. Czasem bardziej niż bat nadzorcy. I tak robili inni. A ja… zacząłem się gniewać. Na niego, tego cholernego Błyskawicę, ale nie, że słabnie, tylko że nie płacze, nie szlocha i nie błaga o litość. Że jest taki cholernie dumny. A potem na resztę, że zachowują się jak stado wściekłych psów. A na końcu na nadzorcę, że nas w te psy zmienił. A gniew Verdanno…
— Wiem, jaki jest. Jak bitewna karawana sunąca przez step. Ciężko ruszyć, ale jeszcze trudniej zatrzymać.
Mężczyzna zaśmiał się krótko i zaraz urwał, jakby zakłopotany.
— Tak. Jak bitewna karawana. Wrzasnąłem na innych, naparłem na mój drąg, pchnąłem. Nadzorca zarechotał, rzucił rozkaz i reszta, jeden po drugim, przestawała pchać. W końcu zostaliśmy tylko we dwóch, Pore i ja. A on podniósł się, zaparł i zaczął pchać ze mną. Człowiek da radę sam obracać kieratem, tak jak da radę sam pociągnąć wóz, ale jak długo? Kręciliśmy we dwóch przez kwadrans… może dłużej, a z każdym obrotem wyciekała ze mnie nienawiść do tego pokurcza. Nienawidziłem wszystkich innych, właściciela kopalni, nadzorcę, resztę niewolników, ale jego coraz mniej. A Tiwoh wściekł się w pewnej chwili i zaczął walić nas batem gdzie popadnie. Bił i bił, aż się zmęczył i odszedł. Nie zatłukł nas wtedy na śmierć, choć pewnie chciał, ale zabicie dwóch niewolników naraz nie uszłoby mu płazem.
Kor’ben zamilkł, wpatrzony w swoje dłonie, być może znów był przy kieracie, schylał kark i pchał z całych sił, by tylko nie upaść. Kailean nie ponaglała go. Wino oblepiało jej język kwietną słodyczą, szumiało w głowie. Słońce nurkowało powoli ku ziemi, a niebo wokół niego rumieniło się, jakby zawstydzone. Prawie mogła zapomnieć, gdzie jest i co robi.
— To nie będzie opowieść o początku wspaniałej przyjaźni, dziewczyno. — Tym razem to Kor’ben dolał im wina. — Nie zostaliśmy braćmi krwi, nocą nie wypłakaliśmy sobie nawzajem krzywd i grzechów. Nadal nie podobają mi się błyskawice wytatuowane na jego piersi. Ale gdy następnego dnia do kopalni przyjechał jeden z domowych i spytał, kto zna się na koniach, bo trzeba ujeździć kilka trzylatków, Pore zgłosił się i mimo poharatanych pleców pokazał, co potrafi. Do dziś nie wiem, jak zdołał to zrobić.
— Kha-dar powiedziałby, że to się nazywa mo… tywacja. Motywacja.
— Tak. Miał motywację. Wiedział, że jak wróci do kieratu, to nie przeżyje kolejnego dnia. A potem przysłali po mnie, bo powiedział im, że jako Verdanno umiem robić dobre siodła, a te nowe konie takich potrzebują. To nie była prawda… znałem lepszych rymarzy, ale ja też miałem motywację. I trochę umiałem. Dzięki niemu przeżyłem.
— A on dzięki tobie.
— Tak. Dwa psy, które nie zagryzły się nawzajem tylko dlatego, że łańcuch był za krótki, ocaliły sobie nawzajem życie. Jakby to nazwał twój kha-dar?
— Pewnie ironią.
— No to wypijmy za to.
Wychylili kubki.
— Twoje pawęże nie będą miały żadnego okucia? — zmieniła temat.
— Wzmocnię górną i boczne krawędzie prętami z tego żelaznego drewna. Muszą wystarczyć. Mamy mało żelaza. Mało stali, mało wszystkiego. Chociaż nie, łańcuchów mamy sporo. Rozkuwamy ogniwa i robimy z nich groty strzał. Albo zawiązujemy łańcuch w supeł, oblewamy go ołowiem i jest kiścień. Ołowiu mamy sporo, bo w tutejszych miastach często robili z niego dachówki. Ale z ołowiu nie zrobisz hełmu, pancerza ani miecza.
— Zdobyliście przecież sporo broni.
— Sporo — zgodził się. — Tak dużo, że teraz mniej więcej jedna kolczuga, hełm i miecz albo szabla przypada na dziesięciu chętnych. Ale wcześniej przypadała na stu. Bogaciśmy. Poza tym część naszej broni trafiła gdzie indziej. Mamy sojuszników i trzeba się z nimi dzielić.
Może sprawiło to wino, a może po prostu intuicja, ale dziewczyna od razu przypomniała sobie linię podziału, którą dostrzegła w namiocie dowódców.
— Uware Lew?
Skinięcie głowy potwierdziło jej podejrzenia.
— Lew i jego Uawari Nahs. Ma ich ponad dwa tysiące. Czarne jak noc, wysokie na siedem stóp demony, których boją się wszyscy, nawet Bawoły i kambehijska Płomienna Gwardia. Byli cennymi niewolnikami, ze względu na wielkość i siłę, ale i obawiano się ich także z tego powodu. Mówili mi, że w Konoweryn na plantacji nie można było ich mieć więcej niż trzech jednocześnie. Walczą krótkimi włóczniami z grotami na dwie stopy, toporami i womwe, takimi długimi na pięć stóp bojowymi sierpami. Widziałem konia przeciętego wpół jednym ciosem tej broni. I gromadzą wokół siebie innych z zachodu. Z czarnych plemion.
— Po co?
Pokręcił głową.
— Zadałaś złe pytanie. Mówiłem ci, że wielu niewolników nie pochodzi z północy. Meekhańczycy są najliczniejsi, ale mniej więcej czwarta część to ludzie zza zachodniej granicy. Znad Nwe, z Równiny Bahijskiej i innych krain za tymi wzgórzami. Imreli, Bahone, Wus Kare… kto by tam spamiętał te barbarzyńskie nazwy. Większość z nich trzyma się Uware i jego Uawari Nahs, bo… bo tak. Bo nawet jeśli ich plemiona kiedyś toczyły wojny, to i tak… Widzisz, ja przy kieracie bardziej nienawidziłem Meekhańczyków niż tego cholernego Błyskawicy. Bo pochodziliśmy z jednego zakątka świata. Tak to działa. Poza tym Lew ma przy sobie Królową Niewolników i o ile on rządzi nimi przez strach, o tyle ona trzyma ich serca. Demenaya nie bierze udziału w naradach ani nie pokazuje się za często, ale jeśli przyśle prośbę o sto beczek solonego mięsa, to je dostanie. Bo inaczej może kazać swoim ludziom porzucić nas i odejść.
Przemówiło przez nią wino.
— Może w takim razie każcie im iść i pocałować w dupsko wszystkie demony Mroku?
Kor’ben westchnął.
— Kahel nie chce zrezygnować z Uware i jego wojowników. Poza Uawari Nahs Lew ma jeszcze kilka tysięcy zbrojnych. Dobrze walczą, znają teren, wiedzą, jak przeżyć w tym lesie, jakie rośliny można tu hodować…
— I kiedy należy stąd odejść? — rzuciła, zerkając na jego twarz.
Wykrzywił się dziwnie, a jego dłonie mimowolnie rzuciły przekleństwo w av’anaho.
— Tak. To też. Jak mówił na naradzie, za dwa miesiące nadejdzie pora deszczów. To jak… jak zima na Stepach. Wszystko wtedy zamiera, handel, uprawa ziemi, wojny. Przez miesiąc nic, tylko leje. Niziny na wschód od nas zamieniają się w podmokłe łąki, rzeki zwiększają swoją szerokość dwukrotnie. Obserwowałem to rok w rok. Armie stoją w miastach, bo tutejsze drogi ledwo nadają się wtedy do podróży pieszo. Konnica czy wozy rozmamłałyby ich nawierzchnię w zasysającą wszystko breję. Jak nie znajdziesz sobie suchego miejsca, dopadnie cię jedna z tutejszych chorób, tyfus, febra, czerwona biegunka. Umrzesz, wysrywajac albo wyrzygując wnętrzności. Albo to i to.
Większość tego słyszała już na naradzie.
— I co zamierzacie zrobić?
Rzucił jej krótkim „Ha” i pokazał gestem wścibska koza.
— Musielibyśmy wypić jeszcze z pięć takich dzbanów, zanim wyciągniesz ze mnie takie sekrety, dziewczyno. Powiem ci za to, czego nie zrobimy. Nie pójdziemy, jak chcą niektórzy, na zachód. Uware chce, żebyśmy poszli w stronę Nwe. To rzeka płynąca w poprzek kontynentu, wiesz? Podobno tak wielka, że gdyby Tos była kucykiem, to Nwe musiałaby się urodzić jako słoń. Płynie przez ponad pół kontynentu, a jej ujście zajmuje Sewendeaha… neri? Chyba tak nazywa się to miasto. Z wielkim portem. Dotrzyjcie do niego, mówi Lew, a stamtąd statkami będziecie mieli trzy razy krótszą drogę do domu niż z Białego Konoweryn. To tylko tysiąc pięćset mil, co to dla was, mówi.
Twarz Wozaka ściągnęła się w gniewnym grymasie. Kailean prawie poczuła jego złość.
— Kłamca i głupiec — mówił dalej. — Nie poprowadzimy tylu tysięcy ludzi na zatracenie w dżunglach i na równinach za tymi wzgórzami. Między dzikie plemiona, z którymi musielibyśmy walczyć o wodę i jedzenie. Dla jego ludzi to najkrótsza droga do domu. Dla nas, do grobu.
Tak. To na te wieści czekał Laskolnyk. Konflikt między niewolnikami miejscowymi a tymi z północy był wyraźny. Czarni niewolni czuli zapach swoich ojczystych krain w zachodnich wiatrach. Na razie trzymali się Meekhańczyków, ale jeśli Kahel–saw-Kirhu zechce poprowadzić swoich ludzi w innym kierunku niż na zachód, to czy ta armia nie rozpadnie się na części? I to imię, Demenaya. Królowa Niewolników? Trzeba zapamiętać i przekazać. Kha-dar powinien wiedzieć, co z tym zrobić.
Przypomniała sobie coś jeszcze.
— A te… słonie?
— Co, słonie?
— Nie boicie się ich?
— Nie odpuścisz, co, mały szpiegu? — Spojrzał na nią groźnie, ale jego dłonie pokazały żart, żartuję z ciebie. — Nie boimy się ich bardziej niż konnicy i piechoty. Wielu naszych służyło przy nich, gdy karczowały dżunglę, budowały drogi, ciągnęły ciężary. Znamy je i wiemy, jak z nimi walczyć.
Trudno jej było to sobie wyobrazić, ale skoro tak mówił.
Słońce dotknęło horyzontu i zaczęło powoli się za nim pogrążać. Jakby roztapiało się w purpurowy kleks, który barwił coraz większą część nieba. Kor’ben Olhewar zobaczył jej minę, uśmiechnął się szeroko i zupełnie nie po verdańsku objął ramieniem.
— Tutejsze zachody słońca są… Nawet av’anaho nie wystarczy, żeby je opisać.
Czerwień rozlała się po całym nieboskłonie. I pod nim, na ziemi. Między widocznymi ze szczytu wzgórza koronami drzew, na sąsiednich wzniesieniach…
Wszędzie na zachodzie stada ptaków zrywały się i mknęły w górę.
Kowal wstał i osłaniając dłonią oczy, wpatrywał w zachodni horyzont. Kailean nie potrzebowała wzroku, Berdeth już zdążył się z nią połączyć i czuła zapach. Dym. Ogień. Płonęła wielka połać lasu, szeroki na kilka mil wał płomieni szedł w ich stronę, coraz wyższy i gwałtowniejszy.
Głuchy dźwięk gongu rozdarł powietrze, jakby olbrzym dorwał się do blaszanej pokrywki. Odpowiedziały mu kolejne, z różnych stron obozowiska, a ich natarczywy dźwięk niósł jasny przekaz.
Alarm! Alarm!!! Do broni!
Kailean nie potrzebowała tego, bo przez syk płomieni dobiegły ją już odgłosy, które znała aż za dobrze. Szczęk żelaza, odległy wrzask, brzęk cięciw.
Atakowano obóz.
Z namiotów wyskakiwali żołnierze, już z bronią w rękach, ktoś wykrzykiwał rozkazy, ktoś inny żądał otwarcia bramy.
— Leć. — Kor’ben pchnął ją lekko w plecy. — Leć do swoich. Zresztą nie, czekaj.
Znikł w namiocie i po chwili wrócił, podając jej płachtę czerwonego jedwabiu.
— Podrzyjcie na pasy i obwiążcie sobie szyje. To znak, że jesteście nasi.
Lea galopowała już przez obóz, trzymając w ręku wodze Toryna.
— Wskakuj! Kha-dar wzywa.
Kailean była w siodle w pół mrugnięcia okiem, ale na pożegnanie odwróciła się jeszcze i rzuciła w Mowie Wysokiej.
— Powodzenia w bitwie tańcu żelaza, wojowniku. Niech Laal Pani Koni chroni cię w cieniu za tarczą swych chrap.
Kowal uśmiechnął się i odpowiedział:
— Błogosławieństwo na drogę, przynosząca piękne wieści dziewczyno. Niech twoje strzały niosą śmierć zagładę, trwogę naszym wrogom.