Wiatr poderwał tuman białych drobinek, zakręcił i cisnął im w twarze. Siekły niczym padający poziomo grad. Po czym nagle wicher ucichł. Kenneth otworzył szerzej zmrużone od kilku godzin powieki i klepnął Malawe w ramię. Żołnierz gwizdnął krótko i ściągnął wodze. Sanie stanęły.
Pozostałe trzy pojazdy prowadzące ich szaloną wyprawę zatrzymały się tuż za nimi, skrzypiąc płozami i wzbijając chmury zmrożonego śniegu. Psy położyły się momentalnie, dysząc tak, że języki prawie im przymarzły do lodu. Nie oszczędzali ich. Przez pół dnia przebyli ponad pięćdziesiąt mil. Pięćdziesiąt mil wciąż na północ, tam, gdzie powinien o tej porze roku szumieć Lodowy Ocean. Pięćdziesiąt mil w poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie, dlaczego wiosna wciąż nie przyszła na ziemie na północ od Wielkiego Grzbietu i co to może oznaczać dla ludzi mieszkających na południe od niego.
Rozkazy, potwierdzone pismem dowódcy Szóstego Pułku, były jasne. Mieli przerwać „pilnowanie” Świstawki Dress i udać się z powrotem na wschód, jako oficjalna eskorta panny Onelii Umbry, która uparcie kazała się nazywać Nel, i jej przydupasów ze Szczurzej Nory. Z powrotem w Olekady, z których ledwo co wrócili. Zupełnie jakby byli jakimś pieprzonym wahadełkiem, które lata tam i z powrotem po całym Imperium. Kolejne dwa miesiące wędrówki, na której końcu zapewne okaże się, że cała wyprawa jest spóźniona i bezsensowna, a oni zedrą sobie tylko stopy do krwi i wydepczą kilka nowych szlaków na obliczu gór.
Gdy w zwięzłych słowach wyraził swoje wątpliwości, usłyszał tylko, że rozkazy pochodzą z samej stolicy, więc nie powinien ich kwestionować, a Wywiad Wewnętrzny zadbał o to, by wydatnie skrócić im podróż. Najbliższy magiczny teleport czekał na nich trzydzieści mil od miejsca obozowania, a czarownicy rozgrzewali się już, by rzucić odpowiednie zaklęcia.
Kenneth wiedział, że zazwyczaj magowie teleportowali się sami, przenosząc wieści lub niewielkie pakunki, takie jak ważna poczta albo woreczek klejnotów, gdy potrzebny był szybki transfer gotówki. Im większy ciężar miał być transportowany, tym bardziej skracała się odległość, na jaką dało się otworzyć magiczne przejście. W całym swoim życiu nie słyszał, by przerzucono w ten sposób kilkudziesięciu ludzi na tysiąc mil. Ale Olag-hes-Brend, Szczur trzeciej klasy, który uważał się chyba za dowódcę całej tej idiotycznej ekspedycji, stwierdził, że Kenneth jest tylko porucznikiem z zapomnianego przez bogów i ludzi krańca Imperium, dowodzącym zgrają bandytów udających żołnierzy, więc z pewnością wiele jest rzeczy na niebie i ziemi, o których nie ma pojęcia. No więc mają się natychmiast zbierać, bo dość już stracili czasu – zażądał.
Jeśli ktoś uważa, że wkurzanie wessyrskich górali to dobry pomysł na przygodę życia, to z pewnością ma rację, a drużyna tego czarnobrodego Szczura nie byłaby pierwszą grupą, która rozbiła sobie głowy o Górską Straż. Kenneth uprzejmie, naprawdę uprzejmie przypomniał, że Olag-hes-Brend mógł nawiązać z nimi kontakt wcześniej, zamiast bawić się w głupie podchody jak cierpiący na kłopoty z kuśką klient burdelu. Że gdyby nie przezorność i opanowanie jego bandytów, na tej przełęczy leżałoby w tej chwili pewnie kilkanaście trupów oraz że Straż ma obowiązek zadbania przede wszystkim o bezpieczeństwo mieszkańców gór, a zaraz za przełęczą koczuje w tej chwili największa armia aherów, jaką widział na oczy. To nie były dobre wieści dla wiosek znajdujących się za Wielkim Grzbietem. Dla Nowego Rewendath i innych prowincji też, bo ci aherowie to plemiona, które jak do tej pory z ludźmi nie wojowały. A on bardzo chce mieć pewność, że to się nie zmieni. I jeśli Szczur tracił połowę dnia na głupie zabawy, to znaczy, że wyprawa na wschód nie jest zbyt pilna, więc oni stracą drugą, by przekonać się, o co w tym chodzi.
Nie minęła godzina, a wszystko się pokręciło tak, że porucznik zaczął bardzo żałować swojego uporu.
Kenneth otrzepał futrzane spodnie i kurtkę z warstewki śniegu i sięgnął po pas z mieczem. Zabrali ze sobą tylko to, co niezbędne. Żywność dla ludzi i psów, broń i pancerze, namioty, sakwy z zapasowymi ubraniami. Ale w czasie jazdy wszystko to podróżowało na saniach. Jeśli, pędząc po lodowym pustkowiu psim zaprzęgiem, nie założysz na przeszywanicę grubej, futrzanej kurtki z kapturem, tylko ważącą trzydzieści funtów kolczugę, żelazo wyssie z ciebie każdą uncję ciepła. Podobnie jak stalowy hełm, nawet jeśli będzie pod nim pikowany czepiec. Anday’ya z radością witała w lodowych objęciach wszystkich tych, którzy są zbyt głupi, by uznać ją za prawdziwą władczynię Północy.
A jednak ktoś rzucił Pani Lodu wyzwanie w samym sercu jej królestwa. W efekcie tego starcia mieszkające na krańcu świata plemiona aherów stanęły przed wyborem – przenieść się za Wielki Grzbiet, na tereny swoich wojowniczych kuzynów, i walczyć u ich boku przeciw ludziom, albo wymrzeć z głodu.
Borehed miał dziwną minę, gdy mu o tym opowiadał.
To ten cholerny szaman był bezpośrednią przyczyną tego, że Szósta Kompania i towarzysząca jej drużyna Szczurów wylądowały tutaj, pięćdziesiąt mil za Wielkim Grzbietem. W chwili gdy Patyk dał znać, kto się zbliża, Kenneth zrozumiał, że wszelkie rozkazy Nory czy dowództwa straciły znaczenie. Porucznik widział, jak ten wielkozęby sukinsyn zabija opętanego przez demona czarownika, a to była rzecz, której mógł dokonać tylko ktoś z umiejętnościami bitewnego maga. Jeśli Borehed chciał „porozmawiać”, to powinni słuchać, a gdy chciał im „coś pokazać”, to musieli spełnić jego „prośbę”.
Albo bić się z, bogowie wiedzą iloma, aherskimi wojownikami, wspieranymi przez najpotężniejszego szamana w tej części gór.
Rozejrzał się wokół, zapinając pas z mieczem. Na pierwszych czterech saniach przyjechało dziewięciu ludzi i sam Borehed. Jakieś dwieście jardów za nim zatrzymały się kolejne dwa tuziny sań z resztą kompanii i drużyną Szczurów. Jedno musiał niechętnie przyznać ich dowódcy, Olag-hes-Brend szybko kojarzył fakty, a że najpewniej imię szamana nie było mu obce, nie oponował, gdy Borehed przedstawił swoją propozycję.
Pojadą z nim sprawdzić, co lub kto tak zirytował Panią Lodu, że użyła całej swojej potęgi, by zgnieść intruza. A jej gniew objawiał się odbierającym dech mrozem i wiatrami wiejącymi nieprzerwanie od dwóch miesięcy. Lodowa pokrywa skuwająca ocean nie stopniała jak co roku, wody nie zakwitły krylem, ryby – a za nimi pingwiny, foki, orki i wieloryby – nie przypłynęły, by żerować. Plemiona aherów uzależnione od tysiącleci od naturalnego cyklu, w jakim przybrzeżne wody tętniły życiem, znalazły się na skraju śmierci głodowej. Zapasy z zeszłej jesieni wyczerpały się już, myśliwi, wyruszający dziesiątki mil w głąb lodowych pól w poszukiwaniu fok i morsów, napotykali tylko równie jak oni wygłodzone białe niedźwiedzie, a nawet jeśli w takim starciu szczęście pozostawało po ich stronie, to zwierzęta okazywały się tak wychudzone, że niewielki był z nich pożytek. Większość plemion zjadła już niemal wszystkie swoje psy, a dziadowie i babki coraz częściej wychodzili nocą z lodowych chat i znikali w zamieci, by młodym zostało więcej jedzenia.
Ofiary dla Pani Lodu jednak nie pomagały. Aherowie nigdy nie byli jej najwierniejszymi czcicielami, woleli swoje duchy opiekuńcze i mądrość szamanów, ale odnosili się do Anday’yi z należytym szacunkiem. Ona jednak zachowywała się teraz tak, jakby chciała ogołocić z życia całe swoje królestwo.
Desperacja pchnęła wreszcie północne plemiona do wędrówki w stronę jedynej przełęczy, którą mogły przedostać się za Wielki Grzbiet. Wymieniono posłańców z mieszkającymi po drugiej stronie kuzynami, którzy – choć czasami handlowali z mieszkańcami północnej strony gór – nie kwapili się zbytnio do pomocy. Resztki ziem, których ludzie jeszcze im nie zabrali, ledwo mogły wyżywić lokalne szczepy aherów. Polowania, uprawa owsa na kamienistych poletkach, hodowla kóz i łupieżcze wyprawy nie mogły dostarczyć wystarczającej ilości żywności, by wykarmić tysiące nowych gąb, z których może nie być żadnego pożytku. Zwłaszcza że przybysze nie znali nawet słowa „wojna”. Żyjąc na krańcu świata, gdzie każdy dzień był walką o przetrwanie, nauczyli się, że tylko we współpracy i jedności siła, a przemoc prowadzi do szybkiej śmierci. Wodzowie takich plemion jak Czerwone Pasy kpili – po co im myśliwi, którzy nie potrafią polować na dwunogą zwierzynę?
A wtedy pojawił się on. Borehed. Odbył wędrówkę od jednego wodza do drugiego, a gdy wychodził z ich namiotów, szałasów lub jaskiń, kpiny i śmiechy cichły. Potem otworzył przejście przez drogi duchów wprost do rozrośniętego ponad miarę obozowiska u stóp gór, posłuchał lamentów dochodzących z wnętrza lodowych chat, obejrzał wychudzone dzieci i jeszcze bardziej wychudzone psy i powiedział:
— Pięćdziesiąt mil stąd znajduje się to, co tak rozwścieczyło Panią Lodu. Muszę zobaczyć co to. Potrzebuję setki wojowników z psimi zaprzęgami.
Współplemieńcy odmówili mu, może po raz pierwszy. Nie wojowników i psich zaprzęgów, ale pójścia w stronę miejsca, które ściągnęło na siebie furię Pani Lodu. Wiedzieli o nim, o chmurze, która usiadła na lodzie i której nie potrafiły rozwiać najpotężniejsze wichury. Kilka plemion mijało ją z tak bliska, że sny ich szamanów wypełniły się wizjami, od których część z nich oszalała.
Borehed nie wściekał się i nie groził. Wystarczyło mu to, co zobaczył w oczach jednego z dotkniętych obłędem czarowników. Odprysk bitwy toczonej między Anday’yą a intruzem prawie wyrwał nieszczęśnikowi duszę z ciała.
Potrzebował jednak kogoś na tyle szalonego, żeby z nim poszedł, bo samotna wyprawa byłaby samobójstwem.
I wtedy dowiedział się, że na przełęczy od wielu dni obozuje grupka ludzi. Nie była to żadna armia, zwiadowcy twierdzili, że jest ich tylu, co sześć razy palców u rąk, i jeszcze trzech. Mieszkali w namiotach, kryjąc się w nich w czasie wichur niczym śnieżne lisy w norach wykopanych w śniegu. Mieli dużo ostrego żelaza, a dowodził nimi mężczyzna o włosach i brodzie jak świeżo zaschnięta krew.
Zwiadowcy chyba nie zrozumieli, dlaczego stary szaman zaśmiał się, słysząc te wieści. Krótkim, pozbawionym radości rechotem. A potem, wbrew radom i ostrzeżeniom, poszedł samotnie na przełęcz.
Kenneth spotkał się z nim kilkadziesiąt kroków od obozowiska. Borehed wyglądał, jakby od ich ostatniego spotkania, gdy szaman pływał po jeziorze w skórzanej łódce, a porucznik zastanawiał się, czy podziękować mu za pomoc, czy kazać strzelać, postarzał się o dwadzieścia lat. Oczy zapadły mu się jeszcze bardziej w pobrużdżonej twarzy, szczęki wysunęły do przodu, dolne kły pożółkły, a jeden został wyraźnie wyszczerbiony. Skóra czarownika była naciągnięta i błyszczała niezdrowo, za to na czole pojawił mu się nowy tatuaż, przedstawiający wielkooką bestię pożerającą małą, człekokształtną sylwetkę.
Porucznik wolał nie pytać, jakie wydarzenie z życia Boreheda upamiętnia ten rysunek.
Wymienili pozdrowienia, zawiązali Węzeł Wody, na co Kenneth po cichu liczył, i dopiero wtedy w oczach szamana błysnęło coś, jakby kpina.
— Trzeci raz cię spotykam, Czerwonowłosy, i trzeci raz duchy mówią mi, że nie powinienem cię zabijać. Może pora wymienić je na nowe?
Kenneth uśmiechnął się kwaśno.
— Trzeci raz cię spotykam, Rzeźniku, i trzeci raz mówię swoim ludziom, by nie strzelali. Może powinni zmienić sobie dowódcę?
Szaman pokiwał głową.
— Nadal masz ostry język, poruczniku. Ale ja nie chcę strzępić własnego. Mam propozycję. Wysłuchasz mnie i przyjmiesz ją, albo wysłuchasz mnie i będziemy walczyć. Sądzę jednak, że ją przyjmiesz.
— Dlaczego?
— Bo i tobie, i mnie zależy na tym, żeby to obozowisko — Borehed wskazał za siebie — znikło. Mam rację?
Miał. I to był główny powód, dla którego tutaj trafili. Misja Nory mogła poczekać dzień lub dwa, co najwyżej czarownicy Szczurów sięgną głębiej w swoje aspekty, ale Kenneth nie mógł się tak po prostu odwrócić i odejść, nawet gdyby Borehed nie zagroził mu walką. Był oficerem Górskiej Straży, przysięgał przede wszystkim bronić mieszkańców gór, a jeśliby ta horda przeszła przez przełęcz i naparła na plemiona południowe, wojna byłaby nieunikniona. Oczywiście Imperium by ją wygrało, ba, może nawet w jego kronikach nie pojawiłoby się nic na ten temat, poza suchą wzmianką o „niepokojach” przy północnej granicy. Ale te niepokoje oznaczałyby dla wessyrskich górali spalone chaty, zagrabione stada, krew, pożogę i śmierć.
Westchnął ciężko.
— Czego chcesz? — zapytał.
— Pojedziecie ze mną na północ. Jakieś pięćdziesiąt mil stąd jest miejsce, które chcę sprawdzić. Oni — kolejne skinięcie w stronę obozowiska wyrażało tylko bezradność — zbyt się boją. A ja nie pojadę tam sam.
— Bo zbyt się boisz?
Prowokowanie aherskiego szamana, który ma za plecami bogowie wiedzą ile tysięcy wojowników, nie było mądre, ale porucznik za cholerę nie mógł się powstrzymać. Jak na jeden dzień dość miał ludzi, którzy mówią mu, co ma robić.
Borehed zaskoczył go jednak, bo skinął tylko głową i wymruczał:
— Tak. Za bardzo się boję. Wysłałem w tamto miejsce pół tuzina moich duchów. Żaden nie wrócił.
Porucznik wykrzywił się kwaśno. To tłumaczyłoby wygląd szamana.
— No to teraz mnie też wystraszyłeś. Jeśli się zgodzę, chcę zostawić tu połowę ludzi.
— Nie. Weźmiesz wszystkich. Także tych nowych, śmierdzących szczurzymi bobkami.
— Dlaczego?
— Nie wiem, co tam jest, więc połowa może nie wystarczyć. Poza tym nie chcę, by ktoś popędził na południe i zawiadomił resztę Straży.
— Skąd wiesz, że już tego nie zrobiłem?
— Bo wciąż nie mam wieści o armii maszerującej na przełęcz.
Miał rację. Okolica należała na równi do Górskiej Straży i do aherskich plemion. Kenneth nie odważył się więc wysłać meldunku do Belenden, bo dla bezpieczeństwa musiałaby pojechać z nim połowa kompanii. Czekał więc, aż dowództwo przyśle obiecane zapasy, karawaną osłanianą przez kilka dziesiątek strażników.
Dokonał szybkich obliczeń. Mieli dwa tuziny psów i czworo sani, Szczury przyjechały jeszcze sześcioma saniami, ale lekkimi, takimi na dwóch ludzi.
— Nie mam dość zwierząt i sań.
— Damy wam jedno i drugie.
— Twoi kuzyni głodują, a oni oddadzą nam swoje psy?
W oczach szamana błysnęło coś głęboko, na samym dnie.
— Tak. Tyle przynamniej są mi winni — stwierdził beznamiętnym tonem.
Kenneth udał, że się zastanawia. Właściwie nie miał wyboru, jego kompania nie utrzymałaby przełęczy nawet przez kwadrans, zresztą nie w takim celu zostali tu wysłani. Zanim jednak zgodził się na propozycję Boreheda, postanowił sprawdzić, jak bardzo aherski czarownik jest zdesperowany. Ściągnął rękawicę z lewej dłoni i przyłożył ostrze noża do opuszka kciuka.
— Węzeł Krwi, szamanie. Dam ci dwa dni. Jeśli okaże się, że nasze siły to za mało, by rozwiązać twój problem, wycofamy się, a ty nam nie przeszkodzisz. Ani ty, ani żaden z wodzów, którym możesz rozkazywać.
Węzeł Krwi był niczym prawdziwe braterstwo. Wierzono, że złamanie go ściągało na zdrajcę klątwę i śmierć. Wśród aherów nie zawierano potężniejszych paktów.
Szaman zmrużył oczy, wysunął szczękę. Nie podobał mu się ten pomysł.
— Ja nie rozkazuję naszym wodzom. Ja tylko doradzam.
— Nie rób ze mnie głupca. Węzeł Krwi albo chodź i przekonaj się, czy twoi uzbrojeni w kościane i rogowe włócznie wojownicy dadzą radę wystarczająco szybko nas pokonać. Ja też słyszałem co nieco o mieszkających po tej stronie plemionach. To myśliwi i rybacy, nie zabójcy, jak ci z drugiej strony gór.
— A widziałeś, jak ich dzieci umierają z głodu?
Kenneth wzruszył ramionami.
— Nie wątpię, że będą się dobrze bić. Pytanie tylko, czy wystarczająco dobrze. Zostawię tu połowę ludzi, a reszta wsiądzie na sanie i popędzi na południe. Któryś na pewno zdoła ci umknąć i zawiadomić dowództwo. A wtedy zobaczysz tu armię szybciej, niż szczyny zamarzają w powietrzu. Węzeł Krwi albo walczymy.
Węzeł Krwi. Borehed patrzył na niego przez kilkanaście uderzeń serca, po czym skinął głową i wyjął własny nóż.
— Trzy dni. Dwa dni na załatwienie mojej sprawy i jeden, żebyście mogli odejść, a mnie, żeby nie kusiło, Czerwonowłosy. Trzy dni, trzy krople krwi.
To wydarzyło się rano. Mniej więcej godzinę po przybyciu Szczurów. A teraz, późnym popołudniem, kompania znajdowała się dalej na północ niż jakikolwiek oddział, o którym słyszał. Za sobą mieli kilkadziesiąt mil wędrówki po lodowej równinie, przed sobą… Kenneth spojrzał na to, co zasłaniało horyzont przed nimi, jeszcze raz próbując przekonać swój umysł, że nie pada ofiarą jakichś majaków.
Tuman mgły osiadł na lodzie mniej więcej milę przed nimi. Wysoki na kilkaset stóp, szeroki… na dwie, może dwie i pół mili. Brak w zasięgu wzroku czegokolwiek, co dawałoby perspektywę, utrudniał ocenę wielkości tego fenomenu.
Mgła.
Tak daleko na północy, przy mrozie zamieniającym w locie plwocinę w grudkę lodu, opierająca się wichurze, która niemal zbijała ludzi z nóg. Teraz wiatr ucichł, ale nie dlatego, że Anday’ya się zmęczyła. Po prostu znaleźli się po zawietrznej.
Po zawietrznej chmury, której nawet furia Lodowej Panny nie potrafiła rozproszyć.
Porucznik wciągnął ostrożnie powietrze. Zakłuło w nosie, zadrapało w gardle. Zimno. Tylko zimno. Poruszył rękoma, uniósł dłonie nad głową. Nic. Żadnych niespotykanych zapachów, żadnego swędzenia czy drapania tam, gdzie nie powinno, żadnych dziwnych kolorów dostrzeganych kątem oka. Wielu ludzi odczuwało używanie w pobliżu nich magii jako zaburzenia w funkcjonowaniu podstawowych zmysłów, wzroku, węchu, smaku czy dotyku.
Zerknął na psy, zmachane, ale spokojne, a przecież zwierzęta są wyczulone na Moc bardziej nawet niż ludzie. Ktokolwiek lub cokolwiek kryło się w tej mgle, używało magii innej niż ta, z którą Kenneth i jego żołnierze mieli kiedykolwiek do czynienia.
— Fenlo!
Krępy dziesiętnik przydreptał do niego, wymachując szeroko rękoma. Zasalutował i podjął rozgrzewkę.
— Zmarzłeś?
— Tak, panie poruczniku. A tu za to cisza i spokój. Jakby rozbić obóz, można by się powygrzewać na słoneczku.
— Nie dziś. Zresztą mam nadzieję, że nie będziemy musieli tu nocować.
— Lepiej tu, niż gdyby nas noc miała zastać w połowie drogi. Nocą wydmucha z nas ciepło dwa razy szybciej.
— Zgadza się. Ale ja nie o tym. Przyjrzałeś się Borehedowi?
Fenlo Nur jako jedyny w kompanii posiadał coś, co można było nazwać talentem magicznym. Potrafił zobaczyć lub wyczuć duszę wychodzącą z ciała, a nawet ją w tym ciele zatrzymać. Ponieważ Szczury nie zdradziły, czy mają w drużynie maga, Kenneth musiał polegać na dziesiętniku.
Nur sposępniał.
— Widziałem kiedyś trupa rybaka, który wpadł do jeziora. Gdy go wyciągnęli, cały był oplątany sieciami i wodorostami. On wygląda tak samo. Jak trup zaplątany w sznury. W bliznach i tatuażach uwięził duchy. Mnóstwo duchów. Czuję je, choć nie widzę. Ale mam wrażenie, jakby każdy z nich owijał się wokół niego pętlą i ściskał.
— Dasz radę dostrzec, gdyby je uwolnił?
— Jeśli będzie chciał poczarować? Dam radę. Widziałem już ich szamanów w walce. Wiem, gdzie patrzeć.
— Pilnuj go. Nie pozwól, żeby zrobił coś głupiego.
— Mimo Węzła Krwi?
— Widziałeś obozowisko?
Dziesiętnik zamarł w pół ruchu. Obozowisko. Przeszli tylko jego skrajem, w miejsce, gdzie szaman jakimś cudem zgromadził kilkadziesiąt wychudzonych, ale wciąż jeszcze mających choć trochę sił psów, ale ogrom tego zgromadzenia robił przytłaczające wrażenie. Kilka tysięcy namiotów i śnieżnych chat. Trzydzieści, czterdzieści tysięcy zagłodzonych niemal na śmierć aherów. Może nawet więcej. Kilkadziesiąt tysięcy istot, które nie miały już przed sobą żadnej drogi ocalenia, poza ucieczką za Wielki Grzbiet.
Pamiętał spojrzenia, jakimi zgromadzeni żegnali swoje ostatnie psy. Nie było w nich wściekłej nienawiści przygaszonej tylko demonstracyjnym lekceważeniem i pogardą, jaka płonęła zazwyczaj w oczach ich krewniaków z południowej strony gór. Była desperacja, ból, znużenie.
I głód.
Wszędzie, gdziekolwiek spojrzeli, widzieli ślady tego głodu. Futrzane stroje wisiały na mieszkańcach obozowiska jak na skleconych z patyków strachach na wróble, niedostatek jedzenia wyrzeźbił ich twarze głębiej niż wiele lat życia w skrajnie ciężkich warunkach, ciemna skóra nabrała woskowatego połysku, a oczy zapadły się głęboko. Charakterystyczne dla tej rasy kły, choć mniejsze niż u aherów na południu, miały brzydki, żółtawy odcień. W drodze przez obóz Kenneth naliczył tylko ze dwa tuziny dzieci, i to starszych, a przecież powinny ich być setki. I żadnego starca. Ani jednego.
Nie zapytał o to, bo po co?
Zapamiętał jeszcze aherską kobietę, niemłodą już, która widząc, jak strażnicy dokarmiają przydzielone im psy, bo zwierzęta musiały mieć siłę na podróż tam i z powrotem, wykonała taki ruch, jakby chciała rzucić się między nie i zawalczyć o ochłapy na wpół zmrożonego tłuszczu.
Wtedy postanowił, że Węzeł Krwi, czy nie, będzie się mieć na baczności przed Borehedem. Ktoś, kto wziął sobie na barki taki ciężar, może złamać każdą przysięgę.
— Widziałem, panie poruczniku. Racja.
Borehed podszedł do nich bezszelestnie i najwyraźniej usłyszał ostatnie zdanie.
— Co widziałeś, człowieku o zimnym sercu?
— Widziałem — odparował bezczelnie Fenlo — jak twoi ludzie patrzyli na nasze psy.
— Macie tłuste psy. Cała rodzina wyżywiłaby się jednym przez dziesięć dni.
— Nie ma dość psów w Straży, by nakarmić wszystkich w obozie.
Szaman skinął głową.
— Prawda. Powinni teraz jeść focze mięso, popijając łojem wytopionym z sadła morsów i zagryzając tłustymi rybami. A żują kawałki starej skóry. Więc lepiej jak najszybciej sprawdźmy, co tak rozgniewało Anday’yę.
— A nie jesteśmy już dość blisko, byś zrobił to swoimi czarami?
Nur potrafił czasem zadać celne pytanie. Borehed uśmiechnął się nagle szeroko, złośliwie.
— I mam zwrócić uwagę którejś z walczących tu potęg? Tego chcesz, człowieku? By Pani Lodu uznała nas za zbyt ciekawskie muchy i dała prztyczka zimnym palcem? Albo lepiej, by wyładowała na nas całą swoją złość i grzmotnęła pięścią? Patrz.
Szaman podwinął rękaw i podsunął im pod nosy lewe przedramię. Jedna z jego licznych blizn sprawiała wrażenie, jakby pękła od środka. Świeża rana zasklepiła się już, ale czerwona pręga wyglądała paskudnie.
— Duchy, które tu wysłałem, znikły. Nie zginęły i nie uwolniły się, lecz znikły. Jakbym wrzucił garść puchu w ogień. Łańcuchy, którymi je przykułem do siebie, wyrwano i wierz mi, było to równie bolesne, jak zawarcie z nimi paktu. I myślę, że nikt ich nie zaatakował, zostały unicestwione mimochodem. Przypadkiem. A wierz mi, to były naprawdę potężne duchy. Resztę trzymam więc blisko i używam tylko do tego, by i mnie nie spotkał taki sam los. Czaimy się, kryjemy, zacieramy ślady własnej obecności. Musimy być jak świstaki podchodzące do walczących niedźwiedzi. Musimy się zakraść, zobaczyć wszystko na własne oczy i uciec. Żadnej magii.
Kenneth spojrzał na Boreheda. Szaman był niższy od niego o głowę i chudy jak wilk, któremu od wielu dni nie wiedzie się na polowaniach, ale gdy uniósł wzrok i wlepił w porucznika spojrzenie czarnych źrenic, oficer zrozumiał, że nie ma mowy o żadnych dyskusjach. Na tym terenie aherski czarownik był u siebie w sensie zarówno dosłownym, jak i duchowym. Tutaj on dowodził.
— Dobrze. Nur!
— Tak jest, panie poruczniku.
— Przebiegnij się do reszty i daj znać chłopakom, żeby zjedli coś i wypili, a potem przygotowali broń. — Kenneth zerknął na ścianę mgły. — Liny, haki do wspinaczki, czekany też niech wezmą. Reszcie dziesiętników powiedz, że za kwadrans zrobię krótką odprawę. Jak tylko rozmówię się z dowódcą Szczurów i panną Onelią.
— Rozkaz.
Krępy podoficer potruchtał w kierunku oddalonych o kilkadziesiąt jardów sań, odprowadzany kpiącym spojrzeniem szamana.
— No patrzcie. Dobrze ułożony człowiek. Siad, waruj, nie rusz. Musi być łatwo takimi dowodzić. Nasi wojownicy są przy nich jak stado wilków przy psach.
Kenneth zignorował zaczepkę, wyciągnął z sań kolczugę i płaszcz, założył je i dopiero wtedy spojrzał na Boreheda.
— I dlatego wilki głodują w górach, żrąc kamienie i szyszki, a ty musiałeś żebrać o naszą pomoc.
Szaman wyszczerzył się szeroko.
— He, he. Czyli można cię zirytować, człowieku. Ten tam — wskazał na Nura — jeszcze niedawno kąsał cię po rękach i szczał do wody, którą piłeś, a teraz skacze tak wysoko, jak mu każesz.
Oficer wzruszył ramionami. Borehed albo był bardzo domyślny, albo trafił strzałą wypuszczoną na oślep. Nieważne.
— Dyscyplina. Cierpliwość. Mój urok osobisty. Wybierz, co chcesz. Ale chyba nie po to nas tu ściągnąłeś, by pogawędzić, jak załatwiamy takie rzeczy w Straży, prawda? — Przeniósł wzrok na ścianę mgły za plecami szamana. — To powinien być twój problem.
Odwrócił się, ignorując ironiczne prychnięcie ahera, i ruszył ku reszcie sań, po raz kolejny odpędzając nieprzyjemne myśli, które gnębiły go od kilku godzin. Znajdowali się pięćdziesiąt mil od gór, co najmniej trzydzieści od brzegu. Na pełnym morzu, które o tej porze roku powinno już tańczyć swobodnie, uwolnione od białego pancerza. Jak grubą pokrywę lodu mają pod sobą? Dziesięć stóp? Pięć? Trzy? Czy mniej? Pani Lodu mogła opóźnić odejście zimy z tych terenów, ale czy była wystarczająco potężna, by powstrzymać Bliźnięta Mórz? Ta para Nieśmiertelnych nie miała zbyt wielu wyznawców w górach, lecz opowieści o potędze ich gniewu docierały i do Wessyrczyków. Z pewnością to, że ich dominium nie zostało we właściwym czasie uwolnione spod władzy Anday’yi, musiało ich oburzyć. Czy jego ludzie właśnie pakowali się w konflikt pomiędzy bóstwami?
Jeszcze raz rzucił okiem na leżącą na lodzie chmurę. To nie było naturalne zjawisko. Niech to jasny szlag! Gdyby te szczurze wypierdki nie bawiły się w głupie podchody, Szósta zwinęłaby obóz i znikła z przełęczy, zanim Borehed złożył im swoją propozycję nie do odrzucenia.
Porucznik uśmiechnął się pod nosem. No, przynajmniej wiadomo już, kto jest odpowiedzialny za bagno, w którym tkwią.
Cień tego uśmiechu musiał mieć na twarzy, gdy podchodził do zgrupowanych nieco z boku sań, którymi przyjechała drużyna Szczurów, bo to Olag-hes-Brend odezwał się pierwszy:
— To nie moja wina. Nie wiedziałem, jak wyglądają sprawy po drugiej stronie przełęczy. Ani że ten cholerny szaman zmusi nas do przyjazdu tutaj.
Kenneth zbył go machnięciem ręki.
— Mogłeś przybyć o świcie i przekazać nam rozkazy, ale koniecznie chciałeś wjechać do naszego obozu pełnym pędem i zrobić ze strażników durniów, co? Czekałeś więc, aż wyjdziemy z nor, zaczniemy szykować śniadanie i w ogóle zapanuje ogólne rozprzężenie. Straciłeś przez to co najmniej dwie godziny. I przez to właśnie jesteśmy tutaj. Zresztą — wzruszył ramionami — nie będę tracił czasu na szukanie winnych. Ale nie powołuj się na Boreheda, bo z tego, co wiem, Nora nie usprawiedliwia swoich ludzi z powodu niewiedzy. Postaraj się o lepszą wymówkę, Szczurze. Wejdziemy w tę mgłę, sprawdzimy, co tam jest, i wrócimy do domu. Taki jest plan na teraz. Oczywiście wszelkie zmiany będą wymagały improwizacji, ale dla nas to nic nowego. Dla was pewnie też.
Szczury słuchały, zbite w ponurą gromadkę. Dwanaście par oczu wpatrywało się w niego kamiennym wzrokiem, a tylko w spojrzeniu Onelii Umbry porucznik dostrzegł coś, co chyba mógł uznać za odrobinę rozbawienia albo zaciekawienia. Zignorował to. Dziewczynę łączyła z Szóstą szalona wędrówka przez Mrok, zakończona wydostaniem się z niego w środku pola bitwy. Z tego, co pamiętał, nie była wtedy zbyt pomocna. Jej udział ograniczał się do bezmyślnego wpatrywania się w przestrzeń i bełkotu, więc miał nadzieję, że przynajmniej teraz potrafi o siebie zadbać. Dla niego bardziej liczyły się Szczury.
Porucznik próbował ocenić, kto jest kim w tej grupce. Najpilniej strzeżone sekrety Nory, to znaczy te, o których wszyscy wiedzieli, głosiły, że bojowe drużyny Szczurów składają się z zabójców szkolonych od dziecka w miejscach tak tajnych, że sam cesarz nie znał ich położenia, z czarowników władających aspektami tak specyficznymi, że właściwie poza zabijaniem nie nadawały się do niczego innego, ale przy okazji tak parszywymi, że nawet armia nie chciała ich używać, oraz ze skazańców odciętych od stryczka, związanych z Norą potężnymi zaklęciami. I z opętanych żądzą zabijania morderców, dotkniętych przez Mrok, właściwie niewiele różniących się od Pomiotników, którzy mogą w tej służbie realizować swoje najmroczniejsze pragnienia.
W sumie o jego ludziach wcale nie mówiono lepiej.
Oba dowództwa, i Straży, i Nory, doceniały potęgę opowieści, powodujących, że przeciwnik pocił się na samą myśl o tym, z kim przyjdzie mu się zmierzyć.
Z tego, co wiedział na pewno, drużyna Szczurów zawsze posiadała maga, choć nie zawsze bojowego, a oprócz niego ta jedenastka powinna mieć też dwóch lub trzech prawdziwych zabójców, to znaczy ludzi wyszkolonych w używaniu trucizn, zakładaniu pułapek, skradaniu się i skrytym mordowaniu. To był rdzeń każdej szczurzej drużyny, mordercy, którzy wysyłali swoje ofiary w objęcia Matki cicho i bez rozgłosu. Reszta zapewniająca im wsparcie to najpewniej znudzeni dawni żołnierze, najemnicy, kłusownicy czy złodzieje, bo Nora starała się, by w jej bojowych drużynach znajdowali się ludzie różnych talentów.
Kenneth uśmiechnął się w myślach. To także mu coś przypominało.
No ale teraz, patrząc na tuzin zakutanych w futrzane stroje postaci, miał zgryz. Każdy z nich – pomijając rzecz jasna Onelię – mógł pełnić dowolną funkcję. Czy ten wysoki, barczysty mężczyzna z twarzą poharataną starymi bliznami to czarodziej, czy zimnokrwisty zabójca? Albo tych dwóch, wyglądających jak bliźniacy knypków, którzy stali bez ruchu kilka kroków za swoim dowódcą. Kim są? Czego można od nich oczekiwać? A ta krótko ostrzyżona blondynka z ustami zaciśniętymi w ponurym grymasie? Kobieta w drużynie Nory. Posługuje się magią czy kuszą?
Szczury jeszcze się nie uzbroiły, co mogłoby ułatwić mu rozpoznanie, kto jest kim. Zupełnie jakby ich dowódca uważał, że cała ta sprawa ich nie dotyczy.
Trzeba było wyprowadzić go z błędu.
— Gdzie wasz mag?
— Nie mamy maga.
Odpowiedź hes-Brenda padła tak szybko, że Kenneth tylko się uśmiechnął.
— Ustalmy jedno, Szczurze trzeciej klasy. Ja mam pięćdziesięciu ludzi, a ty jedenastu i… damę, którą musisz się opiekować. Ja znam teren, ja związałem się Węzłem Krwi z aherskim szamanem i ja mam coś w rodzaju nadziei, że ujdziemy stąd z życiem. Więc ja tu dowodzę. Nie! — rzucił tak ostro, że Olag niemal z trzaskiem zamknął usta. — To nie zabawa w pokazywanie, kto ma większe jaja. Albo będę wiedział, czego można się spodziewać po waszej drużynie, albo w ogóle o was zapomnę. A wtedy nie obozujemy razem, nie trzymamy wspólnych wart i nie walczymy ramię w ramię. Radzicie sobie sami. Także z powrotem za Wielki Grzbiet.
— Sądzisz, że nie damy sobie z tym rady?
— Jeśli nie macie maga, to nie. Borehed nie jest jedynym szamanem w tamtym obozowisku.
Blondynka uniosła rękę, wykonała powolny gest dłonią, a Kenneth poczuł smak żółci na języku i na chwilę ujrzał wszystko zamglone, jakby oglądał świat przez kawałek przydymionego szkła. Zamrugał.
— Ja nim jestem. Moiwa Samreh. Mój aspekt to Parząca Igła. Nowy. Mało zbadany.
— Co potrafisz?
Zawahała się, zerkając na swojego dowódcę. Ten niechętnie skinął głową.
— Umiem wyczuć, czy ktoś nas obserwuje i jakie ma intencje. I jaką broń, to znaczy… do walki z bliska czy na dystans. Potrafię rozpoznać, czy ktoś świadomie kłamie. — Uśmiechnęła się blado. — Nieźle strzelam z kuszy i dobrze radzę sobie z mieczem.
Porucznik przyjrzał jej się uważnie. To ona przy spotkaniu na przełęczy wyczuła, że część kompanii czeka w zasadzce. A jej aspekt, nowy i mało zbadany, rzeczywiście nie na wiele mógł się przydać poza służbą w armii lub wywiadzie. Czasem los obdarzonych Talentem bywa wyjątkowo złośliwy.
— Ktoś nas teraz obserwuje?
Pokręciła głową.
— Nikt, kto zwracałby na nas jakąś szczególną uwagę. Poza tym aspekty w tym miejscu… Ledwo czuję własny.
Kenneth spojrzał na Olaga-hes-Brenda. Szczur miał tak obojętną minę, jakby ktoś zamroził mu twarz. Jeśli był takim kiepskim aktorem, nic dziwnego, że Nora przydzieliła go do drużyny bojowej. W prawdziwej szpiegowskiej robocie na pewno by sobie nie poradził.
— Kto jeszcze? Nie powiesz mi, że wysłano cię z tak ważną misją w towarzystwie maga — nawet nie starał się, by nie zabrzmiało to sarkastycznie — który potrafi wykryć zasadzkę i rozpoznać, czy ktoś kłamie. Czyli umie to, co dobrze wyszkolony zwiadowca i każda teściowa.
Blondynka ukryła twarz w kapturze i warknęła coś głucho. Kenneth uśmiechnął się tylko. Narastała w nim ponura, zaciekła złość i gówno go obchodziło, czy zrani czyjeś uczucia.
Szczur trzeciej klasy patrzył na niego ponuro, wyzywająco, a porucznik zrozumiał, że doszli do ściany. Tym razem szpieg się nie złamie i oficer w przebłysku zrozumienia pojął dlaczego. Nieaspektowana magia. Czarownik, którego Nora powinna wydać świątynnym inkwizytorom albo zamknąć w jakiejś wieży, gdzie spędziłby resztę życia, wyjąc do kamiennych ścian. Ale Szczury traktowały czasem Wielki Kodeks niczym zbiór umownych porad, które można interpretować na różne sposoby. Niemniej prędzej wszyscy doczekają tu wiosny, niż czarnobrody szpieg zdradzi coś takiego oficerowi Straży.
W sumie nie było sensu dalej naciskać.
I wtedy się zaczęło.
Czarodziejka jęknęła, zawarczała głośniej, nagle podeszła do porucznika i złapała go za ramię. Nawet przez kolczugę i pikowaną kurtkę poczuł uścisk. Jakby pochwyciła mu rękę imadłem.
— Paaaaaa… — zacięła się, jakby coś odcięło jej dopływ powietrza. — Paaaatrzy…
Oczy miała wielkie, na wpół obłąkane, ze źrenicami skurczonymi do czarnych kropek, co w połączeniu z twarzą, z której odpłynęła cała krew, nadawało jej wygląd wyjątkowo upiornej lodowej rzeźby. Trzęsła się cała.
Na oczach Kennetha z nosa pociekła jej strużka krwi. A potem z kącików oczu. Jakby coś wyciskało ją od środka.
Pochwycił ją, nim upadła, Olag i ten barczysty, pobliźniony drągal pomogli, razem ułożyli dziewczynę na najbliższych saniach.
— Co to znaczy? Szczurze, co miała na myśli?! Co…
Kennethowi przerwał okrzyk zza pleców. Borehed biegł w ich stronę, jakby ktoś poszczuł na niego tuzin psów Straży.
I w tym momencie rozległ się ogłuszający hałas. Wbijający się w uszy i rezonujący w kościach. Jakby jakiś gigantyczny potwór wielkości góry zazgrzytał zębami, a oni właśnie stali na jego języku.
Ziemia się poruszyła.
Nie. Nie ziemia.
Kenneth wrzasnął.
— Do sań! Wszyscy do sań! Wynosimy się stąd!!!
Lód zaczął pękać.