Kailean spięła konia i dmuchając w gwizdek ile sił, zawróciła niemal w miejscu i runęła galopem do tyłu. Byle dalej od ściany ognia, która za chwilę wyrośnie tam, gdzie znalazłby się jej szarżujący oddział, byle dalej od ognistego kręgu, od piekielnej pożogi, uniemożliwiającej jej ludziom dopadnięcie czarowników i wyprucie z nich flaków. Odwróciła się w siodle i posłała za siebie trzy strzały, wszystkie zaskwierczały i zniknęły w krótkim błysku, z jakim pożarły je wyrastające z ziemi płomienie. Kilku innych jeźdźców powtórzyło jej atak z identycznym skutkiem.
Ale przynajmniej męczyli magów, a po to tutaj, do cholery, byli.
Odskoczyli cwałem, przyklejeni do końskich karków, nie marnując już pocisków. Zatrzymali się dopiero przy linii drzew. Wyrównali szyk, rzucając wokół uradowane spojrzenia. Znów im się udało, nikt nie dostał strzałą, nikt nie zapędził się tak blisko wroga, by wpaść w magiczne płomienie, żaden koń nie złamał nogi, szarżując po nierównym gruncie. Kilka spojrzeń i uśmiechów było chyba przeznaczonych właśnie dla niej, ale Kailean nie miała sił ani ochoty pławić się w blasku uznania. Jeszcze nie dokończyli roboty.
Za plecami otwierał im się widok na rozległą połać wypalonej dżungli, poczerniała ziemia strzelająca tu i ówdzie w górę kikutami zwęglonych pni. Dym, kurz podniesiony końskimi kopytami i śmierdzące opary snuły się tuż nad gruntem. Jakieś pięćset jardów dalej, na szczycie niewielkiego wzniesienia, ukoronowanego teraz niskim wałem i byle jak zbitym częstokołem, rozsiedli się czarownicy. Kilku, nie więcej niż pół tuzina, osłaniani przez kilkudziesięciu zdesperowanych żołnierzy.
Mimo zmęczenia uśmiechnęła się ponuro. Nie wyszedł wam ten atak, bękarty. Prawda? Nic nie poszło tak, jak powinno.
Rozejrzała się, łapiąc kilka wyczekujących spojrzeń. Jej oddział. Trzydziestu kilku jeźdźców, których przydzielił jej Pore Lun Dharo, głównie weteranów wielkiej wojny z koczownikami, mężczyzn, z których każdy mógłby być jej ojcem. Taka była właśnie niewolnicza kawaleria: zbieranina Se-kohlandczyków, wojowników różnych stepowych plemion i meekhańskich żołnierzy.
Weterani. Zawodowi żołnierze i szkoleni od dziecka jeźdźcy. Doświadczeni i otrzaskani z wojną.
Z początku za cholerę nie chcieli jej słuchać.
W pierwszym ataku pięciu z nich upiekło się żywcem w magicznych płomieniach, bo zignorowali jej rozkaz, w drugim i trzecim straciła jeszcze po jednym głupcu. Później nauczyli jej się ufać, czy też raczej uwierzyli w jej umiejętności. Uwierzyli, że ta jasnowłosa gówniara, wyglądająca na wielkim ogierze trochę jak szlacheckie dziecko wybierające się na wycieczkę, naprawdę jest częścią czaardanu Laskolnyka i naprawdę potrafi wyczuć, gdzie uderzy magia.
Berdeth skomlał i powarkiwał gdzieś w głębi jej umysłu. Świat oglądany dzięki połączeniu z duchem psa miał mniej barw, za to intensywniejsze zapachy, oraz nabierał większej głębi. Widziała… nie, to nie było dobre określenie, nie tyle widziała, ile smakowała, czuła w nosie i ustach gromadzącą się Moc. I tuż przed jej wyładowaniem, przed eksplozją żaru, który zdawał się podpalać samą ziemię, dostrzegała ciemne smugi wiszące w powietrzu, widziała, jak splatają się, tańczą i nagle, niczym ściśnięte potężną pięścią, kurczą do cienkich nitek, by w chwilę później eksplodować ogniem.
Ta chwila wystarczyła, by mogli unikać magicznych ataków. I by jej oddział nabrał do niej zaufania. Ale ceną za to było życie kilku ludzi.
— Męczą się, sucze bękarty, tfu… Zmniejszają zasięg…
Mężczyzna, który rzucił te kilka słów, przerwanych solidnym splunięciem, był jej oficjalnym zastępcą. Przedstawił się jako Garniec i to musiało jej wystarczyć. Nie wyglądał na kawalerzystę: niski, dwa razy szerszy w barach niż ona, z długimi rękami i krótkimi nogami, przypominał jakiegoś karła-uciekiniera z trupy teatralnej, ale na koniu trzymał się jak wrośnięty w siodło.
— Zmniejszają — przyznała obojętnie. — Ale to wciąż za dużo. Ile macie strzał?
— Osiem… tuzin… sześć… dziewięć… — posypały się odpowiedzi.
Połowa jeźdźców miała łuki, zdobyte głównie na Słowikach, bardzo zresztą dobre, ale z pociskami zaczynało być krucho. Zbliżyli się już do pozycji czarowników na zasięg strzału, posyłali im więc za każdym razem po kilka upominków, by zmusić magów do większej koncentracji i dłuższego korzystania z Mocy. Zmęczony czarownik to martwy czarownik, a oni bardzo chcieli pozabijać tych kurwich synów.
Gdzieś z boku, zza kłębów dymu i wilgotnych oparów, którymi kaziła powietrze poparzona ziemia, usłyszeli wrzaski i narastający tętent kopyt. Kolejna grupa powstańczej konnicy szła do ataku. Sądząc po przeciągłym, wwiercającym się w uszy okrzyku bojowym, na jej czele stała Daghena. Powinna zająć czarowników na kilka dłuższych chwil.
— Ty. — Kailean wskazała najmłodszego z oddziału, — Tak, ty. Jak masz na imię?
— Awon.
Mężczyzna, który i tak wyglądał na starszego od niej o dobre dziesięć lat, uśmiechnął się, zakłopotany. Zupełnie jakby krępowało go już to, że tylko zwróciła na niego uwagę.
— Dobrze, Awon. Pojedziesz do tego waszego Błyskawicy i przywieziesz co najmniej dziesięć kołczanów. Pełnych kołczanów. Galopem.
— Ale…
— Galopem! Ale już! — warknęła, a Berdeth połączony z jej duszą zawtórował jej głucho. On lepiej rozumiał te samcze sprawy, hierarchie i to, że dla części tych jeźdźców przyjmowanie rozkazów od jakiejś dziewki nadal było czymś nienaturalnym. Miała ochotę skoczyć temu głupcowi do gardła i w krótkim starciu na kły i pazury wyjaśnić raz na zawsze, kto tu rządzi.
Otrząsnęła się.
Za długo, zbyt mocno splątała własną duszę z duchem psa. Walczyli cały wieczór, potem całą noc, szarpiąc się w ciemnościach, atakując i odskakując od ciężkiej piechoty w łuskowych pancerzach i płaskich hełmach, ścinając z jeźdźcami w narzuconych na kolczugi, barwionych na błękit jakach. Gubiąc się w ciemnościach i odnajdując jakimś cudem, wpadając na wroga zupełnie znienacka i będąc przez niego zaskakiwanym. A wszystko w piekle nocnej walki w dżungli, w mroku potęgowanym kłębami dymu prześwietlonymi od czasu do czasu szkarłatną pożogą płomieni podsycanych magią.
Skręciła w lewo i poprowadziła swój oddział nieco w bok. Zdążyli się już nauczyć, że niezbyt dobrze jest atakować dwa razy z tego samego miejsca.
— Podzielcie się strzałami, po sześć na łuk. Teraz szyjemy w nich, jak tylko znajdziemy się w zasięgu.
Garniec wyprężył się i zasalutował sztywno.
— Rozkaz! — Po czym mrugnął do niej kpiąco.
Skrzywiła się tylko, zbyt zmęczona, by coś odpowiedzieć, sięgnęła po manierkę i pociągnęła ostatni łyk. Psiakrew, powinna posłać gońca także po wodę.
Cholerna dżungla, cholerna walka, cholerna, popieprzona sytuacja.
Przecież mieli się nie angażować. Znaleźć niewolników, wywiedzieć, co ci planują, wrócić. Ale gdy nastąpił atak na obóz Krwawego Kahelle, wszystko się pochrzaniło. Nagle okazało się, że ich przewodnicy zniknęli, a czaardan znalazł się na drodze armii sunącej ku centrum obozowiska powstańców. Z początku pogalopowali na północ, szukając tam drogi ucieczki, gdy bez ostrzeżenia pojawiła się przed nimi ściana ognia. Daghena krzyknęła coś i rzuciła w nią jeden ze swoich amuletów, płomienie cofnęły się i przygasły, a oni przebili się na drugą stronę, na rozległą polanę, gdzie dopalały się właśnie resztki namiotów i mizernych chat, a ziemię zaścielały ciała. Wiele ciał.
Nagle wokół zaświstały pociski, rozległy się gardłowe okrzyki i wprost na nich wyłonił się z lasu szereg opancerzonej piechoty. Odskoczyli od niego, cwałując przez sto kroków wzdłuż ściany tarcz i szyjąc z łuków tak szybko, jak tylko potrafili. Strzały grzęzły w drewnie, tylko kilka znalazło szczeliny w formacji pieszych, ale nie zauważyła, by którykolwiek z żołnierzy choćby się zachwiał. Potem wpadli między drzewa, pochylając się w siodłach i usiłując się nie pogubić i nie dać się gałęziom ściągnąć na ziemię.
Kilka chwil później natrafili na oddział powstańczej jazdy pod dowództwem samego Pore Lun Dharo i dostali garść informacji. Wróg nadchodził z zachodu, północy i południa, otaczając główne obozowisko niewolników półpierścieniem ognia i stali. Wschód na razie nie był atakowany, ale nawet głupiec domyśliłby się, że plan nacierających polega właśnie na wypchnięciu powstańców na wschodnie równiny, gdzie pozbawionych osłony lasu kawaleria rozniesie na kopytach, a słonie wdepczą w ziemię. Nie wiedzieli jeszcze, kto atakuje, ale to była regularna armia. Wspomagana przez co najmniej kilkudziesięciu magów. Krwawy Kahelle organizował opór, a garść konnych i lekka piechota miały kupić mu czas, nawet jeśli trzeba się będzie przypiec – były Błyskawica dziko wyszczerzył zęby, przekazując im te wieści.
Laskolnyk uśmiechnął się tylko na te słowa i rozdzielił czaardan. Skoro nie można uciekać, to trzeba się bić, a lepiej nie ryzykować, że cały oddział zginie w jednej potyczce. No i wyglądało na to, że jako jedyni dysponowali umiejętnościami, które mogły choć trochę zrównoważyć obecność czarowników.
Kailean nawet sobie nie wyobrażała, że bitwa może mieć tak chaotyczny przebieg. Gdyby nie Berdeth, już po pierwszym starciu dżungla połknęłaby ją i nie wypuściła. Ale dzięki duchowi psa zawsze wiedziała, gdzie są wrodzy magowie, ich linia wyglądała jak składający się z kilkudziesięciu szkarłatnych pereł sznur otaczający obozowisko niewolników z trzech stron, więc wiedziała też mniej więcej, gdzie się cofać i gdzie atakować.
To była naprawdę długa noc. Ale powoli dobiegała końca. Uderzenie na obozowisko niewolników okazało się największym błędem, jaki dowódca nacierającej na nich armii mógł popełnić, i jego atak, nawet wspierany czarami, ugrzązł na zboczach ufortyfikowanych wzgórz, w wąskich dolinkach między nimi, w starciach z przeciwnikiem, który mimo zaskoczenia nie wpadł w panikę i nie poszedł w rozsypkę. Bo w grę wchodziła tu jeszcze jedna rzecz, której napastnicy nie przewidzieli.
Desperacja i nienawiść do właścicieli w połączeniu z meekhańską dyscypliną i uporem to było coś, czego Dalekie Południe nie nauczyło się jeszcze szanować. Czarownicy zapewniali atakującym przewagę tylko na początku, gdy dało się używać zaklęć bitewnych wielkiej mocy, ale potem, gdy oddziały przemieszały się, gdy dochodziło do walki twarzą w twarz, tarcza przy tarczy, mogli wspierać swoich jedynie lokalnie, z bliska, sami ryzykując życie. Tam, gdzie wypalili już las, tworzyły się rozległe dymiące polany, na których coraz liczniej napływająca na pomoc niewolnicza piechota mogła w pełni wykorzystać przewagę liczebną. I tak po dwóch godzinach natarcie, zamiast wywołać chaos, rozproszyć buntowników i wypchnąć ich z lasu, zwolniło, potem stanęło w miejscu, by wreszcie, tuż przed północą, załamać się całkowicie.
Całonocne starcia, szybkie i krwawe niczym szarpana wojna podjazdowa na stepach, do reszty rozczłonkowały atakującą armię. Oddziały piechoty, kawalerii i łuczników traciły ze sobą kontakt, po czym, broniąc się rozpaczliwie w odosobnionych grupkach, były wycinane w pień albo uciekały w głąb dżungli.
Teraz, rankiem, zostało tylko kilka punktów oporu.
Takich jak ten.
Wiatr rozwiał na chwilę kłęby dymu i ujrzeli, jak po drugiej stronie wypalonej polany pędzi kilkudziesięciu jeźdźców, raz po raz szyjących z łuków w stronę prowizorycznych umocnień wroga. Przed atakującymi pojawiła się nagle ściana płomieni, wysoka na kilka łokci i może dwa razy szersza, ale po chwili zamigotała i zgasła, przykryta gęstym jak śmietana tumanem mgły, który zmaterializował się znikąd i pożarł ją w mgnieniu oka. Dag szalała. Jej jeźdźcy zagwizdali, zahukali kpiąco i odbili w lewo, w stronę lasu.
Kailean zatrzymała oddział uniesioną ręką, oceniła odległość, na którą zbliżyła się do przeciwnika grupa Dagheny. Dwieście pięćdziesiąt jardów? Może nawet mniej. Czarownicy musieli być naprawdę zmęczeni. I zdesperowani.
Desperacja i czary. Cudnie.
Zakręciła dłonią w powietrzu.
— Gotuj się!
Nie musiała się oglądać, by wiedzieć, że jeźdźcy za nią prostują się w siodłach, poważnieją, poprawiają pociski na cięciwach.
— Staaać! Stać i czekać!
Wysłany po strzały jeździec wyłonił się z lasu w towarzystwie Laskolnyka i kilku innych konnych.
— Kha-dar?
— Kończymy, córuchna. — Wódz czaardanu wyglądał na równie zmęczonego jak ona. — Kahel-saw-Kirhu chce zdławić te resztki do południa. Zaraz ich dobijemy.
— My?
Rozejrzała się wymownie po swoim oddziale. Trochę ich było mało jak na główne uderzenie. Jeźdźcy jej i Dagheny mogli dać czarownikom zajęcie, nie pozwolić im się wymknąć ani odpocząć, ale samo starcie z okopaną piechotą mogło kosztować zbyt wiele. I właściwie od kiedy to Genno Laskolnyk przyjmował rozkazy od jakiegoś porucznika?
— Nie my. My im tylko ułatwiamy robotę. Idą oni. — Kha-dar wskazał skraj lasu.
Wyłaniali się szóstkami, jakby wypluwał ich mrok przyczajony pod koronami drzew. Potężni, czarni jak noc, prawie nadzy, jeśli nie liczyć przepasek na biodrach. W dłoniach trzymali broń wyglądającą jak kosy na krótkich drzewcach, zaopatrzone dodatkowo w hakowaty szpikulec w dolnej części ostrza.
Uawari Nahs. Dwa razy tej nocy Kailean widziała, jak walczą, raz z ciężką piechotą, raz z kawalerią. Przechodzili przez szyk wroga niczym żniwiarze przez dojrzałe pole, ich kosy rozłupywały tarcze, pancerze i ciała, na jej oczach jeden z czarnych wojowników szerokim cięciem rozrąbał konia w pół, odcinając zad zwierzęcia tuż za siodłem. Tylko że wtedy nosili skórzane napierśniki i hełmy.
— Będą szli goli? To może zaboleć.
— Cicho, dziewczyno. Patrz. I ucz się.
Pojawiła się grupa tragarzy, którzy na długich drągach nieśli pikowane pancerze i dzbany pełne wody. Wojownicy bez słowa zaczęli zakładać grube spodnie i sięgające poniżej kolan kaftany z długimi rękawami, owijali głowy jardami materiału, zostawiając tylko szczeliny na oczy. Całość polewano obficie wodą. Część podniosła też wielkie, obciągnięte namoczoną tkaniną tarcze.
— Znają się na robocie, co, kha-dar?
— Walczyli już z czarownikami z Dalekiego Południa. Tutaj, ze względu na Oko dominują aspekty związane z ogniem. Ma to swoje mocne i słabe strony. I… czekaj. Sama zapytasz.
Jeden z wojowników podszedł do nich, wyraźnie chlupocząc i zostawiając na spalonej ziemi mokry ślad. Psiakrew, ależ był wielki, Kailean siedziała na koniu, a i tak była ledwo ciut wyższa.
— Z początku pójdziemy powoli, dziewczyno — Uawari Nahs odsłonił twarz i zwrócił się do niej w meekhu, choć jego imperialny był szorstki i chropawy — bo w tym nie da się długo biegać. Na jaką odległość rzucają czary?
Spojrzała na Laskolnyka, unosząc brwi.
— Powiedziałem im, że ty i Dag tu dowodzicie.
— No tak. Widzisz tamte pnie? — Wskazała kilka na wpół zwęglonych kikutów mniej więcej w połowie drogi do szańców. — Od godziny nie rzucili czaru dalej niż do tego miejsca.
— Mogą udawać?
— A ty byś udawał?
Na czarnym obliczu wykwitł perłowy uśmiech. No tak. Wojna to taniec podstępów.
Przypomniała sobie początek starcia. Moc zbierała się wtedy szybko, w jedno, dwa uderzenia serca, a jej pasma w mgnieniu oka krzepły w wąskie nici. Same płomienie były wysokie i szerokie, a ściany ognia próbowały nawet gonić za uciekającą jazdą. Teraz między koncentracją aspektowanych przez ogień czarów a wybuchem płomieni mijało kilka chwil, a sam proces inicjowania ognia trwał trzy razy dłużej. Kilkakrotnie nawet nie doszedł do skutku.
— Nie udają — stwierdziła stanowczo. — Ale…
— Ranna hiena w norze jest groźniejsza niż sumbre walczący o samicę.
— No, mniej więcej, cokolwiek to jest. Do tych pni możecie iść powoli, potem jednak radzę biec. Zatańczymy z nimi, zajmiemy uwagę, może zmęczymy jeszcze trochę. Ale reszta będzie w waszych rękach, i nogach też. — Odwróciła się do Laskolnyka. — Strzały by się przydały, kha-dar.
Dowódca bez słowa sięgnął do kołczanu i podał jej garść pocisków. Towarzyszący mu jeźdźcy również się podzielili. Teraz jej oddział miał po tuzin strzał na łuk. Musiało wystarczyć.
Odwróciła się do czarnego wojownika.
— Jak będą chcieli walnąć w was czarami, dam taki znak. — Uniosła w górę rękę z łukiem. — Będziecie mieli uderzenie serca, żeby zrobić to, co w takiej chwili robicie. Są zmęczeni, więc myślę, że dopuszczą was jak najbliżej i w ostatniej chwili użyją wszystkiego, co im jeszcze zostało.
Uawari Nahs skinął głową, tym razem bez uśmiechu.
— Dobrze. Będziemy patrzeć. Uderzymy na środek, potem wy pilnujcie, żeby nikt nie uciekł do lasu.
Wzruszyła ramionami.
— Nie ucz mnie na koniu siedzieć.
Skrzywił się tylko i bez słowa podreptał ku swoim. Wilgotny ślad ciągnął się za nim jak śluz za wielkim ślimakiem.
— Wszyscy cali, kha-dar?
Laskolnyk podkręcił wąsa.
— Lea dostała strzałę, ale kolczuga wytrzymała, ma tylko obite żebra. Janne pozwolił się drasnąć w nogę. Nic groźnego, jeśli nie wda się zakażenie. Ale z Sardenem jest źle.
Dziewczyna poczuła szarpnięcie niepokoju. Kocimiętka?
— Co z nim?
Kha-dar uśmiechnął się samymi oczami.
— Jakieś drzewo ściągnęło go z siodła. Wylądował w kolczastych krzakach. Jak się widzieliśmy, wyglądał, jakby stoczył walkę z tuzinem kotów. Jego duma…
Przerwała mu machnięciem ręki.
— Nie strasz mnie tak, kha-dar.
— Martwisz się o niego?
— Nie o niego. Ale Lea wydrapałaby sobie oczy z żalu. No dobra! — Omiotła wzrokiem swoich ludzi. — Gotować się!
Wojownik stojący na przedzie Uawari Nahs uniósł w górę broń. Machnął. Ruszyli.
Kailean patrzyła, jak maszerują, bez słowa, równo, lewa, prawa, lewa, prawa. Ciężkie, mokre pancerze i tarcze zdawały się nie krępować ich ruchów, po chwili, ku jej zdumieniu, ruszyli truchtem, a prowadzący wyrzucił w górę rękę z kosą i krzyknął:
— Awu!
Stu wojowników odwrzasnęło:
— Uwa!
— Awu!!
— Uwa!!
— Awu! Awu!! Awu!!!
— Uwa! Uwa!! Auageri uwa!!!
Przebyli już pierwsze sto jardów, ciągle truchtem, gdy las po przeciwnej stronie polany wypluł grupę jeźdźców. No dobra, robota czeka.
— Naprzód!
Ruszyli kłusem, w kilka chwil zrównali się z pieszymi. Do szańca, przykrytego zdesperowaną ciszą, zostało im jakieś czterysta jardów.
Oddział Kailean wyprzedził czarną piechotę i odbił w lewo. Zaatakują z trzech stron, oni i konni Dagheny z boków, piechota środkiem. Krótkim gwizdnięciem rozkazała rozluźnić szyk. Wśród obrońców była garść łuczników, kilka razy w czasie ataków strzały świstały jej koło ucha. Przeszli w galop, podrywając z ziemi kłęby popiołu. Trzysta jardów.
Dwieście pięćdziesiąt.
Dwieście.
Runęli cwałem, pędząc wzdłuż umocnień. Cisza. Żadnego śladu czarów, żadnych pocisków wystrzelonych na powitanie. Gestem nakazała jeszcze bardziej się rozproszyć. Wycelowała.
Na jej znak kilkanaście strzał pomknęło w stronę ziemnego wału. Potem odskoczyli natychmiast, zawracając niemal w miejscu, czekając na odpowiedź.
Nic.
Zerknęła na Uawari Nahs. Piesi zbliżali się właśnie do zwęglonych pniaków, które wskazała ich dowódcy. Ciągle biegli truchtem, pokrzykując rytmicznie i coraz mocniej zwierając szyk.
Oddział Kailean posłał w stronę okopu kolejną salwę, i jeszcze jedną, galopując tam i z powrotem i wypatrując reakcji.
Nic. Żadnego ruchu, błysku żelaza, strzały.
Piechota przekroczyła linię dwustu jardów.
Cholera. Cholera! Cholera!!!
— Atakujemy! — krzyknęła, zawracając Toryna w stronę okopu.
Nie można pozwolić magom na chwilę koncentracji, na rzucenie ostatniego, napędzanego desperacją i przerażeniem czaru.
Pomknęli ku wałowi, niemal przyklejeni do końskich karków. Strzały na cięciwach, broń w ręku, słodko-gorzki posmak w ustach, mieszanina strachu i ekscytacji. Berdeth w jej wnętrzu powarkiwał głucho.
Sto pięćdziesiąt jardów.
Sto dwadzieścia.
Sto.
No dalej, sucze syny!!! Zróbcie coś!!!
Skręcili, posłali trzy salwy, jedna za drugą, wysoko, by strzały spadały z góry wprost na obrońców. Cisza.
— Naprzód!
Popędzili. Z pięćdziesięciu jardów szaniec wyglądał żałośnie, improwizowany, usypany pospiesznie wał z ziemi, błota i byle jak obrobionych pni. Powstał zapewne w chwili, gdy czarownicy i ich eskorta zorientowali się, że bitwa jest przegrana i nie ma już gdzie uciekać. Ziemna konstrukcja miała ze czterdzieści stóp średnicy, najwyżej sześć wysokości, a otaczał ją głęboki na jakieś trzy stopy rów. Nic, czego dobrze wyposażona piechota nie sforsowałaby w pierwszym ataku.
Kailean poczuła nagle w ustach smak spalonego drewna, włoski na całym jej ciele uniosły się.
Czary! I to jakie!
Zerknęła przez ramię. Tuż przed atakującymi Uawari Nahs powietrze zdawało się falować jak nad rozgrzanymi skałami. Moc wypełniła je pajęczą siecią bordowych wyładowań, po czym nagle zbiegła się w jeden błyszczący punkt.
Kailean ściągnęła Torynowi cugle, osadzając go w miejscu, wrzasnęła na całe gardło i uniosła w górę rękę z łukiem.
Oddział piechoty zatrzymał się natychmiast, zbił ciaśniej, tarcze utworzyły wokół niego ściany i dach. I w tej chwili eksplodował przed nimi czar.
W powietrzu utworzył się ognisty kwiat, szeroko, jak rozkładający skrzydła do lotu orzeł, przez okamgnienie zastygł w bezruchu, jaśniejąc od ciepłej barwy dogasającego żaru do raniącego źrenice blasku południowego słońca.
I spadł na opancerzoną piechotę.
Zasyczało, jakby ktoś chlusnął wodą w kowalskie palenisko, uniosły się kłęby pary i mokrego popiołu. Na chwilę całość zniknęła za szaromglistą zasłoną.
Ryk, który rozdarł powietrze, zdawał się wstrząsać gruntem. Para i dym eksplodowały na wszystkie strony, a kolumna Uawari Nahs wyłoniła się spod nich przyciśnięta do ziemi ognistą pięścią. Gruby na kilka stóp wał płomieni przytulił się do niej, zamykając ze wszystkich stron. Jakby pieszych przykryto półmiskiem żaru.
Nie ruszą się, Kailean zrozumiała to w jednej chwili. Nie pójdą naprzód, póki czar trwa. Jak długo wytrzymają ich mokre zbroje?
Garniec znalazł się przy niej z twarzą wykrzywioną wściekłym grymasem.
— Powietrze! — krzyknął.
— Co?
— Zabiorą im powietrze! Wypalą je!
Tak. Nie chodziło o żar. Ogień pochłania powietrze. Ogień sam jest na wpół żywy, więc zabiera z powietrza to, co niezbędne do życia innym.
Przed Kailean pojawiły się dwie drogi, dwie decyzje. Między jednym a drugim uderzeniem serca wybrała lepszą. Chyba.
Berdeth w jej głowie zawarczał tylko, a Garniec aż ściągnął koniowi cugle, widząc sposób, w jaki obnażyła zęby.
Sięgnęła do kołczanu po kilka ostatnich strzał.
— Za mną!
Runęli cwałem, pięćdziesiąt jardów dzielące ich od okopu przemknęło pod końskimi brzuchami niepostrzeżenie. Obrońcy przypomnieli sobie o nich zbyt późno, bo dopiero gdy oddział Kailean wjechał w rów przed umocnieniami, pomknęły im na spotkanie strzały i kamienie.
Coś świsnęło jej koło głowy, uchyliła się i wyrzucając nogi ze strzemion, stanęła na siodle. Już byli przy wale. W tej pozycji znalazła się do połowy piersi powyżej szczytu okopu. Cięciwa jej łuku brzęknęła i jeden z żołnierzy w płaskim hełmie zwalił się na ziemię z drzewcem wystającym z oczodołu.
Jeźdźcy wokół też już stawali w siodłach, szyli z łuków do wnętrza szańca, któryś wychylił się mocno, oparł o wał i dźgał przed siebie włócznią.
Kailean zarejestrowała to mimochodem, teraz miała do zrobienia coś innego, dzikiego i szalonego.
Odbiła się i wskoczyła na wał. Przyklękła, napinając łuk. Zamierzający się na nią czymś w rodzaju glewii piechur zacharczał nagle i padł, trafiony strzałą posłaną przez jednego z jej konnych. Nieważne. Duch psa nie pozwalał jej teraz się zastanawiać, bać, rozważać daremne i nieistotne „co by było gdyby”.
Teraz walczyli.
Dostrzegła ich od razu. Pięciu mężczyzn pod samym szańcem, wszyscy w burych kubrakach i podobnych spodniach, wszyscy otoczeni szaro-czerwonymi pasmami Mocy, którą tkali i karmili potwora pożerającego piechotę Uawari Nahs.
Czas dla niej zwolnił, jakby ktoś wypełnił powietrze płynnym szkłem. Widziała wyraźnie ból i cierpienie na twarzach czarowników. Ich odsłoniętą skórę pokrywały ślady poparzeń, szaty gdzieniegdzie dymiły, włosy jednego z nich zwęgliły się już i przypominały teraz krótką szczecinę. Wszyscy nadużyli Mocy, przez wiele godzin przepuszczając aspektowaną magię przez własne ciała, a teraz, w ostatnim akcie desperackiej obrony, niszczyli je do szczętu.
Byleby zabić jak najwięcej wrogów.
Obłęd. Ale zbyt długo jeździła z czaardanem, zbyt dobrze znała wojnę z tej strony, by tego nie zrozumieć.
I nie docenić.
Strzeliła, raz, drugi i trzeci. Ten ruch – napiąć cięciwę do policzka, cel, strzał, kolejny pocisk, napiąć, cel, strzał, kolejny pocisk… – był wpisany w jej ciało jak oddychanie. Pierwszego maga trafiła idealnie w środek pleców, otaczająca go Moc zamigotała i zgasła. Drugi dostał nieczysto, w brzuch, zawył krótko, a nim upadł, trzecia strzała wbiła się w gardło jego kamrata.
Trzech z pięciu. Dość, by przerwać podtrzymywanie czaru.
Zsunęła się z wału, jednym susem znalazła w siodle, zagwizdała do odwrotu.
Popędzili w stronę lasu, szyjąc ostatnimi strzałami za siebie.
Kailean zerknęła w stronę piechoty. Ognisty całun właśnie przygasał, dwóch zmęczonych magów to za mało, aby go utrzymać, i nagle setka czarnoskórych olbrzymów poderwała się z ziemi, strącając z siebie popiół i resztki żaru, po czym runęła na szaniec.
Jej oddział aż stanął w miejscu, bez rozkazu, bo nie każdy ma choć raz w życiu szansę zobaczyć coś takiego. Uawari Nahs biegli, jakby nasączone wodą pikowane pancerze nic nie ważyły, sadzili długimi susami niczym stado lwów pędzących do rannej ofiary, a z ich piersi wydobywał się przeraźliwy ryk. Dopadli okopu w kilkanaście uderzeń serca, obrońcy ledwo zdążyli posłać im kilka strzał, i po prostu przelali się na drugą stronę. Pierwsi pod wałem znaleźli się tarczownicy, przytulili do niego, unieśli pawęże nad głowy, tworząc szeroki podest znajdujący się ledwo stopę poniżej szczytu szańca. Drugi szereg wojowników z tarczami stanął za nimi, uniósł tarcze, ukląkł, trzeci skulił się, pochylając nisko. W mniej niż trzy, cztery uderzenia serca przed wałem wyrósł rząd schodów utworzonych z ciężkich tarcz, po których reszta piechoty wdarła się do środka.
Szczęk stali, nieludzki wrzask, drgnienie Mocy zdławione w zarodku, dzikie, skomlące wycie urwane w pół tonu. A potem coś, co mogło być ludzką głową, poszybowało zza okopu i turlając się po ziemi, zatrzymało kilkanaście kroków dalej.
I tyle.
Nie było potrzeby ścigania uciekających wrogów, bo z szańca nie uszedł nikt.
* * *
Narada u Kahela-saw-Kirhu odbyła się około południa. Wroga odparto. Obozowisko lizało rany zadane przez ogień i stal. Przez całe przedpołudnie przychodziły wieści o stratach – zabitych i rannych, zniszczonych zapasach, stratowanych polach, wyrżniętych zwierzętach i studniach zanieczyszczonych wrzuconymi do nich ciałami… Litania, którą Kailean wysłuchiwała w namiocie dowódcy niewolniczej armii, była długa i ponura.
A miny Krwawego Kahelle, Pore Lun Dharo i Kor’bena wskazywały na to, że straty te były czymś więcej niż tylko zwykłymi wojennymi kosztami. Dotknęły tych mężczyzn osobiście, jakby to, że ktoś ośmielił się podnieść rękę na ludzi pozostających pod ich protekcją, był równoznaczny z najstraszliwszą obelgą.
Uware Lew trzymał się nieco na uboczu, z dala od pozostałych dowódców, a jego postawa i mina wyrażały coś między zniecierpliwieniem a satysfakcją.
I odkąd Kailean i Laskolnyk weszli do środka, nie odezwał się ani słowem.
Kha-dar też się nie odzywał. Stanął tylko naprzeciw Kahela i patrzył, jak ten porządkuje rozrzucone na stole papiery i pergaminy.
Tak minęło kilka długich minut, w czasie których ponure wieści nieustannie spływały do namiotu dowodzenia, przynoszone przez zmęczonych, czasem pokrwawionych i nieodmiennie pokrytych warstwą brudnego popiołu gońców. Wreszcie Krwawy Kahelle uniósł głowę, spojrzał wprost na Laskolnyka.
— Dziękuję.
Kailean zdziwiła się. Mocno. Sądziła, że spotkają się z wyrzutami i żądaniem pomocy od Meekhanu, że dowódca buntowników, by wstrząsnąć ich sumieniem, rzuci im w twarz te tysiące zabitych. To znaczy, sumieniem Genno Laskolnyka, jednego z najważniejszych ludzi Imperium. Ale zadziwienie błyskawicznie przygasło, stłumione przez obezwładniającą chęć położenia się, zwinięcia w kłębek i zaśnięcia. Ledwo pół godziny temu wyrzuciła Berdetha z głowy.
Odepchnięcie ducha psa od własnej duszy znów przypominało zerwanie zaschniętego, pokrytego strupem opatrunku. Bolało i przyniosło znużenie, jakiego dawno nie czuła. Każda z ostatnich kilkunastu godzin spędzonych w siodle zwaliła się na nią stufuntowym kamieniem. Ubranie lepiło jej się do ciała i śmierdziało, otarcia i siniaki bolały, a długie cięcie na łydce, które zarobiła nie wiedzieć kiedy, piekło. To niesprawiedliwe, że reszta oddziału mogła odpoczywać, a ją Laskolnyk przywlókł tutaj.
No, ale miała robotę do wykonania, więc nie będzie płakać.
— Twoi ludzie są więcej warci niż szable i łuki, które dzierżą w garści — kontynuował dowódca niewolników.
— Już o tym mówiliśmy. — Laskolnyk wzruszył ramionami. — Są. A podjęliśmy walkę, bo nie było wyboru. Nie traktujcie tego jak oficjalnej pomocy Imperium.
— Prawda, nie było i nie potraktujemy. — Pore Lun Dharo też pochylił się nad stołem, uśmiechnął krzywo. Błyskawice wytatuowane na jego piersi wychynęły zza kamizelki krwawym śladem. — Gdybyście mieli okazję uciec, nawet byście się na nas nie obejrzeli.
— Zapewne tak. — Kolejne wzruszenie ramion okraszone grymasem zniecierpliwienia wskazywało, że generał nie ma zamiaru tracić czasu na głupoty. — Mam własne obowiązki i przysięgi. I nie po to tu przyjechałem.
— Wystarczy. — Krwawy Kahelle krótkim gestem powstrzymał koczownika od kąśliwej odpowiedzi. — I tak dziękuję. Dziękujemy. Stracilibyśmy więcej ludzi, gdyby nie wy.
Kailean dopiero teraz dostrzegła, jak bardzo ten mężczyzna był zmęczony, jak bardzo zmęczeni byli oni wszyscy. Cały wieczór i całą noc dowodzili, wzmacniali obronę, szykowali kontratak. W chaosie, w ciemnościach i dymie, zdołali zapanować nad taką masą ludzi, nie dopuścili do upadku morale, do paniki. Niski Błyskawica jeździł po całym polu walki, rzucając swoje szczupłe siły tam, gdzie przeciwnik uzyskiwał choć chwilową przewagę, Kor’ben Olhewar osobiście ustawił mały tabor z kilkudziesięciu wozów, którym zagrodził drogę głównym siłom wroga i zatrzymał je przez dwie najgorsze nocne godziny. A saw-Kirhu dowodził nimi wszystkimi, zbierał meldunki, wysyłał rozkazy… Kha-dar towarzyszył mu przez część nocy i stwierdził potem, że ktoś, kto tak szybko i sprawnie zapanował nad sytuacją, powinien nosić błękit na płaszczu.
Rzadko słyszało się taką pochwałę z ust Laskolnyka.
Ale teraz machnął tylko ręką ze zniecierpliwieniem. Nie ma o czym mówić. Zajmijmy się ważniejszymi sprawami.
— Wiecie już, kto to był?
Dowódcy niewolniczej armii wymienili spojrzenia, a Krwawy Kahelle zgrzytnął zębami.
— Geghijczycy. Północni Geghijczycy. Pod dowództwem Hantara Sehrawina.
— On sam? Tutaj?
— Osobiście. Z trzema albo czterema tuzinami magów ognia i dwudziestoma tysiącami wojska. Mniej więcej.
Kailean niewiele to mówiło. Zarówno nazwa kraju, jak i imię jakiegoś tam generała czy księcia nie budziły żadnych skojarzeń. Ale Laskolnyk najwyraźniej wiedział od razu, o kim mowa. Zastanawiał się przez chwilę. Wreszcie podszedł do stołu, sięgnął po jedną z map.
— Geghii jest tu. — Palec kha-dara błądził po pergaminie. — Granicę mają z pięćdziesiąt, może sześćdziesiąt mil stąd. Dokładna ta mapa?
— Tak.
— No to prawie sześćdziesiąt. Jak was tak podeszli?
Zakłopotanie przemknęło przez twarze wszystkich zgromadzonych mężczyzn. Nawet Uware Lew opuścił wzrok.
— Przez Wahesi — mruknął wreszcie. — Uznaliśmy, że tamtejszy książę tak się nas boi, że nie musimy się za bardzo pilnować od południa. Sehrawin zostawił słonie, artylerię, tabory, wszystko, co mogło go opóźniać, i pomaszerował przez to zasrane księstewko z piechotą i jazdą. Obszedł nas od południa, potem ruszył na północ i uderzył z zachodu, ze strony, z której nie spodziewaliśmy się ataku. A my mieliśmy wczoraj szczęście. Dużo więcej szczęścia, niż na to zasługujemy.
Laskolnyk spojrzał wyczekująco na czarnoskórego olbrzyma, ale to Kahel-saw-Kirhu udzielił mu odpowiedzi.
— Wiatr ucichł. Zazwyczaj o tej porze roku wiatry wieją z zachodu. Dlatego Geghijczycy podpalili las z tamtej strony. Gdyby wiało jak przez ostatnie dni, płomienie pożarłyby dżunglę stąd aż po równiny dwadzieścia mil na wschodzie. Ale wiatr ucichł i…
— Później złożysz dziękczynienie, Dress. Albo Pani Losu, albo jakimś lokalnym duchom, które nie chciały przypiec sobie tyłków. — Laskolnyk znów pochylił się nad mapą. — Gdzie uciekają niedobitki?
— W stronę Pomwe.
— Dlaczego tam?
Kailean stłumiła uśmieszek. Mężczyźni w namiocie nawet nie zauważyli, jak jej kha-dar przejął przywództwo. Jeszcze nie dowodził, ale gdyby rzucił jakiś rozkaz, zapewne w pierwszym odruchu pobiegliby go wykonać. Na razie tylko słuchali i odpowiadali na pytania. Szybko i dokładnie. Tak jak Krwawy Kahelle teraz.
— Odcięliśmy ich od południa i wschodu. Na zachodzie są wzgórza z lasem tak gęstym, że ptaki nie latają między drzewami, bo nie mają jak rozłożyć skrzydeł, a za nimi wielkie równiny, gdzie czarne plemiona nie witają ludzi z tutejszych księstw kwiatami. Został im jeden kierunek. Północ. A Pomwe jest po drodze.
Pomwe. Ta nazwa wywoływała u wszystkich gniew. Kailean nie potrzebowała Berdetha, żeby go poczuć. Gorzki, kwaśny, domagający się zemsty za pomordowanych.
Laskolnyk też wyczuł nastroje w namiocie.
— Ilu ludzi ma Sehrawin? — zapytał, nie podnosząc głowy znad mapy.
Twarz Kahela-saw-Kirhu przybrała ostrożny wyraz.
— Nie wiemy dokładnie. Wysłałem za nimi zwiadowców. Najwyraźniej ocalił swoją gwardię, Rude Psy, w sile dwóch tysięcy. Drugie tyle pewnie zbierze z tych, którzy uciekają teraz przez dżunglę. Może więcej, może mniej… Zobaczymy.
To „zobaczymy” powiedziało wszystko o planach niewolników.
— Pójdziecie za nimi — Laskolnyk nie pytał.
— Tak — przytaknęli jednogłośnie. Nawet Uware.
— Zemsta?
Pore Lun Dharo uśmiechnął się drapieżnie.
— Jeśli Pomwe wpuści go za mury…
Ale Krwawy Kahelle westchnął i pokręcił głową.
— Nie. Nie tylko zemsta. W Geghii Północnym Hantar Sehrawin jako jedyny skutecznie stłumił bunt. Żelazem, ogniem i krwią. Niewielu naszym udało się w ogóle wyrwać z jego księstewka. Jeśli teraz go dobijemy, jeśli zatkniemy jego głowę na włóczni, powstanie zapłonie tam jak stóg siana. Bez księcia, bez armii…
Przerwał, zaczekał, aż generał spojrzy na niego.
— Uderzenie na Białe Konoweryn, na Miasto Agara, byłoby błędem, całe Południe zjednoczyłoby się w obronie Oka. Nawet Wahesi i Bahdara posłałyby na nas wojska. Ale tutaj jest jeszcze jeden wielki, pełnomorski port. W Geghii Południowym. A w porcie są statki, wiele statków, którymi będziemy mogli popłynąć na północ. Do domu. Geghii Południowe ma mało wojska i niedołężnego władcę, więc jeśli zniszczymy do końca armię Sehrawina, z łatwością opanujemy ujście Persalii i zmusimy oba te księstewka do ustępstw.
Zaskoczyli ją. Więc taki mieli plan? Czy dowódca niewolniczej armii zdawał sobie sprawę, ile statków potrzeba, by przewieźć sto czy dwieście tysięcy ludzi? Ile to będzie trwało i kosztowało? Kapitanowie okrętów nie słyną z miękkich serc, a jeśli poczują się zagrożeni, po prostu uciekną na morze. Trudno ich zmusić do współpracy siłą, a kupić… Gdzie ten bezdenny skarbiec, który zapewni niewolnikom pieniądze na transport?
Jeśli Laskolnyk też o tym pomyślał, nie dał po sobie nic poznać.
— Wyjdziecie z lasów na równiny, gdzie słonie wdepczą was w ziemię — rzucił krótko, stukając palcem w mapę.
— Nie, jeśli tutaj dokończymy sprawę z Sehrawinem. Wtedy nie będzie już wojsk, które mogłyby nas powstrzymać. Bez wsparcia piechoty, konnicy, łuczników i magów resztka jego armii jest gówno warta. Zabijemy i zjemy ich słonie, podobno są dość smaczne, zdobędziemy machiny oblężnicze i dość broni, by uzbroić się jak należy. A zanim tutejsi książęta dogadają się ze sobą, zanim dojdą do porozumienia, który z nich ma poskromić tę dzikuskę zasiadającą na tronie Konoweryn, my będziemy mieli sto tysięcy żołnierzy. Co ty na taki plan, generale?
Laskolnyk zmierzył go wzrokiem. Potem zerknął na stół i podniósł papier pokryty równymi rzędami liter i cyfr.
— Dużo broni zdobyliście dzisiejszej nocy?
— Sporo jest zniszczonej. Zwłaszcza tam, gdzie walczyli Uawari Nahs.
Nie dało się nie zauważyć uśmiechu Uware Lwa. Ale Kahel-saw-Kirhu też się uśmiechał, gdy kontynuował:
— Ale mamy dość pancerzy, hełmów, tarcz, mieczy i włóczni, by uzbroić trzy pełne pułki. I prawie dwa tysiące świetnych wojskowych łuków. I ze trzy setki kawaleryjskich koni oraz kilka razy więcej wojskowych rzędów.
Spoważniał nagle.
— Moja prośba, generale, się nie zmieniła. Potrzebuję kogoś, kto pojedzie z poselstwem do Deany d’Kllean. Kto może przemówić nie tylko w naszym imieniu, ale i w imieniu Imperium. Nie chcemy z nią walczyć. Większość niewolników z Konoweryn jest już u nas. Niech wyzwoli resztę i pozwoli nam dokończyć sprawę z Hantarem. Pomaszerujemy na Geghii, a potem… do domu. Jeśli Wielka Matka pozwoli.
Kailean zerknęła na twarz Laskolnyka. Nic. Nawet ona nie potrafiła nic z niej wyczytać.
Co myślał? Co planował? Nieważne. Kha-dar to kha-dar. Będzie wiedział, co trzeba zrobić.
Wreszcie generał skinął głową.
— Dobrze. Pojedziemy. Ale zanim przemówię w waszej sprawie, przemówię w imieniu Imperium, bo to da nam szansę, żeby nie powiesili nas na pierwszym drzewie.
Kor’ben Olhewar uśmiechnął się lekko.
— Byłem kiedyś w Białym Konoweryn. Tam nie ma drzew dość wysokich dla takiej osobistości.
Spojrzenie Laskolnyka starło uśmiech z twarzy Wozaka.
— Nie sądzę, bym musiał jechać aż do stolicy. Spotkam się z Panią Płomieni gdzieś w połowie drogi, bo gdy tylko rozejdzie się wieść, że oblegacie Pomwe, wyruszy przeciw wam z całą armią.
* * *
Obóz Pułku Wilka, w którym czaardan odpoczywał, zdążył się już zwinąć. Znikły namioty, po ogniskach zostały tylko wypalone w trawie czarne kręgi, usunięto stojaki z bronią i warsztat kowalski. Jedynie pod wschodnią stroną wału kilkudziesięciu najciężej rannych żołnierzy czekało na ewakuację.
Kailean uderzyło to, jak o nich pomyślała. Żołnierze. Nie „buntownicy”, albo „niewolnicy”. Żołnierze.
Oddział, w którym walczyła przez większość nocy, którym dowodziła, nie ustępował zaciętością ani dyscypliną zawodowej kawalerii. Ale było w nich coś jeszcze. Imperialni żołnierze, plemienni wojownicy, nawet Błyskawice Yawenyra zawsze mają świadomość, że ostatnią deską ratunku jest rzucenie broni i poddanie się. Niechby i okupione wieloletnią niewolą, ale zawsze jest szansa, że wróg nie usiecze cię na miejscu. Może poobija ci kości, z pewnością obrabuje i zniewoli, lecz pozwoli żyć.
Żyć… więcej nie trzeba.
W tych żołnierzach tego nie widziała. Chęci życia za wszelką cenę. Nie, nie chęci: wiary, że poddanie się może ocalić życie. Szli do walki ze świadomością, że ta droga jest dla nich zamknięta, i mimo to nie oglądali się za siebie. Bez wahania. Niedobrze jest mieć takich ludzi za wrogów.
Laskolnyk zmierzał ku namiotom czaardanu. Milczał, wpatrzony w punkt między końskimi uszami, poruszał tylko od czasu do czasu szczęką, jakby przeżuwał kawałek rzemienia. Kailean nie przeszkadzała mu. Odkąd opuścili naradę u Krwawego Kahelle, miała świadomość, że ciężar, jaki kha-dar bierze na barki, jest sto razy większy, niż myślała. Ich grupka wrzucona między rozpędzone żarna powstańczej armii, konowerskich wojsk i interesów Meekhanu – oraz, bądźmy szczerzy, interesów wielu innych sił, o których nie mieli pojęcia – mogła zostać zmielona na proch. Albo zaważyć o losach tysięcy. Dowódca zauważył wreszcie, że dziewczyna mu się przygląda, ściągnął cugle, zrównując ich konie.
— Zamyśliłaś się, Kailean.
— Ja? Ja tylko siedzę w siodle, z łuku strzelam i czasem szablą machnę. O czym tu myśleć?
— Aha… Pogratulowałem ci już ataku na czarowników?
— A czego tu gratulować?
— Uderzyłaś, gdy większość dowódców uciekłaby, widząc taki pokaz magii. Zrobiłaś, co należało, kiedy trzeba i dokładnie tak, jak powinno to zostać zrobione.
Wzruszyła ramionami. Sama nie wiedziała, ile w tym było jej własnej odwagi, a ile determinacji Berdetha.
— Miałam szczęście. I głupio byłoby pozwolić im spalić piechotę, skoro już tak umęczyliśmy czarowników. Teraz Uawari Nahs mają u nas dług.
Generał zbadał uważnym spojrzeniem jej twarz. Po to wybrali się na naradę we dwójkę. Wszyscy patrzyli na Laskolnyka, obserwowali Laskolnyka i słuchali, co Laskolnyk mówi. Na towarzyszącą mu małą blondynkę ledwo raczyli rzucić okiem.
Za to ona mogła obserwować ich do woli.
— Ale to niczego nie zmienia, prawda? — zapytał.
— Nie. Na pewno nie. Czarni niewolnicy nie pójdą na wschód. Nie, gdy kilkadziesiąt mil stąd otwiera im się droga do domu.
Po to właśnie tam była. By patrzeć i słuchać. Gdy Kahel-saw-Kirhu wspominał o dobiciu Hantara Sehrawina i ponownym roznieceniu powstania w Geghii Północnym, Uware Lew miał twarz jak wyrzeźbioną z mahoniu. Nawet brew mu nie drgnęła. A gdy padły słowa o porcie… przywódca Uawari Nahs mimowolnie, lekko, leciuteńko, pokręcił głową. Nie pójdą na wschód. Zresztą, co by im to dało? Przecież nie popłyną do Meekhanu, a późniejsza próba powrotu na zachodnią granicę Dalekiego Południa zapewne skończyłaby się rzezią.
— A pod Pomwe?
Ten błysk, który pojawił się w oku czarnego olbrzyma, gdy padła nazwa miasta.
— Pod Pomwe pójdą. Dla zemsty. I pewnie dla łupów. Ale potem… Zostawią ich. Przykro mi, kha-dar.
Uśmiechnął się tylko.
— Dlaczego? Pewnie wszyscy się tego spodziewają. Ale to znaczy, że pod Pomwe nasza Pani Płomieni spotka całą potęgę Krwawego Kahelle. Ponad sto tysięcy niewolników. A naprzeciw stanie ona i niedobitki Geghijczyków, które nie wiadomo, ile są warte i co zrobią.
— I my, kha-dar.
— No. I my. Tylko tym razem, jeśli los nie spłata nam figla, będziemy po drugiej stronie. Jako oficjalne poselstwo Imperium. Pamiętasz?
Wyobraziła to sobie. Czaardan. Dyplomatami. Dag obwieszona plemiennymi amuletami, mała i pyskata Lea, pleczysty Janne, nawet na największym koniu wyglądający, jakby dosiadał kuca, Kocimiętka z twarzą podrapaną i opuchniętą tak, że ledwo widział na oczy. I reszta. Zbieranina. Łachudry. Powsinogi odziane byle jak i uzbrojone w byle co.
— Coś cię śmieszy?
— Och, nic, kha-dar, zupełnie nic.
Uśmiechała się nawet wtedy, gdy po rozkulbaczeniu i oporządzeniu konia kładła się na zbyt krótką drzemkę.