Usta Ziemi poprowadziła ich wąskim korytarzem w głąb góry. Głęboko w trzewia ziemi. Szli gęsiego, najpierw vaihirska kobieta, potem Key’la, na końcu Kocyk. Korytarz był tak wąski, że ich przewodniczka przeciskała się niekiedy bokiem, ale dla dziewczynki i chłopaka miejsca było dość.
Zeszli tak głęboko, że w pewnym momencie Key’la zorientowała się, że otaczające ich skały nie są już tą czarną, obsydianową masą, którą były wyżej; stały się zwykłe, szare, brązowe, poprzecinane różnymi żyłami, spękane, swojskie.
Dotknęła ściany, brudząc palce, powąchała. Kamień. Zwyczajny kamień.
— Tak głęboko zmiana nie sięgnęła. — Przewodniczka najwyraźniej miała z tyłu głowy dodatkowe oko. — Kiedyś wszędzie były takie skały, na górze też. Kamienie różnych barw, różnej twardości, rudy metali… Wiesz, jak zrobiliśmy nasze tarasy? Te, na których rosną trawa i drzewa? Kopaliśmy głęboko, bardzo głęboko, aż do takich skał jak te, potem wydobywaliśmy je na powierzchnię, kruszyliśmy, mieszaliśmy z nawozem i dopiero taką niby-ziemią wypełnialiśmy jamy na zboczach doliny. Stąd też mamy płyty chodnikowe w różnych kolorach.
— To musiała być ciężka praca.
Trzymana przez Usta Ziemi lampa zamigotała, gdy kobieta wzruszyła ramionami.
— Mieliśmy boga, mieliśmy moc. Było nas więcej. Dobrzy Panowie nie przeszkadzali. Nawet czasem pomogli. Wtedy wszyscy się bali tego, co może nadejść ze środka, z miejsca, gdzie Niszczycielka rozbiła jedno z Asfhro Doeynn. Księgę Świata. I wypuściła z niej chore, kalekie, niepełne lub przepełne stworzenia.
— Przepełne?
— Takie, które są czymś więcej, niż być powinny: psy o skórze jak łuska, ptaki z ludzkimi twarzami na wężowych szyjach, węże z nogami, kolcostwory, piórostwory i inne. Pomieszane ciała i duchy. Oszalałe ze strachu, czujące, że coś jest z nimi nie tak, że nie są tym, czym być powinny. Ich wspomnienia nie zgadzały się z resztą. Dzika Moc została uwolniona w takiej ilości, że zamieniła się w chaotyczną pięść, orzącą świat pazurami niemożliwego. Kontratakowano. Ci, którzy mieli własną Moc, rzucili ją przeciw tej drugiej. Nasz bóg i inni. Płonęły nawet powietrze i woda. Znikły miasta, wioski, drogi. Wszystko. Na ziemi pozostała wielka, okrągła plama czerni. Nikt nie wie, jaka jest wielka. Może zajmuje setki mil? Inne Księgi rezonowały… wiesz, co to znaczy?
— Nie.
— Jak wetkniesz w dziurę w ziemi dwa jednakowe miecze i uderzysz w klingę jednego, drugi też zacznie drżeć. Zaśpiewa wspólną pieśń. Magia też rezonuje, Moc jest wrażliwa na wspólne melodie. Nieważne. Ważne jest, że największe zniszczenia, największa plama na obliczu świata tkwi tutaj. A vaihirowie… my i nasz bóg złożyliśmy przysięgę, że będziemy strzec jej granicy.
Ukłucie ciekawości było jak dźgnięcie szpilą.
— A poza nią? Co jest?
Kolejne wzruszenie ramionami rozkołysało cienie na ścianach. Usta Ziemi zatrzymała się, odwróciła do nich. Jej twarz, malowana chwiejnym światłem lampy, wydawała się mniej ludzka, bardziej zwierzęca i dzika niż wcześniej.
— Tam dalej żyli… żyją inni, tacy jak my… Rozbitkowie, którzy nie mieli wyboru ani nawet kawałka własnego świata. Głównie ludzie, jakby dla żartu. Żyli tu razem z nami, czasem walczyliśmy, częściej piliśmy wino. Nie było dla nich miejsca poza Mrokiem, więc kazano im wegetować tutaj. Część wymarła, Amulen’drech, ka’sui, Plohh. Ten świat… Jest w nim coś takiego, że niektórych z siebie strząsa. Tam dalej znajdowały się też inne Księgi Świata. I odpowiedziały na zniszczenie ich siostry, niektóre popękały, inne wynurzyły się na powierzchnię, siejąc pamięcią niestworzonych światów. Zatrzymano je, ledwo-ledwo, choć nadal wypaczają wszystko wokół. Teraz nie wiemy, co znajduje się dalej, Nie wiemy, ilu naszych sąsiadów przeżyło, nie zapuszczamy się tam. To wiele, wiele cykli wędrówki, a nas jest za mało, by walczyć o resztę świata. Całą energię koncentrujemy na wojnie tutaj, walkach z tym, co wychodzi z Vawenn’obleris, hm, to akurat mogę dokładnie przetłumaczyć, Dolina Żalu, tak to będzie brzmiało w twoim języku. Byłam tam raz, jako młoda wojowniczka. — Usta Ziemi dotknęła czarnej kuli w oczodole. — Wymieniłam się wtedy ze światem, oko za oko. Dolina jest tak wielka, że po horyzont nie widać jej granic. Pośrodku stoi słup, wysoki na setki kroków, podobno na tym słupie wasi bogowie uwięzili Niszczycielkę. Na wieczność. Siedzi w komnacie z kryształu i patrzy na to, co zrobiła. Cały czas. Nie śpiąc, nie jedząc, nie mogąc nawet na chwilę zamknąć oczu. Widziałam ten słup, z daleka. A za słupem, na granicy Vawenn’obleris stoi nasz bóg, schwytany w pułapkę.
— Widziałaś go?
— Gdy kamień wybił mi oko, gdy czerwony wrzask, błysk, płacz, jęk… wszystko naraz wbiło mi się w głowę, zza mgły, tym właśnie nowym okiem, okiem z kamienia, ujrzałam go. Stał po drugiej stronie doliny w bojowej pozie, z bronią w trzech rękach, czwartą miał zaciśniętą w pięść. Wołał mnie. Inni też go widzieli i słyszeli… ciężko ranni albo umierający…
Olbrzymka wzdrygnęła się, zamrugała zdrowym okiem.
— Od wielu lat wysyłaliśmy tam wyprawy. Nasza zaszła najdalej ze wszystkich. Odparły nas wtedy, stworzenia z doliny zmieniły się przez te stulecia. Stały bardziej… zwarte, nie, ten twój język, nieprzydatny do niczego… stały się bardziej prawdziwe, kalekie dusze dopasowały się do kalekich ciał i nagle nie ma już mowy o kalectwie, bo skoro wszystko pasuje… rozumiesz?
— Chyba.
— Atakowały nas zawzięcie, falami, z ziemi i nieba. Nie mogliśmy się przebić. Od tamtego czasu staramy się tylko utrzymać granicę, krąg wokół doliny, walcząc z potworami wychodzącymi ze środka i wysłannikami Dobrych Panów, którzy wbijają nam noże w plecy.
— Ale teraz zdołacie się przebić?
— Nie. Teraz spróbujemy obejść dolinę. I albo nam się uda, albo wymrzemy. Nie od razu, powoli, ale wyginiemy. Bez pomocy Thowetha nie możemy dłużej istnieć.
Key’la zmarszczyła brwi. Ten Thoweth to tylko bóg. Pamiętała, jak traktowano bogów na pograniczu, gdzie strzała bandyty czy koczownika mogła nadlecieć nie wiadomo skąd i w każdym momencie. Ludzie szybko się uczyli, że do ochrony przed nią od najżarliwszej modlitwy lepszy jest solidny pancerz. I własny łuk w garści, żeby odpowiedzieć napastnikowi. Gdy i to nie pomogło, mówili: „Taki los” i żyli dalej.
W wozach mieli oczywiście mały ołtarzyk dla Laal, dziewczynka sama składała na nim bukieciki z własnoręcznie zerwanych kwiatków, czasem zapaliła kadzidełko, czasem się pomodliła, dziecięcą modlitwą, nieskładną i szczerą, ale poza tym… Verdanno pamiętali, że Pani Koni zachowała milczenie w czasie Krwawego Marszu.
Bóg to bóg. Trzeba okazywać mu szacunek, bo może złamać ci życie, ale najlepiej niech się trzyma z daleka.
Usta Ziemi patrzyła na nią z góry. Dziwnym wzrokiem. Smutnym i drapieżnym jednocześnie.
— Pokażę ci.
Odwróciła się i poprowadziła ich dalej w głąb skały. Szli tak jeszcze przez kilkaset kroków, w ciszy zakłócanej tylko pobrzękiwaniem łańcucha spinającego Key’lę i chłopca, aż wreszcie tunel wypluł ich do wnętrza ogromnej jaskini. Ta dziura w ziemi była tak wielka, że Key’la miała wrażenie, jakby wyszli gdzieś na powierzchnię w sam środek bezksiężycowej, pochmurnej nocy. Nie widziała ani przeciwległej ściany, ani zarysu sklepienia. Usta Ziemi nie dała jej czasu na zadziwienie, uniosła wyżej lampę i zrobiła kilka kroków w przód.
Światło rozbłysło złotem, wydobywając z cieni na posadzce jakieś krzaki obrośnięte uschłymi liśćmi, kupki gałązek, kamienie… Olbrzymka stanęła, omiotła okolicę lampą, oczy miała zamknięte.
— Patrz — szepnęła. — Spróbuj zrozumieć.
Key’la patrzyła. Krzaki, gałązki, kamienie… krzaki, gałązki… leżący na granicy światła kamień spojrzał na nią oczodołami wypełnionymi ciemnością, uśmiechnął się drobnymi zębami. Kpił. Krzaki… kupki kości, drobnych, białych, cienkich jak jej palce. Klatki żeber z kawałkami skóry tu i tam, kupki kości, czaszki…
Wszystko drobne, małe, nie większe niż ona. Gdyby umarła tu i teraz, padła trupem i zamieniła się w szkielet, pasowałaby idealnie do tego cmentarzyska.
Tylko jej zęby miałyby mniej ostre kły, a przy żebrach byłoby mniej kości.
Tylko z dwóch rąk.
— Kto…
— Nasze dzieci. Bez rozumnej duszy. Małe zwierzątka, które nigdy nie stałyby się dorosłymi vaihirami. W chwili buntu nasi stwórcy byli jeszcze na tyle potężni, by rzucić na nas klątwę, odbierającą większości naszych nowo narodzonych dzieci dusze. Bo tylko myślący mają dusze, więc ci, którzy ich nie mają, nigdy nie wespną się do poziomu rozumnych. Takie są prawa Wszechrzeczy. A my, no cóż, byliśmy… jesteśmy istotami stworzonymi, a nie wyrosłymi do inteligencji, więc naszym panom było łatwo zepchnąć nas do poziomu zwierząt. Ale wtedy mieliśmy już własnego boga, on przykładał palec do serca nowo narodzonego, oddawał mu kawałek, iskierkę własnego ducha i zastępował brak prawdziwej duszy, odrobiną własnej. Ale teraz Thowetha nie ma już z nami i klątwa odzyskała moc. Zabija nas: nasze myśli, nasze serca.
Key’la nie rozumiała. A właściwie nie chciała sięgnąć po zrozumienie, mimo że widniało tuż przed nią.
Prawda. Ta stara jędza wyszczerzyła się do niej, unosząc zakrwawione pazury, i szepcząc: „A widziałaś wśród nich jakieś dzieci?”.
Kocyk stał za jej plecami bez ruchu, jakby i jego dosięgła groza kamiennej posadzki usianej drobnymi kośćmi. Usta Ziemi wciąż miała zamknięte oczy. Mówiła, nie, raczej strzelała krótkimi zdaniami, jakby pluła krwią:
— Zachodzisz w ciążę, czujesz, jak rośnie w tobie życie. Rodzisz krzycząc. Czasem zazdroszczę wam, że wasze dzieci mają tylko dwie ręce. Tulisz i modlisz się, żeby to było to jedno na cztery czy pięć… Bo klątwa nie zadziałała w pełni i jedno na czworo, czasem jedno na pięcioro dzieci rodzi się z własną duszą. A reszta… Pierwsze dni, płacze, je, śpi, brudzi się, szukasz w twarzy, w spojrzeniu… oznak rozumności. Czasem to trwa, na twoją miarę czasu będzie pół roku, czasem rok, nigdy nie dłużej niż dwa. I potem wiesz… najczęściej wiesz, że urodziłaś zwierzątko.
Key’la drgnęła.
— Nie mów tak — poprosiła cicho.
— Jesteśmy inni niż wy — w głosie Ust Ziemi ból mieszał się z dumą. — Nie dorastaliśmy do inteligencji, choć byliśmy blisko. Obdarowano nas nią. Jesteśmy inni. Rodzisz dziecko z nadzieją, że będzie miało duszę, a gdy wiesz już, że jej nie ma, nie mówi, nie śmieje się, jest mądre, tak, ale nie inteligentne. Kamderisuwe, obowiązek matki… podajesz zioła… zasypia, bierzesz na ręce i schodzisz pod ziemię. Jest lekkie i ciepłe, śpi coraz głębszym snem, oddycha spokojnie…
Olbrzymka w końcu otworzyła powieki i odwróciła się do nich. Jej oczy, czarne i zielone, wyglądały tak samo, ukryte w cieniach malowanych przez lampę.
— Zazwyczaj przestają oddychać, nim tutaj dotrzesz. Znajdujesz kawałek wolnej przestrzeni, układasz. Odchodzisz.
— Nie możecie…
— Nie! Nie… dorosły vaihir to machina do walki. Umiemy tylko to, bo tak nas stworzono. Bez duszy znamy jedynie gniew, wściekłość, rywalizację, zabijanie. Nie da się nas oswoić, ułożyć. Wytresować… Próbowaliśmy.
Ileż bezradności można wlać w jedno słowo.
Próbowaliśmy.
— Wielu zginęło, bo posłuchało szeptu serca. A nasza rozumność… pamiętasz Kawałek Żelaza?
Czy pamięta? Key’la nie widziała go od dłuższego czasu, ale oczywiście, że pamiętała.
— Jesteśmy cisi. Spokojni. Nie wrzeszczymy w trakcie walki, nie rozpalamy swojego gniewu. Nie musimy. Ale czasem on wybucha. I tracimy kontrolę, wróg jest wszędzie, nieważne, ile ma rąk, nóg, głów… Zatracamy się. Kawałek Żelaza i Czarny Biały są braćmi; ich matka okamieniła swoje serce tak, że w końcu pękło, wiesz? Urodziła ośmioro dzieci i umarła, wracając stąd na górę szósty raz. Nieważne… Oni są braćmi i kiedyś w trakcie walki Kawałek Żelaza zatracił się. Ogarnął go bojowy szał, czerwony i gęsty jak zasychająca krew. Czarny Biały walczył z nim przez wiele godzin. Poharatał go, pochlastał niemal na kawałki, a gdy jego brat osunął się w końcu na ziemię, bestia go puściła. Powrócił do krainy rozumnych. Nie wszystkim się udaje. Czasem musimy zabić tych, którzy wybierają drogę zwierzęcia. Patrz.
Usta Ziemi postawiła lampę na posadzce, opadła na kolana i opierając się dolnymi dłońmi o dno jaskini, górne wyciągnęła tak, jakby chciała schwycić powietrze. Kocyk stracił nagle spokój, wyskoczył przed Key’lę, a jego nóż i pazury błysnęły w świetle lampy.
Vaihirska kobieta uśmiechnęła się dziko.
— No proszę, nawet jak próbuję zapomnieć, że on pochodzi z hodowli Dobrych Panów, nic z tego. Twój kanaloo zapewne został nauczony rozpoznawać tę postawę. To pohe, gniew, obłęd i amok w jednym. Taką pozycję przyjmuje vaihir w chwili, gdy się zatraca. Gdy odrzuca rozum i zmienia się w zwierzę. Jeśli kiedykolwiek zobaczysz w takim stanie kogoś z nas, uciekaj. Rzuć wszystko i uciekaj. Jesteś mała, schowaj się do dziury, gdzie nie będzie mógł za tobą pójść, i czekaj, aż odejdzie. Cierpliwość nie jest cechą pohe.
Wyprostowała się, podnosząc lampę. Kości i czaszki znów zajaśniały w kręgu światła. Jedno z ramion olbrzymki wskazało wejście do jaskini.
— W moim plemieniu od wielu lat żadna kobieta nie schodziła taką drogą. W innych jeszcze to robią, ale coraz rzadziej. Nie dajemy już rady. I mam wrażenie, że z tego powodu częściej przychodzi po nas pohe. Nasza rozpacz jest cicha, nie krzyczy i nie płacze w głos. Tylko tu — dotknęła piersi — siedzi bestia, coraz głodniejsza i bardziej zniecierpliwiona. Każdy ma swój sposób, by ją uśpić. Medytacje, modlitwy, muzyka. Ja gram na holi. To moja kołysanka dla bestii.
Key’la kiwnęła głową, mrugnęła szybko i odwróciła wzrok. To wstyd płakać przy obcych. Usta Ziemi była jednak mądra. Opuściła lampę, zmniejszając promień światła do kilku stóp.
— Wyruszymy na wojnę przeciw stworom z Doliny Żalu. Na wojnę właśnie, bo jedyną naszą nadzieją jest to, że uda nam się uwolnić, obudzić naszego boga, i zamknąć na zawsze ten tunel, tę jaskinię. Bo nie mamy wyjścia. Wymieramy. Rozumiesz?
Dziewczynka westchnęła. Pociągnęła nosem.
— Tak.
— Dobrze. Chodźmy.
Wracali w milczeniu, jakby groza jaskini zacisnęła im się na gardłach i nie chciała puścić. Gdzieś w połowie drogi Usta Ziemi zatrzymała się, uniosła lampę i nie patrząc w tył, powiedziała:
— Dziękuję.
— Za co?
— Że nie zapytałaś, ile razy tędy schodziłam.
Key’la milczała. Nawet jeden raz to za dużo. O wiele za dużo.
Po kilku uderzeniach serca bez słowa ruszyły dalej.