Kobieta, która pojawiła się w drzwiach, była wysoka i szczupła. Deana zazwyczaj oglądała ją w białych, obszytych złotą lamówką szatach, teraz jednak Aweloney Długi Palec założyła jasne błękity, świetliste zielenie i radosną czerwień, haftowane w dziesiątki kwiatów, kolorowych ptaków i zwierząt. Jej suknia przypominała kawałek kwitnącej, tętniącej życiem łąki. Do tego krwistoczerwone usta, oczy powiększone czarną kredką, powieki ciężkie od cieni.
Deana skrzywiła się i wiedząc, że tamta nie dostrzeże tego grymasu, pozwoliła sobie na cierpki ton:
— Kiedy ostatnio zwróciłam ci uwagę, że biel Biblioteki za bardzo rzuca się w oczy, nie sądziłam, że wybierzesz przebranie…
— Lakhary?
— Nie znam tego słowa.
Śniada bibliotekarka wzruszyła ramionami.
— A ja nie wiem, jak Issaram nazywają ladacznice — ostatnie słowo wtrąciła w meekhu. — Macie w ogóle takie określenie?
Posługiwały się k’issari. Bibliotekarka sama o to prosiła, traktując te pogawędki jako okazję do szlifowania wymowy, a Deana nie miała nic przeciwko. Dobrze było porozmawiać w ojczystym języku, zwłaszcza gdy okazało się, że trzy issarskie wojowniczki, zatrudnione jako strażniczki i nauczycielki sztuki samoobrony w Domu Kobiet, bardzo poważnie traktują swoje obowiązki, więc spotykała się z nimi o wiele rzadziej, niżby sobie tego życzyła. A poza tym wiele spraw, które omawiała z Aweloney, powinno zostać między nimi.
Gestem zaprosiła kobietę do stołu, na którym zachęcająco rozgościły się tace z owocami, ciastem, drobnymi przekąskami i kilka karafek z winem.
— Nie — odpowiedziała. — Nie w tym sensie, w jakim używa się go w innych krajach. Przed ślubem kobieta może mieć tylu kochanków, ilu zechce, ale większość nie nadużywa tego przywileju. U nas też panuje prawo… brudnych języków. Jeśli będzie ci towarzyszyć opinia, hm… lekkomyślnej, żaden mężczyzna nie wyplecie dla ciebie ślubnego pasa. Ale też pomysł, by zarabiać na życie rozkładaniem nóg, jest głupi.
— Dlaczego?
— Bo w każdej afraagrze jest duża swoboda, jeśli chodzi o te sprawy. Nikt nie zapłaci za coś, co może mieć za darmo. Albo prawie za darmo. A na pewno nie za tyle, byś mogła z tego wyżyć. Mówię o d’yahirrach, rzecz jasna, różne plemiona różnie do tego podchodzą, ale w żadnym nie ma kobiet żyjących z dawania przyjemności. To nie miałoby sensu. No i rodzina do tego nie dopuści. Siadaj, częstuj się.
Usiadły. Aweloney nalała sobie wina, umoczyła wargi, a jej ciemna szminka zostawiła ślad na kryształowym kielichu. Takie rozmowy przed przejściem do naprawdę ważnych tematów to był ich rytuał. Długi Palec cały czas uważała się za sługę Wielkiej Biblioteki, gromadziła więc wiedzę z zachłannością oszalałego z chciwości skąpca, a Deana była jedyną osobą z Issaram, która tak otwarcie i chętnie się nią dzieliła.
— Zabijacie takie kobiety?
— Nie. — Deana zaśmiała się cierpko. — Nadal widzisz w nas brutalnych barbarzyńców? Są inne sposoby. Zresztą, u nas… wiesz, właśnie o tym pomyślałam, zazwyczaj jest więcej kobiet niż mężczyzn. Chłopcy wyruszają po swoje przygody zarabiać złoto jako miecze do wynajęcia, prowadzić karawany przez pustynię, walczyć z innymi plemionami. Dziewczęta też mogą to robić, ale po pierwsze, kupcy chętniej wynajmują mężczyzn, a po drugie, większość z nas tego po prostu nie chce. Nie ciągnie nas do wojaczki i udowadniania wszystkim wokół, kto ma większe jaja. Częściej zostajemy w domu, więc nierzadko na jednego mężczyznę w afraagrze przypadają dwie kobiety. Nie trzeba wiele, by zdobyć przychylność jednej z nich. Natomiast jeśli dziewczyna zbyt polubi takie zabawy i podarunki od swoich partnerów, rodzina zamyka ją na kilka miesięcy w domu, przy krosnach albo żarnach, żeby ochłonęła. Dlatego nie mamy takiego słowa… jak to powiedziałaś?
— Lakhara. To coś więcej niż portowa dziwka, ale mniej niż luksusowa utrzymanka. Wiele ich ostatnio odwiedza pałac.
Deana zabębniła palcami po krysztale, nalała sobie lekkiego wina, rozcieńczonego wodą z miodem.
— Zamknij oczy — poleciła.
Bibliotekarka zacisnęła powieki. Deana odchyliła ekchaar, pociągnęła kilka łyków, obserwując uważnie twarz kobiety. To był olumney – rytuał zaufania, na który pozwalała tylko trzem osobom. Varali, Suchiemu i Aweloney. Nikomu więcej, nawet Samiyemu, bo dzieci bywają nierozsądne. Dla Issaram było to coś bardzo intymnego i osobistego. Odsłonię twarz, ufając, że wy zasłonicie zwierciadła swojej duszy i nie spróbujecie skraść mojej. Bibliotekarka nadal wydawała się wstrząśnięta i głęboko przejęta tym zaszczytem.
Deana odstawiła kielich i poprawiła zasłonę na twarzy. Potrzebowała tych kilku chwil, by przyswoić nową wiedzę i przekuć ją na właściwe pytania.
— Już. Dlaczego lakhary zaczęły odwiedzać pałac?
— Bo Dom Kobiet stał się trudno dostępny dla mężczyzn. Poza tym wyzwoliłaś i odprawiłaś wszystkie niewolnice, a to one tradycyjnie zaspokajały żądze sług i strażników w pałacu.
— To ładna nazwa dla gwałtu. I pierwszy z powodów, dla których je odesłałam. Mężczyźni dużo gadają przed i po. Drugi jest taki, że nie ufam nikomu z obrożą na szyi, nawet atłasową. Więc mówisz, że wcześniej kwitły tu, hm, „romanse”?
— Oczywiście. Wiele. Nie tylko niewolnice pracują w pałacu, prawda? Młoda służąca łatwo może stracić głowę dla szlachcica. Albo udawać, że straciła, za kilka ładnych świecidełek i jedwabną suknię. Teraz jednak Varala zamieniła komnaty kobiet w twierdzę. A mężczyźni… ci najbogatsi mają własne nałożnice w pałacu lub poza nim, najubożsi chodzą do miasta albo portu, ale ci średnio zamożni sprowadzają sobie towarzystwo na popołudnia, wieczory i noce. W tym stroju — Aweloney zamachała pstrokatymi rękawami i wypięła demonstracyjnie biust — znacznie mniej rzucam się w oczy niż w bibliotekarskiej bieli. Pałac znów się zaludnił, choć zapewne dobrze o tym wiesz, Deano d’Kllean.
Wiedziała. Pałac zaludnił się zaskakująco szybko, zważywszy, jak niewiele osób towarzyszyło Laweneresowi w jego wędrówce do Oka, gdzie miał zostać zaszlachtowany w parodii pojedynku. Ale, co Deana odkryła wkrótce po powrocie do swoich komnat, nie da się kierować tak wielkim i bogatym księstwem bez armii sług, urzędników, zarządców, szambelanów i koniuszych. Na szczęście jedną z osób, które dochowały wierności upadającej dynastii, okazał się Evikiat, Wielki Kohir dworu. Deana i Suchi dali mu wolną rękę w tych szalonych dniach zaraz po rzezi na świątynnym placu, a on szybko i sprawnie rozkręcił machinę rządów, pozbywając się przy okazji z pałacu wielu swoich wrogów. Ale nowi urzędnicy, których przyjął na miejsce odprawionych, szybko utworzyli niezliczoną rzeszę biurokratów.
Deana westchnęła ciężko, przyciągając uważne spojrzenie siedzącej naprzeciw bibliotekarki.
— Znowu kłopoty?
Pytanie było tak głupie, że tylko wzruszyła ramionami.
Kłopoty? Jej życie nie składało się z kłopotów, tylko z serii nieustannych potyczek. Czasem zwycięskich, lecz najczęściej takich, których wyniku sama nie znała. Codziennie jako Pani Płomieni podpisywała dziesiątki papierów, dekretów i dokumentów, które podsuwał jej Evikiat. Czasem nawet nie wiedziała, co podpisuje, bo sporządzono je w Mowie Ognia, a tego języka nie opanowała jeszcze zbyt dobrze. Ale skoro po księciu była jedyną osobą, która mogła wejść w Oko, jej podpis miał swoją wagę. Nowe prawa – stan wojenny w całym księstwie, zmniejszenie przywilejów rad miejskich, nowe podatki i daniny… Wielki Kohir tłumaczył Deanie z początku, co jej podsuwa i dlaczego trzeba wydać nowe dekrety, ale ostatnio nie miała ani czasu, ani ochoty wysłuchiwać tych wykładów. Po prostu podpisywała.
Ufała draniowi z jednego powodu – wykazał się niezachwianą lojalnością w stosunku do książęcego rodu, a to znaczyło, że póki Laweneres żyje, Evikiat będzie działał dla dobra Konoweryn. Na dodatek jego lojalność w ten pokrętny, miejscowy sposób obejmowała też ją samą i dziecko, które nosiła.
To musiało wystarczyć.
Miała na koncie pewne sukcesy. Pałac działał coraz sprawniej, książęca armia gromadziła się pod miastem, niewolnicy albo uciekli, albo skuci strachem, nie śmieli nawet głośniej oddychać. Poselstwa z sąsiednich krajów zapewniały o lojalności i pełnym poparciu dla Płomienia Agara. Co prawda za zapewnieniami nie szły ani pieniądze, ani wojska do pomocy, ale przynajmniej większość okolicznych władców zdawało się uznawać jej pozycję.
Issarskie wojowniczki, które zatrudniła, codziennie ćwiczyły z dziewczynami z Domu Kobiet podstawy posługiwania się bronią. Oczywiście chodziło o najbanalniejsze rzeczy: jak trzymać szablę, jak brać zamach do cięcia z nadgarstka, a jak z łokcia, i jak nosić broń w sposób, który nie grozi samookaleczeniem. Rash wprowadziła obowiązkową godzinę ćwiczeń rano i dwie wieczorem. A zajęciom tym towarzyszyły ból i krew, łzy i siniaki. Ale też jakaś dzika zawziętość.
Lecz najważniejsze zmiany starsza wojowniczka wprowadziła w samym Domu Kobiet.
Gdy zapoznała się z rozkładem pokoi, altanek i ogródków w tej części pałacu, zaczęła działać. Niektóre przejścia zamknięto na głucho, przy innych postawiono warty, droga do komnat Laweneresa stała się teraz długa, kręta i łatwo było się na niej zgubić. Na dodatek co dwa, trzy dni zmieniano jej przebieg, odblokowując jedne przejścia, a zamykając dotychczasowe. Deana już dwa razy musiała prosić, by ktoś wskazał jej aktualny sposób dotarcia do księcia. Ale nie protestowała ani się nie skarżyła. W końcu po to wynajęła Rash y’Wannu.
Małe sukcesy, drobne zwycięstwa i olbrzymia góra problemów, których rozwiązywanie rodziło kolejne kłopoty.
Aweloney błądziła natarczywym spojrzeniem po zasłonie na twarzy Deany, najwyraźniej czekając na odpowiedź.
— Kłopoty? — powtórzyła pytanie.
Deana znów wzruszyła ramionami.
— U nas powiadają: „Uważaj, gdy kopiesz kamień na górskiej ścieżce, możesz wywołać lawinę”.
Bibliotekarka przymknęła oczy, powtarzając jej słowa szeptem. Kolejne przysłowie Issaram, kolejny miedziak do skarbnicy wiedzy Wielkiej Biblioteki.
I kolejna prawda, która uwierała Deanę od wielu dni.
Potęga, którą dzierżyła w dłoni jako Płomień Agara, Błogosławiona Przez Oko, Pani Żaru, była dziwaczną mieszaniną władzy absolutnej oraz bezustannego ustępowania i podporządkowywania się miejscowym zwyczajom. A te okazały się sto razy bardziej skomplikowane, niż sobie wyobrażała.
Na przykład zdradzieccy kapłani, którzy jawnie poparli Obrara z Kambehii. Owszem, pozbyła się całej hierarchii Świątyni Ognia, w widowiskowy sposób każąc wepchnąć ich w Oko, a tysięczne tłumy wiwatowały, gdy przerażeni mężczyźni obracali się w popiół. Ale to było tymczasowe i jak się okazało błędne rozwiązanie. Bo – o czym nie wiedziała, wydając wtedy rozkazy – pustka po tych ludziach nie dała się zapełnić byle kim. Kamień Popiołu, Ciemna Iskra, Lodowy Płomień, Miecz Żaru, Dłoń Litości, Ognik w Mroku… Te tytuły kapłanów Agara mógł przyznać i usankcjonować tylko pierwszy wśród nich – Dziecię Ognia. Czyli Laweneres, który nadal leżał nieprzytomny. W rezultacie od dwóch miesięcy w Świątyni nie mianowano nowych hierarchów ani nie odprawiono prawdziwego nabożeństwa, bo po prostu nie było komu tego zrobić. A nie do pomyślenia była sytuacja, gdy najświętsze miejsce Dalekiego Południa znajdzie się pod opieką mnicha z jakiejś lokalnej świątyni.
Tymczasem Świątynie Agara z innych księstw słały do Konoweryn tuziny posłów, z ofertami „pomocy”, „wsparcia” i „doradztwa”. Tak. Objęcie opieką Oka było tym, o czym marzył każdy świętoszkowaty gnojek na całym Dalekim Południu. I oczywiście coraz głośniej powtarzano opinie, że sukcesy zbuntowanych niewolników biorą się z tego, że Pan Ognia jest niezadowolony. Zupełnie jakby nie pamiętano, że niewolnicza armia odnosiła sukcesy, zanim konowerska hierarchia spłonęła w Oku.
— Zamknij oczy.
Deana nalała sobie jeszcze trochę wina. Trunek był słaby, rozcieńczony tak, że nie sposób było się nim upić. Bardziej oblepiał język kwaskowatą słodyczą niż pozwalał poczuć choćby lekki szum w głowie. To była jedna z tych rzeczy, które uświadamiały jej, że nawet władza Płomienia Agara ma swoje ograniczenia. Varala nie pozwalała jej już pić nic mocniejszego.
Dla dobra dziecka.
Zasłoniła twarz.
— Już.
Jej zaciśnięte w pięści dłonie przyciągnęły zdumione spojrzenie Aweloney. Nie, nie zdumione. Raczej pełne zrozumienia i współczucia. Deana sama nie wiedziała, czy to podnosi ją na duchu, czy irytuje.
— Jak sytuacja w mieście?
— Napięta. Ludzie próbują sprzedawać swoich niewolników, ale… — Bibliotekarka rozłożyła ręce w geście bezradności.
— Nie ma kupców?
— Nie ma.
Oczywiście.
Mimo iż w pałacu wszyscy udawali, że Konoweryn ma się dobrze, całe księstwo chwiało się w posadach. Do cholery, całe Dalekie Południe chwiało się w posadach. Bunt niewolników wstrząsnął nim o wiele bardziej, niż można by sądzić. Plantacje i kopalnie płonęły, a bez dostarczanych z nich jedwabiu, bawełny, przypraw i rud warsztaty przestawały pracować, huty wytapiać metale, kupcy nie mieli zaś czym handlować.
Evikiat co kilka dni przynosił jej wykaz kolejnych spustoszonych przez buntowników regionów z przewidywanymi stratami dla skarbca. Skarbca, który jak się okazało, ma jednak swoje dno, bo nowe podatki pokrywały ledwo trzecią część utraconych dochodów. Nie pomagało i to, że raportom towarzyszyły dziesiątki, a później setki próśb o pomoc, od miast, miasteczek, a nawet pojedynczych plantacji. Deana odpowiadała im zawsze tak samo – zamknąć bramy, obsadzić mury albo uciekać do najbliższego dużego miasta, które ma jedno i drugie. Nie rozdzieli Rodów Wojny na małe oddziały uganiające się za wrogiem, który zawsze będzie liczniejszy i bardziej zdesperowany. I umie walczyć.
Bitwa pod Pomwe była ukoronowaniem serii haniebnie przegranych potyczek, które dostarczały buntownikom broni i pozwalały im się otrzaskać z prawdziwą wojną oraz, co najgorsze, podnosiły ich morale. Na dodatek ruchy niewolniczej armii, jej liczebność, plany i cele wciąż pozostawały niejasne. A ona miotała się, rozdarta sprzecznymi uczuciami. Czy Deana d’Kllean, córka meekhańskiej szlachcianki, tak jak ona wyznająca Wielką Matkę, ma się przyczynić do rzezi zbuntowanych meekhańskich niewolników, jej braci w wierze? Mogła być Płomieniem Agara, ale niech Pan Ognia nie liczy na to, że stanie się jego ognistym mieczem, wypalającym bunt do korzeni. Nawet gdyby miała dość sił, by tego dokonać.
Powstanie. By je zakończyć, potrzebowała armii, bo z ludźmi pokroju Krwawego Kahelle nie da się negocjować bez broni w ręku.
A ta armia… Słowiki i Bawoły stanowiły jej trzon, w tej chwili – po stratach, jakie ponieśli w pierwszych dniach powstania i bratobójczej walce – liczący niecałe czternaście tysięcy ludzi. I to tylko dlatego, że do oddziałów wcielono starsze roczniki Nielotów i Cieląt oraz uzupełniono je weteranami. Deana wciąż ściągała żołnierzy z całego kraju w jedno miejsce, by nie wykrwawiali się w bezsensownych potyczkach, dzięki czemu miała teraz w ręku jakąś siłę. Co prawda brakowało jej doświadczonych dowódców, bo większość ze starej kadry siedziała w lochach lub się ukrywała, lecz młodsi oficerowie, awansowani czasem z dnia na dzień, dawali z siebie wszystko. Mogło to jednak nie wystarczyć, bo choć udało im się utrzymać dyscyplinę i sprawność oddziałów, to jednak nieliczni z nich dowodzili kiedykolwiek grupą liczniejszą niż stu czy dwustu ludzi.
Do tej pory znalazła w tej armii tylko dwóch oficerów, których doświadczeniu zaufała wystarczająco, by wyróżnić ich dowodzeniem większymi oddziałami.
Kosse Oluwer był najstarszym z oficerów Bawołów, którzy przetrwali czystkę, a nie wylądował w lochu chyba tylko dlatego, że w czasie rzezi przy Świątyni i późniejszych walk jego oddział znajdował się poza miastem. Ten czterdziestoletni turanh dowodził wtedy ośmioma setkami ciężkiej piechoty w Twierdzy Czterech Księstw, w miejscu, gdzie spotykały się granice Konoweryn, Kambehii, Geghii Północnego i Wahesi. A gdy przyszedł rozkaz, że ma porzucić zamek i wycofać się do stolicy, zrobił to, staczając po drodze tuzin potyczek, nie pozwalając się rozbić ani zatrzymać.
I dotarł do Białego Konoweryn, przyprowadzając ze sobą pięć tysięcy uchodźców i jeszcze cztery setki żołnierzy zebranych na traktach. Niezły wyczyn, zważywszy, że powstańcy już wtedy potrafili zniszczyć oddziały dwukrotnie liczniejsze niż Oluwera.
Ale o tym, że Deana postanowiła mu zaufać, przesądziło to, co zrobił, nim wyruszył z Twierdzy Czterech Księstw. Poświęcił trzy dni, by rozkopać jej fosę, zwalić mur zewnętrzny, zniszczyć cysterny z wodą, a resztę zamku spalić. Bez żadnego rozkazu zrównał z ziemią jedną z najważniejszych twierdz księstwa. Na pytanie, dlaczego to zrobił, wzruszył tylko ramionami i powiedział: „Jeśli chcesz mnie ukarać, zrób to, pani, ale Kambehia od lat marzyła, by mieć ten zamek. Przynajmniej nie będziemy musieli go zdobywać, gdy skończymy z buntownikami. Po prostu tak było trzeba”. Deana uznała wtedy, że nie może stracić kogoś, kto robi co trzeba i kiedy trzeba, po czym mianowała Kossego dowódcą piechoty. Czyli af’gemidem Bawołów.
Nie ucieszył się z tego ani nie zalał łzami wdzięczności, tylko odwrócił na pięcie i ruszył do obozowiska pod miastem.
Ale od tej pory Bawoły trenowały dzień i noc. A ich obóz zamienił się w otoczony dwoma rzędami wałów fort, z którego żołnierze wychodzili tylko karnymi oddziałami na mordercze ćwiczenia.
Nowym af’gemidem Słowików został z kolei Wuar Sampore, jeden z żołnierzy, którzy chronili Deanę, gdy wyszła z Oka. Wysoki, o oliwkowej skórze, lecz jasnych oczach i włosach – dziedzictwie kilku pokoleń niewolników pochodzących z różnych stron świata – poruszał się ze swobodą wojownika nie tylko szkolonego od najmłodszych lat do walki, ale takiego, który się do tej walki urodził. To właśnie on jako pierwszy z oficerów Domu Słowika złożył jej przysięgę wierności i poprowadził nawróconych żołnierzy do szturmu na ahyrę swoich braci, gdzie zamknęła się grupka najwyższych dowódców Rodu, ze starym af’gemidem na czele.
Żaden ze zdrajców nie wyszedł stamtąd żywy.
A Słowiki miały od teraz nowego wodza.
Deana nie lubiła go, za arogancką pewność siebie i spojrzenia, jakie jej rzucał, gdy myślał, że na niego nie patrzy. Był w nich głód świeżo przebudzonej ambicji. Tacy ludzie potrafili być niebezpieczni, gdy uświadamiali sobie własną siłę i cudzą słabość, ale Suchi i Evikiat twierdzili, że nie ma lepszego kandydata na af’gemida Słowików, bo Wuar jest weteranem walk z pustynnymi plemionami, gdzie dowodził nawet dwoma tysiącami konnych naraz. A ona potrzebowała dobrego dowódcy kawalerii, zwłaszcza że – jak donosili jej szpiedzy – właśnie na konnicy buntownikom zbywało.
Przynajmniej obaj płynnie mówili w meekhu, co bardzo ułatwiało komunikację. Suanari Deany wciąż niestety kulało.
Szybkie oddziały konnych Słowików, uzbrojonych w łuki i lance, oraz kamienne szeregi ciężkozbrojnych Bawołów to była połowa i główna siła konowerskiej armii. Deana wiedziała, że jeśli dojdzie do bitwy, będzie mogła na nich polegać.
Ale reszta… Drugą połowę jej wojsk stanowili nuawachi – lekka piechota, procarze, oszczepnicy i łucznicy, mający za zadanie chronić przed atakami nieprzyjacielskich strzelców kontyngent ponad stu pięćdziesięciu słoni bojowych. Były tam też oddziały opłacone przez co bogatsze rody szlacheckie i gildie kupców i rzemieślników, składające się z najemnych piechurów i jeźdźców zaciąganych skąd się dało. Suchi nie mówił o tych żołnierzach inaczej jak śmierdząca zbieranina i prawdę powiedziawszy, miał rację. Stopniem wzajemnych niechęci i demonstracyjnie okazywanej pogardy niewiele różnili się od pałacowych koterii. Może i najemnicy mieli niezłe uzbrojenie, ale byli też niezdyscyplinowani, źle wyszkoleni, a co najgorsze, nie ufali sobie nawzajem.
Nuawachi zamknęli się w olbrzymim obozie razem ze słoniami i odmawiali nawet wspólnych ćwiczeń. Słonie, jak uświadomiono ją wtedy brutalnie, są bronią potężną niczym kiścień i dla niewprawnego wojownika równie niebezpieczną. Na dwie bitwy wygrane dzięki nim przypada jedna przegrana, spowodowana tym, że słonie wpadły w panikę i stratowały własne wojska. A tylko kilka ze zwierząt, które szykowano na bitwę, brało wcześniej udział w walce. Więc nuawachi przyzwyczajali je do noszenia zbroi i ostrzy zakładanych na ciosy, do atakowania rzędów manekinów imitujących nieprzyjacielską piechotę, do obalania, miażdżenia i tratowania przeciwnika. Ale robili to sami, twierdząc, że na razie jest za wcześnie, by wprowadzać te kolosy między resztę armii.
A najemnicy pili, grali w kości i prowokowali wszystkich wokół do bójek. Brakowało oficerów, którzy ujęliby tę niesforną bandę w karby. Zazwyczaj gdy księstwo mobilizowało się do wojny, Trzciny, Słowiki i Bawoły dostarczały dowódców dla zaciężnych oddziałów. Teraz nie mieli już tego komfortu.
No i brakowało głównodowodzącego. Zwykle to książę stawał na czele wojsk i prowadził je na wroga, ale Laweneres… Deana zabębniła palcami po stole. Znów Laweneres… Truciciel twierdził, że podał mu już wszystkie specyfiki, jakie znał, by książę powrócił do świata żywych. A przynajmniej przytomnych.
A gdy to mówił, miał w oczach nieme oskarżenie…
A ona z taką właśnie armią, podzieloną, skonfliktowaną i pozbawioną dowódcy musiała stawić czoła zbuntowanym niewolnikom. Poczyniła już, za radą Suchiego, pewne przygotowania do wyruszenia na zachód, wciąż modląc się do Baelta’Mathran, by nigdy do tego nie doszło. To była wojna, w której niezależnie czy wygra, czy poniesie klęskę, ubrudzi swoją duszę tak, że nawet miłosierdzie Wielkiej Matki nie wystarczy, by ją doczyścić.
Plotki głosiły, że armia Krwawego Kahelle liczy ponad sto tysięcy ludzi i z dnia na dzień rośnie w siłę.
Co zrobi, jeśli buntownicy zechcą uderzyć na stolicę i zmieść Białe Konoweryn z powierzchni ziemi?
Czarne oczy Aweloney Długi Palec wędrowały po jej ekchaarze, ramionach, dłoniach. Bibliotekarka milczała, za co Deana była jej wdzięczna. Nie potrzebowała kolejnej porcji dobrych rad, ponagleń czy żądań.
Na dodatek stracili Ród Trzcin, który jednoznacznie opowiedział się za Obrarem. Teraz musieli jakoś wypełnić tę lukę. Był to zresztą jeden z powodów, dla których powstanie miało tak gwałtowny przebieg i osiągnęło taki sukces: głównym zadaniem Trzcin była do tej pory kontrola nastrojów wśród niewolników, likwidacja potencjalnych prowodyrów, prewencyjne uderzenia w zarzewia buntu. Bez tego Rodu Wojny powstanie szalało niczym pożar w suchym lesie. Na dodatek Trzciny trzymały także swoich agentów w ościennych księstwach, więc po ich odsunięciu Białe Konoweryn stało się ślepe i głuche na to, co działo się poza jego granicami.
To Evikiat podsunął jej pomysł, jak rozwiązać ten problem. Była jeszcze jedna organizacja, która miała kontakty na całym Dalekim Południu. Filie i oddziały połączone w jeden wielki organizm. Działająca od setek lat w dziedzinie wymiany i gromadzenia informacji, oficjalnie niemieszająca się do konfliktów. Jej neutralność była wręcz legendarna, znana i powszechnie szanowana – miejskie plotkarki opowiadały o uczonych w białych szatach, którzy wędrowali po polach bitew w samym środku walki, by sporządzić dokładny opis starcia, i żaden z walczących ich nie niepokoił.
Deana nie wierzyła w takie bajki. Ale rozległe kontakty Wielkiej Biblioteki zainteresowały ją wystarczająco, żeby im się przyjrzeć. Okazało się, że uczeni naprawdę mają swoje przedstawicielstwa w każdym większym mieście Południa. Od małych, zajmujących ledwo jeden czy dwa pokoiki, aż do olbrzymich, liczących tysiące ksiąg i zwojów, znajdujących się w stolicach innych księstw. Do tego Biblioteka nadzorowała wpisy do Ksiąg Krwi, Zwojów Czystości czy Pism Ognia, jak różnie zwano dokumenty opisujące powiązania między poszczególnymi rodami arystokratycznymi i ich wzajemne koligacje. Na ich podstawie ustalano czystość linii krwi pochodzącej od samych awenderi Pana Ognia. Skomplikowane drzewa genealogiczne, sięgające wiele pokoleń wstecz – więzy czasem tak splątane, że bez wglądu w wiele rozrzuconych po całym Południu dokumentów nie dało się ustalić, kto jest z kim i w jakim stopniu spowinowacony. A tym samym nie dało się stwierdzić hierarchii wśród miejscowej szlachty.
Krew „naczyń” Agara była zaś najcenniejszym skarbem tutejszych księstw. Bez niej nie można było wejść do Oka i stanąć przed obliczem boga. A bez informacji przechowywanych przez Bibliotekę nie dało się wybrać odpowiednich dziewcząt do zapłodnienia przez miejscowych książąt, a tym samym dynastia mogłaby upaść.
To wszystko sprawiało, że Wielka Biblioteka dysponowała potęgą, skrytą w cieniu, niewidoczną, lecz groźną niczym jedwabna apaszka, która zaciska się nagle na gardle.
Jeśli któryś arystokrata albo kapłan spróbowałby zadrzeć z uczonymi, dokumenty opisujące jego linię krwi mogły „zaginąć”, czasem na kilka miesięcy, czasem na wiele lat, co wyrzuciłoby daną rodzinę poza nawias społeczności. Nikt nie chciałby się skoligacić ze szlachcicem, którego miejsce w hierarchii mogło się okazać niewiele wyższe niż pozycja wyzwolonego niewolnika.
Biblioteka miała do tego własną sieć gońców, pocztę gołębią, a nawet, jak głosiły plotki, system magicznej łączności między większymi filiami. Pracowały dla niej tysiące ludzi biegłych w posługiwaniu się pismem, zbieraniu informacji i przekazywaniu ich na duże odległości. Do tego ludzie ci znali języki na tyle rzadkie, że idealnie nadawały się do szyfrowania wiadomości. Jak k’issari.
Dziesięć dni zajęło jej złamanie oporu Wielkiej Biblioteki. Dziesięć dni nalegań, próśb, błagań i prób przekupstwa. Raz po raz wzywała do pałacu Kanhissa z Klew, Ponmeriusza Siwego i Poessę Lombrosse. Trójka najważniejszych bibliotekarzy odmawiała pomocy, okazując jej coś między łaskawą wyrozumiałością dla niesfornego dziecka a irytującym lekceważeniem wynikającym z poczucia władzy. Wielka Biblioteka była na tyle ważna, że nawet Świątynia Ognia u szczytu potęgi nie ośmieliła się narzucać jej swojej woli, a ona, barbarzyńska dziewczyna z plemienia północnych dzikusów, chce zamienić jej sługi w swoich szpiegów? Jest co prawda Płomieniem Agara, podkreślali, weszła i wyszła z Oka, nie będąc potomkiem awenderi Pana Ognia, co nie zdarzyło się nigdy w dziejach. Uczeni odnotowali to skrupulatnie w licznych zwojach i księgach, a nawet, w uznaniu wyjątkowości tego zdarzenia, kazali wyryć opis jej czynu na brązowych płytkach przechowywanych w podziemiach głównego budynku, aby zachować wiedzę o tym wydarzeniu na wieki. Ale na tym koniec. Jej władza nie sięga za mury Biblioteki. Jeśli jednak spróbuje użyć przemocy, zniszczeniu lub uszkodzeniu mogą ulec bezcenne Księgi Krwi, co natychmiast obróciłoby przeciw niej całe Południe.
— A co będzie, jeśli niewolnicy wygrają? — zapytała w pewnej chwili gniewnie.
— Biblioteka nigdy nie kupowała niewolnych — odparła Poessa Lombrosse, patrząc na nią z krzywym uśmiechem — a jeśli jakiś został jej podarowany, to po kilku latach uczciwej służby mógł odzyskać wolność. Nie mamy powodu, by obawiać się niewolników. Nie my jesteśmy ich wrogami.
To był ten moment, w którym Deana popatrzyła na bibliotekarzy z najczystszym zdumieniem. Miłośnicy zapisanej wiedzy i ich naiwność. Gdy płonie miasto, ogień nie oszczędza budynków, które twierdzą, że nie są jego wrogami.
A ogień ludzkiego gniewu i nienawiści jest stokroć groźniejszy niż taki, który trawi drewno.
Odwróciła się wtedy plecami do tej nieprzejednanej trójki i nagle w odbiciu w lustrze zobaczyła, że Kanhiss z Klew, Ponmeriusz i Poessa wymieniają szybkie, niepewne spojrzenia. Na mgnienie oka zdjęli maski i Deana zobaczyła ich takimi, jakimi byli naprawdę – trójką starych uczonych, którzy wiedzieli, że ich władza opiera się nie na złocie, armii czy wierze, lecz na tradycji i obyczajach. Tradycjach i obyczajach, które ona, dzikuska z północy, zdążyła już wywrócić do góry nogami. Weszła w Oko Agara i wyszła z niego jako pierwsza kobieta w historii Dalekiego Południa, a było to zaledwie zwieńczenie legendy, która ją otaczała, począwszy od ocalenia księcia z rąk pustynnych bandytów, po niespodziewaną, cudowną ciążę, bo jedna z miejskich plotek głosiła, że stając przed obliczem Pana Ognia, Deana była dziewicą, nietkniętą przez żadnego mężczyznę.
Bibliotekarze bali się jej. Byli jak mah, pustynna jaszczurka, która w obliczu wroga nadyma fałdy luźnej skóry, udając wielką i groźną.
Dziesiątego dnia wezwała ich do siebie po raz ostatni. W jednym z ogrodów czekał wysoki na dwóch mężczyzn stos ksiąg i zwojów, zarekwirowanych z całego pałacu. Były tam głównie jakieś romansidła, tania poezja, erotyczne opowiastki dla znudzonych chłopców i sporo starych ksiąg rachunkowych.
— Miałam sen — zaczęła, patrząc, jak spojrzenia bibliotekarzy wędrują między stosem a otaczającymi go służącymi trzymającymi w rękach pochodnie. — Wielki ognisty ptak usiadł na dachu Biblioteki, a jego pióra opadły, przebiły stropy i rozniosły płomienie po wszystkich pomieszczeniach. A gdy wszystko obróciło się w popiół, ptak zanurzył głowę w zgliszczach, wyciągnął z nich małą, zakrwawioną księgę, rozłożył skrzydła i przefrunął na dach Domu Ognia. Po czym złożył swój łup pośrodku Oka. I we śnie usłyszałam głos, który przemówił do mnie słowami: „Oddaj, co najważniejsze”. Trzy słowa. Nie więcej. Nie mniej.
Machnęła dłonią i dwóch służących podeszło do stosu i opróżniło na niego dzbany oliwy.
— Nie wiem, jak je zrozumieć. Oko to serce Konoweryn, więc i serce całego księstwa. Całego Południa. Czy ten sen oznacza, że Pan Ognia domaga się, by Biblioteka złożyła w Oku daninę krwi? Czy żeby oddała księciu, co do księcia należy? Czy też chodziło o to, że Księgi Krwi są najważniejszym i jedynym — podkreśliła do słowo, cedząc je powoli — powodem istnienia Biblioteki, a reszta…
Machnęła ponownie dłonią i pochodnie powędrowały na stos. Woluminy błyskawicznie zajęły się ogniem. Deana odczekała kilka chwil, aż płomienie ogarną je wszystkie.
— … reszta ksiąg, traktaty naukowe i filozoficzne, rozprawy o historii królestw, językach i obyczajach odległych ludów, romanse, sztuki teatralne, opisy wypraw i wędrówek waszych uczonych, to pył i popiół, niewart wspomnienia.
Dwie łzy spłynęły po policzkach Kanhissa z Klew, choć płonęło przed nią coś, co według Suchiego nie było warte tuszu, którym to spisano.
Deana zaklaskała i służący dyskretnie oddalili się na odległość wystarczającą, by nic nie słyszeć.
— Jeśli Płomień Agara ogłosi, że Biblioteka powinna zajmować się tylko badaniem czystości krwi potomków awenderi, jak robiła to w pierwszych latach swego istnienia, a resztę zbiorów należy spalić na chwałę Pana Ognia, majątek bibliotekarzy rozdać ubogim, a puste komnaty zamienić w miejski szpital i przytułek dla sierot, to jak wielu ludzi wyjdzie na ulice, by przeciw temu protestować? Teraz, gdy armia niewolników gromadzi się na zachodzie, a nasi sąsiedzi mają chrapkę na Konoweryn?
Patrzyła na ich twarze. Kanhiss płakał, policzki Ponmeriusza poczerwieniały, jakby ktoś chlapnął na nie szkarłatną farbą, a Poessa zacisnęła usta w wąską krechę i nie odrywała wzroku od płomieni.
— Księstwo potrzebuje waszej pomocy. Oddacie mu, co najważniejsze?
Skinęli głowami. Powoli i sztywno, jakby trzy drewniane kukiełki zgięły wystrugane karki. Ale Deana jeszcze nie skończyła.
— Biblioteka potrzebuje waszego doświadczenia i mądrości — powiedziała. — Nie wiem, jak zakończy się powstanie, nie wiem, czy nie wybuchnie wojna z ościennymi księstwami, nie wiem, czy Pan Ognia nie okaże nam swojego niezadowolenia. Dlatego wasza trójka natychmiast zajmie się sporządzaniem spisu najważniejszych dzieł, jakie Wielka Biblioteka ma na stanie, zabezpieczy je i przygotuje do wywiezienia z miasta. W porcie wynajęto dwa magazyny, gdzie zgromadzicie to, co uznacie za bezcenne. Ufam wam i w całości zdaję się na waszą wiedzę. Jeśli los nie będzie nam sprzyjał, wywieziemy je morzem w bezpieczne miejsce. Dostaniecie od razu zbrojną eskortę, żeby nikt wam nie przeszkadzał.
Poessa spojrzała na nią, a blask płomieni tańczący w oczach starej bibliotekarki nadał jej obliczu demoniczny wygląd. Uczona otworzyła usta, ale Deana nie dopuściła jej do głosu.
— Możecie dobrać sobie po trzy osoby do pomocy. Wszystkie zbiory mają być skatalogowane i zabezpieczone tak, by nic im nie zaszkodziło. Zwłaszcza podróż morska. Wasze obowiązki przejmie Aweloney Długi Palec.
Wskazała na płomienie.
— Gdy stos się dopali, strażnicy odprowadzą was do wyjścia. Pracę zaczniecie jeszcze dziś.
Biblioteka stała się jej oczami i uszami. A najzabawniejsze było to, że w pracy uczonych prawie nic się nie zmieniło. Raporty między poszczególnymi placówkami wędrowały jak zwykle, opisy potyczek, ogniska powstania, ruchy wojsk sąsiednich księstw, nastroje na prowincji, sytuacja za murami miast… Bibliotekarze i tak gromadzili i wymieniali się tymi informacjami, tylko teraz, zanim zostały zapisane w księgach, trafiały do Deany. Rzecz jasna taka sieć miała wiele wad, konni posłańcy poruszający się po wielu rejonach księstwa często znikali bez śladu, gołębie pocztowe nie były zbyt pewne, a łączność magiczna istniała tylko między tuzinem największych filii na Dalekim Południu. Ale i tak największym problemem okazała się ilość śmieci, które do niej trafiały.
Z setek, czasem tysięcy raportów, plotek, błahych, a czasem bezsensownych wieści, trzeba było wyłowić te najważniejsze, co często się nie udawało, mimo iż Evikiat zatrudnił trzy tuziny gryzipiórków, którzy zamknięci w podziemiach pałacu, mieli wstępnie filtrować ten chaos. Właśnie przez to zbyt późno dotarła do niej wieść o rzezi, którą Pomweńczycy postanowili zgotować swoim niewolnikom. Gdyby wiedziała wcześniej, wysłałaby tuzin gołębi zakazujących tego szaleństwa. Te tysiące nieszczęśników zaszkodziłoby Konoweryn mniej, gdyby znalazło się za murami i przyłączyło do powstania, niż teraz, gdy stali się męczennikami – symbolem okrucieństwa właścicieli.
— Mam wieści z Pomwe — Aweloney przerwała przedłużającą się ciszę.
Deana zamrugała, zaskoczona. Czy bibliotekarka czytała jej w myślach?
— Mów.
Po nieszczęsnej bitwie pod tym miastem, samowolnej i głupiej, Deana wydała rozkaz, by miejscowy garnizon Bawołów został za murami i przygotował się do obrony. To był jedyny większy oddział ciężkiej piechoty, jakiego nie ściągnęła do stolicy. Z dwóch powodów. Po pierwsze, jeśli niewolnicy spróbują ruszyć na wschód wzdłuż Tos, Pomwe ma ich zatrzymać, póki nie nadejdą posiłki. A po drugie, obawiała się po prostu, że ten tysiąc ciężkozbrojnych zostanie zniszczony, wykrwawiony i pożarty przez armię niewolników, gdy tylko wyjdzie za mury miasta.
Dość już broni dostarczyli buntownikom.
Spojrzenie czarnych oczu uciekło na stół, wędrując między półmiskami i karafkami. Deana poczuła ukłucie niepokoju.
— Co się stało?
— Pomwe jest oblężone. Całkowicie odcięte od strony lądu i rzeki. To skutek ataku, który przypuszczono na obozowisko niewolników trzy dni temu. Krwawy Kahelle odparł napaść, po czym wyprowadził armię z lasu i obległ miasto.
Ekchaar okazał się błogosławieństwem, kryjąc krew, która wystąpiła Deanie na policzki. Niewolnicy wykonali ruch. Zaatakowali. A ta kobieta zamiast wpaść tu z krzykiem, zajmuje ją pogaduszkami o tym, czy Issaram mają dziwki.
— Dlaczego… — głośno nabrała powietrza i wypuściła je powoli. — Dlaczego nie zaczęłaś od tej wieści?
— Przekazałam ją już Evikiatowi i Suchiemu. Truciciel powiedział, żeby najpierw pozwolić ci usiąść i napić się wina. Żeby wstrząs nie zaszkodził dziecku. Zresztą, odkąd weszłam, nie minął nawet kwadrans. Evikiat szykuje Salę Koni do narady. Stoły, mapy, plany… Wezwał też Kossego i Wuara, a oni potrzebują chwili, by tu dotrzeć.
To była prawda. Bawoły i Słowiki obozowały za murami Konoweryn.
Ale mimo wszystko gniew szarpnął nią tak bardzo, że potrzebowała całej siły woli, by nie zerwać się i nie trzasnąć Aweloney w zęby.
— Następnym razem — wycedziła powoli, akcentując każde słowo — przekażesz takie wieści najpierw mnie. Bezzwłocznie. Nieważne, czy będę stała, siedziała, leżała czy rodziła. Evikiat, Varala i Suchi mają moje pełne zaufanie, ale żadne z nich nie będzie decydować, co i jak można mi powiedzieć. Rozumiesz?
Właściwie k’issari świetnie nadawał się do takich przemów, miał dużo niskich, gardłowych głosek i brzmiał wtedy naprawdę groźnie. Gdy Deana skończyła, Aweloney nie siedziała już naprzeciw, tylko tkwiła obok stołu, gnąc się w głębokim ukłonie.
— Wybacz, Pani Płomieni. Ja… nie chciałam… ja…
Gniew, jak szybko przyszedł, tak szybko zniknął, ustępując miejsca rozgoryczeniu i smutkowi.
Zacisnęła zęby. Ciąża, psiakrew.
— Wystarczy. Nie mam czasu na takie… głupoty. Mów po kolei. Co się tam dzieje?