— W górę! Wyżej! Raaaazem!!!
Stojący obok Luki-wer-Klytusa mężczyzna charknął brzydko, zadławił się nagle krwią tryskającą z ust i runął na ziemię. Drabina przechyliła się niebezpiecznie, więc Luka spróbował ją wesprzeć obolałym ramieniem. Ból przetoczył się przez jego ciało, jakby właśnie znalazł się pod strumieniem wrzącego oleju, którym obficie częstowano ich z murów.
Pociemniało mu w oczach, a drabina runęła na ziemię. Krzyknął, próbując unieść wyżej zdobyczny kałkan. W powietrzu zafurkotało. Dwie strzały przeleciały tak blisko, że prawie poczuł muśnięcie ich lotek. Cholera! Przykląkł i nagle wzdłuż muru rozległy się krzyki.
— Cofamy się! Jest rozkaz! Do tyłu! Cofać się!
Najbliższym z wrzeszczących okazał się jeden z nowych dziesiętników, o imieniu niemożliwym do wymówienia, więc wszyscy nazywali go Pon.
— „Żółw”! Formuj „żółwia”!
Na oczach Luki trzydziestu ludzi wyposażonych w ciężkie pawęże zwarło szyk, tworząc z tarcz ściany i dach formacji obronnej.
— Jak to?! — wrzasnął w ich stronę. Jeszcze trochę, a byliby na murze!
— Rozkaz! Do tyłu! Wszyscy!
Wer-Klytus uniósł wreszcie tarczę nad głowę i wpółpełznąc, znalazł się za żołnierzami. Jego kałkan był zbyt mały, by przydać się w tej formacji, zresztą, szczerze mówiąc, nigdy jej nie lubił. Była za wolna i za łatwa do trafienia. W chwili gdy o tym pomyślał, w drewniany dach nad głowami żołnierzy grzmotnęła belka nabijana żelazem. Pawęże ugięły się, ale wytrzymały. Na razie. Kilku żołnierzy w centrum „żółwia” klęło szpetnie.
Zaraz rzucą kamień młyński i zostanie z nas mokra plama, przemknęło mu przez myśl.
— Cofać się! W szyku! W szyyyku! Równo! — wrzeszczał już razem z Ponem, kuląc się za ostatnim szeregiem pawężników.
Strzały bębniły o tarcze regularnie, jakby strzelający wypuszczali je do rytmu. Na szczęście wszyscy łucznicy próbowali szczęścia z „żółwiem” i żaden nie wziął na cel samotnego żołnierza poza formacją.
Przynajmniej na razie.
— Równo! Trzymać tarcze! Lewa! Prawa! Lewa! Prawa!
Oddział złożony z trzydziestu ludzi odstępował powoli od murów miasta, ścigany strzałami i kamieniami. Jeszcze kilka grup wycofywało się w takim szyku, reszta atakujących po prostu uciekała z tarczami uniesionymi w górę, byle dalej, byle szybciej, byle schować się za szańce zapewniające jakie takie bezpieczeństwo.
Te dzieciaki biją się dzielnie, ale dzielnie nie wystarczy, pomyślał dziś po raz kolejny. Większość z oddziału, który zrobi „żółwia”, by wycofać się do swoich, dotrze w bezpieczne miejsce. Z trzydziestki, która rzuci się do ucieczki bezładnie niczym zające, połowa padnie, bo obrońcy naprawdę dobrze szyją z łuków, a jeszcze się taki nie urodził, który by dał radę prześcignąć strzałę. Bajka o zającu i żółwiu, którą Luka pamiętał z dzieciństwa, miała co prawda inną treść, ale chodziło w niej o to samo – czasem powoli znaczy lepiej niż szybko.
Pon uniósł lekko swoją tarczę, spojrzał przez dwa uderzenia serca w stronę murów.
— Uwaga! Przygotować się! Teraz!
Jedna z balist na najbliższej wieży miała ich na wprost swojej szczeliny strzelniczej. Wiedzieli o tym, bo od rana uprzykrzała im życie. I teraz o ścianę tarcz huknęło coś na podobieństwo kowalskiego młota. Ołowiany pocisk wielkości pięści wbił się w drewno, przewracając powstańca, a raczej wpychając go w głąb szyku. Mężczyzna krzyknął i opuścił pawęż. Wciągnęli go do środka, inny natychmiast zatkał dziurę własną tarczą.
— Równo! Lewa! Prawa! Lewa! Prawa!
Luka poczuł się tak bardzo bezbronny. Jego okrągły kałkan, dobry dla kawalerzysty, rozpadłby się po takim trafieniu na strzępy. Prawie zaczął żałować, że dołączył do ataku na Pomwe, ale Koło też walczyła, wrzeszcząc, klnąc i posyłając z procy w stronę blanków kamień za kamieniem, więc po prostu nie mógł siedzieć w obozie. Ściągnął opatrunki, wyfasował hełm i najlżejszą tarczę, jaką znalazł, i poszedł jej pilnować. Oczywiście zgubili się w zamęcie bitwy, ale na pewno nic jej się nie stało. Wierzył, że wyczułby, gdyby było inaczej.
„Żółw” cofał się małymi kroczkami, a on z nim, jeszcze dwadzieścia, jeszcze dziesięć jardów i będą bezpieczni.
Minęli krawędź najbliższego szańca i dopiero wtedy Pon wydał rozkaz:
— Luzuj szyk!
Formacja rozpadła się, zamieniając się w grupkę wykończonych mężczyzn.
— Który oberwał?
— Ja. — Wysoki tarczownik klęczał, siłując się z zapięciem tarczy. — Zasrana balista. Jak wreszcie dorwę tych sukinsynów, to załaduję ją kamieniem, przywiążę im do tego kamienia jajka i osobiście…
Zamrugał, przewrócił oczyma i upadł.
Rzucili się ku niemu, ostrożnie położyli na plecach i po prostu przecięli rzemienie, którymi tarcza była przymocowana do ręki żołnierza. Ołowiany pocisk rozłupał ją niemal na pół, dokładnie na wysokości przedramienia mężczyzny. Jego ręka wyglądała teraz, jakby miała dodatkowy staw i wyginała się w dziwną stronę.
Luka pokiwał głową, zbyt obolały i zmęczony, by czuć złość. Bark rwał go tępym bólem. Powinien nosić rękę na temblaku jeszcze przez kilka dni, ale nie mógł iść do ataku jak ostatni kaleka. Nawet jeśli Kahel-saw-Kirhu nie dał mu z powrotem jego żołnierzy, Koło go potrzebowała.
Zresztą, Pon był całkiem niezłym dziesiętnikiem.
— Zanieście go na tyły. A to — dowódca wskazał potrzaskany pawęż — do wozackiego warsztatu. I pogratulujcie Olhewarowi roboty. Gdyby tarcza była gorsza, urwałoby mu rękę.
Kor’ben Olhewar, były felano obozu Kay’we, miał ogromne i bezcenne doświadczenie w rzemieślniczej robocie. Nie brał bezpośredniego udziału w walce, bo Kahel-saw-Kirhu osobiście mu tego zabronił. W zamian za to z dwoma setkami ludzi dzień i noc robił tarcze, naprawiał pancerze, hełmy i broń. Przez to wart był teraz swojej wagi w złocie. To on zaproponował, by zamiast kopać umocnienia pod ostrzałem z murów, napełnić tysiące koszy ziemią i błyskawicznie zbudować z nich szańce pod nosem zaskoczonych obrońców. Taki właśnie, szeroki na sto i wysoki na pięć jardów wał odgradzał ich obecnie od łuczników i pocisków z katapult. Stąd wybiegali do ataku i tu się cofali. Dzisiaj już trzeci raz.
Trzysta kroków dzieliło ich od murów, trzysta kroków ziemi niczyjej pokrytej strzałami, pociskami katapult i trupami. Trzysta kroków, które niezależnie od tego, czy atakowali, czy się cofali, rozciągły się w całe mile.
Luka ze stęknięciem usiadł na ziemi tuż przy wale, ściągnął hełm i obmacał głowę. Opuchlizna nie schodziła, psiakrew. Kręciło mu się we łbie i znów poczuł mdłości, spotęgowane zapachem zgnilizny. Nie nadążali ściągać trupów z przedpola, więc leżały tam i zaczynały się rozkładać. Smród ściskał mu trzewia żelazną obręczą. Na dodatek, czego nikomu nie powiedział, miał problemy z pamięcią. Nie pamiętał na przykład, gdzie spał zeszłej nocy ani co jadł na śniadanie. Czy w ogóle coś jadł. Może to i lepiej. Inaczej wyrzygałby zaraz wszystko, co ma w żołądku. Jeśli wyglądał tak, jak się czuł, to nic dziwnego, że Owerers nie zamierzał mu na razie powierzać dowodzenia.
Za szańcem zgromadziło się już z trzystu ludzi. Podoficer patrzył, jak opatrują rannych, wyrywają z tarcz strzały, żartują i klną, zbierając się znów w dziesiątki i kompanie. Był z nich cholernie dumny.
Koło pojawiła się przy nim znienacka, klapnęła obok.
— Hej, Luka.
Wyglądała lepiej. Jej poparzona skóra nabrała zdrowszych barw, włosy na głowie były jakby ciut dłuższe, a rany zdążyły się zasklepić. Mówiła też z większym sensem. Tylko pokryte bielmem oko wyglądało makabrycznie. Westchnął.
— Potrzebujesz opaski, żeby nie straszyć ludzi.
Uśmiechnęła się. Lubił jej uśmiech, bo przez chwilę wyglądała na normalną, szczęśliwą dziewczynę.
— Ale ja właśnie chcę straszyć ludzi. Tamtych. — Machnęła ręką w stronę miasta. — Lubię, jak się boją.
— Ja też. — Zerknął na procę, którą trzymała w ręku. — Trafiłaś któregoś?
— Trzech. Jednego to bam! — Plasnęła się dłonią w czoło. — W sam środek. Nawet hełm mu nie pomógł. Umarł. Lubię, jak umierają.
— Przecież po to tu jesteśmy, jak rozumiem. Żeby umierali. — Wer-Klytus poczuł nagle silny zawrót głowy, wszystko rozmyło mu się w oczach. Gdy odzyskał ostrość widzenia, Koło pochylała się nad nim z troską na twarzy.
— Jesteś chory, Luka. Ja też byłam chora, gdy wyciągnąłeś mnie z dziury, pamiętasz? Opiekowałeś się mną. Teraz ja zaopiekuję się tobą. I innymi też. Wszystkimi, którzy płaczą.
Nie miał siły się kłócić. Oczywiście po każdym ataku przybywało im rannych, ale tej dziewczyny nie wpuszczono by do lazaretu, nawet gdyby była ostatnią parą rąk zdolnych do pomocy. Nieważne. Koło i tak za chwilę zapomni o tej deklaracji.
Wokół wszczął się nagły ruch, żołnierze wstawali z ziemi, prostowali się i salutowali. Kahel-saw-Kirhu pojawił się między nimi nagle, bez pompy, jak zwykły piechur, ale i tak ściągał całą uwagę. Luka pamiętał skądś, że Krwawy Kahelle jest teraz generałem; długo się opierał, ale w końcu, gdy zaczęli oblegać Pomwe, zmusili go, by założył błękitny karwasz. Wojowanie według meekhańskiej myśli wojskowej wymagało jasnej hierarchii dowodzenia. Jakiś porucznik nie mógł wydawać rozkazów kapitanom i pułkownikom.
Cholera, Luka spróbował się podnieść i zasalutować, ale ciało nie bardzo chciało go słuchać. Może wreszcie któryś z tych durniów zauważy starego żołnierza i pomoże mu dotrzeć do najbliższego felczera? Albo chociaż w jakiś cień. Zdecydowanie za wcześnie wziął udział w walce.
— Ja… idę już, Luka. — Koło musnęła jego rozpaloną głowę lodowatymi palcami. — Odpocznij. Wtedy poczujesz się lepiej.
Zniknęła, tak jak się pojawiła, bezszelestnie. Wer-Klytus wiedział, że dziewczyna nie lubi ich wodza, bo ten przy każdym spotkaniu próbował odesłać ją na tyły. Wojskowa natura Kahela–saw-Kirhu cierpiała na widok obszarpanej małolaty plączącej się na pierwszej linii. A może po prostu chciał ją chronić?
Za szańcem pojawiła się kolejna grupa żołnierzy, prowadzona przez Owerersa-kan-Sumora. To byli ci, którzy nie potrafili się wycofać w szyku i trzeba ich było po każdym ataku zbierać do kupy. Luka musiał niechętnie przyznać, że saw-Kirhu miał nosa, wybierając dowódców. Kapitan Trzeciej nie krył się na tyłach, śmiało prowadził ataki i nie zostawiał ludzi na śmierć, a potem szybko i sprawnie organizował ich na powrót w prawdziwą kompanię. Przez minione trzy dni zdołał już wzbudzić spory szacunek.
— Duże straty?
Kan-Sumor zasalutował sprężyście.
— Jeszcze liczymy, generale. Chłopcy odważnie atakują, ale gdy przychodzi się cofnąć, tracą głowy.
— Bo, jak powiadał mój kapitan w czasie każdej musztry, żeby zrobić „żółwia” pod ostrzałem, trzeba mieć jaja jak byk, ale mózg myszki. Dobra robota. Jesteśmy już na pozycjach do jutrzejszego szturmu. Postawiliśmy szańce przed Bramą Czarną i Bramą Niebieską. Ledwo sto kroków od nich. Jutro wchodzimy do miasta.
Pomiędzy bramami Czarną i Niebieską Pomwe miało najdłuższy, prosty jak z łuku strzelił, odcinek murów. Prawie pół mili. I tylko sześć wież na tej długości. Obrona opierała się tu do tej pory na szerokiej fosie, ale po czterech dniach ataków fosę zdołano już zasypać tak skutecznie, że gdyby powstańcy mieli wieże oblężnicze, mogliby nimi podjechać pod same mury.
A mury miały tam miejscami tylko osiemnaście stóp wysokości.
To dlatego ich pułk atakował dzisiaj już trzy razy. Podobnie jak inne oddziały powstańczej armii. By rozproszyć siły Pomwe wzdłuż całej linii obrony, by zmęczyć je nieustanną walką i nie dać chwili odpoczynku. Żeby specjalnie wyznaczone kompanie saperskie mogły zasypać fosę i postawić szańce, zza których jutro ruszy decydujący szturm. Kor’ben Olhewar zbudował na tę okazję dwa tarany, olbrzymie pnie zamocowane na ruchomych ramach pokrytych namoczonymi skórami, które miały wyłamać wrota albo zburzyć fortyfikacje i otworzyć powstańcom drogę do serca miasta.
Oczywiście obrońcy musieli widzieć te przygotowania. Zapewne wypełnili bramy ziemią i gruzem i szykowali swoje najlepsze oddziały do odparcia ataku. Bawoły. Do tej pory niewolnicza armia nie starła się z nimi na długość miecza. Murów broniły miejska milicja i oddziały najemne, więc elitarna piechota Białego Konoweryn będzie wypoczęta.
I zdesperowana.
Podobne myśli musiały przebiec przez głowę kapitana Trzeciej Kompanii.
— Kto tam pójdzie do ataku, generale?
— Prosiliśmy o ten zaszczyt — odezwała się melodyjnym głosem Demenaya.
Do licha, Luka potrząsnął głową. Nie zauważył tej kobiety, dopóki nie otworzyła ust. Jakim cudem mógł przegapić jej przybycie? Te ponad siedem stóp wzrostu, piękny tyłek i fantastyczne piersi? Musiał naprawdę być chory.
Ubrana w powłóczyste jedwabie koloru bladej zieleni, pobrzękując złotymi bransoletami na nadgarstkach i kostkach, Demenaya wyglądała olśniewająco. Jak ożywiony posąg jakiejś plemiennej bogini. Przyciągała uwagę w ten hipnotyczny, podszyty erotyczną fascynacją sposób, który kazał wielu mężczyznom ubiegać się o rolę jej osobistych strażników, o których plotkowano, że służą jej i w dzień, i w nocy.
Teraz też pojawiła się pośród żołnierzy Pułku Wilka otoczona przez tuzin czarnoskórych wojowników. Nie olbrzymów z Uawari Nahs, więc była wyższa od każdego z nich o przeszło stopę. Luka uśmiechnął się pod nosem, cholera lubiła się wyróżniać. Spotkał ją już kilka razy, zawsze w otoczeniu zbrojnej eskorty i garści sług. Jej status był niejasny. Nie używała już tytułu Królowej Niewolników, bo wśród powstańców nie było niewolników, lecz nadal niektórzy z nich traktowali ją z nabożnym szacunkiem, głównie jako najwyższą kapłankę Służki. Za to większość Meekhańczyków odnosiło się do niej z mieszaniną pobłażliwej kpiny i lekceważenia. Służka nie była ich boginią, ich pani to Baelta’Mathran – pramatka, najpotężniejsza bogini Wszechrzeczy, a nie pokorna boginka wymyślona przez właścicieli.
Mimo wszystko Demenaya miała posłuch, zwłaszcza wśród niewolników wywodzących się z miejscowych ludów i czarnych plemion. Nawet Uware Lew i elita jego wojowników liczyli się z jej opinią. Co, jak widać, pozwalało jej zabierać głos w ich imieniu.
— Uawari Nahs uderzą na miasto, gdy tylko jutro wstanie słońce — dodała, uśmiechając się promiennie.
— A ja się zgodziłem. — Kahel-saw-Kirhu spokojnie skinął kobiecie. Jako jeden z nielicznych zdawał się odporny na urok czarnoskórej piękności. — Uware Lew nalegał i nie widzę powodu, by mu odmawiać.
Zwłaszcza że do tej pory ludzie Lwa nie pchali się do szturmów, przemknęło Luce przez głowę. Inne oddziały z Czarnych Równin walczyły dzielnie, ale olbrzymi Uawari Nahs siedzieli w obozie. W sumie Luka nie widział powodu, by odmawiać im zaszczytu zmierzenia się z Bawołami.
— My też będziemy jutro atakować — kontynuował generał. — Wszędzie, gdzie się da. Uderzymy również na obóz Geghijczyków, żeby nie wpadło im do głowy przyjść miastu z pomocą. Jutro Pomwe musi być nasze.
Geghijczycy. Wer-Klytus prawie o nich zapomniał, bo przez ostatnie dni ich żołnierze siedzieli na tyłkach i udawali, że wcale ich tu nie ma. Podwyższyli tylko swój szaniec, budując wewnątrz niego drugi, jeszcze potężniejszy, lecz poza tym nic.
Czekali.
No cóż. Bezczynność jest czasem najprostszą formą założenia sobie pętli na szyję.
Dopiero teraz dotarły do niego ostatnie słowa dowódcy.
Muszą zdobyć miasto jutro. Muszą.
Wódz powstańczej armii wskoczył na kosz wypełniony ziemią. Uniósł ręce.
— Konowerczycy nadchodzą. Prawie nas zaskoczyli, wygląda bowiem na to, że ich armia porusza się szybciej niż nasi gońcy. Spodziewałem się ich najwcześniej za sześć dni, a wczoraj podjazd Pore Lun Dharo starł się z konnicą Słowików ledwo czterdzieści mil stąd. To znaczy, że główne siły są najwyżej pięćdziesiąt mil od nas. Jeśli utrzymają tempo marszu, będą tu za trzy dni, może cztery. Jakieś trzydzieści tysięcy ludzi.
Zapadła cisza. Powstańcy stali spokojnie, nikt nie sprawiał wrażenia wstrząśniętego czy przestraszonego. Luka obserwował ich nieco z boku. Kilka głupich uśmieszków, dłonie zaciśnięte na rękojeściach broni, ponury wzrok.
Przecież czekaliśmy na nich, mówiły spojrzenia. Wiedzieliśmy, że przyjdą. To, że przyszli nieco wcześniej, niczego nie zmienia. Po prostu załatwimy ich szybciej, niż planowaliśmy.
Tak. Do licha. Niech przyjdą. Jutro Pomwe zapłaci za swoją zbrodnię, a za trzy dni Pani Płomieni zapłacze nad losem swojego przeklętego księstwa.
Ale teraz musiał odpocząć. Dziesiętnik wstał i pokuśtykał na tyły w poszukiwaniu skrawka cienia.