Rozdział 29

— W górę! Wy­żej! Ra­aaazem!!!

Sto­ją­cy obok Luki-wer-Kly­tu­sa męż­czy­zna chark­nął brzyd­ko, za­dła­wił się na­gle krwią try­ska­ją­cą z ust i ru­nął na zie­mię. Dra­bi­na prze­chy­li­ła się nie­bez­piecz­nie, więc Luka spró­bo­wał ją wes­przeć obo­la­łym ra­mie­niem. Ból prze­to­czył się przez jego cia­ło, jak­by wła­śnie zna­lazł się pod stru­mie­niem wrzą­ce­go ole­ju, któ­rym ob­fi­cie czę­sto­wa­no ich z mu­rów.

Po­ciem­nia­ło mu w oczach, a dra­bi­na ru­nę­ła na zie­mię. Krzyk­nął, pró­bu­jąc unieść wy­żej zdo­bycz­ny kał­kan. W po­wie­trzu za­fur­ko­ta­ło. Dwie strza­ły prze­le­cia­ły tak bli­sko, że pra­wie po­czuł mu­śnię­cie ich lo­tek. Cho­le­ra! Przy­kląkł i na­gle wzdłuż muru roz­le­gły się krzy­ki.

— Co­fa­my się! Jest roz­kaz! Do tyłu! Co­fać się!

Naj­bliż­szym z wrzesz­czą­cych oka­zał się je­den z no­wych dzie­sięt­ni­ków, o imie­niu nie­moż­li­wym do wy­mó­wie­nia, więc wszy­scy na­zy­wa­li go Pon.

— „Żółw”! For­muj „żół­wia”!

Na oczach Luki trzy­dzie­stu lu­dzi wy­po­sa­żo­nych w cięż­kie pa­wę­że zwar­ło szyk, two­rząc z tarcz ścia­ny i dach for­ma­cji obron­nej.

— Jak to?! — wrza­snął w ich stro­nę. Jesz­cze tro­chę, a by­li­by na mu­rze!

— Roz­kaz! Do tyłu! Wszy­scy!

Wer-Kly­tus uniósł wresz­cie tar­czę nad gło­wę i wpół­peł­znąc, zna­lazł się za żoł­nie­rza­mi. Jego kał­kan był zbyt mały, by przy­dać się w tej for­ma­cji, zresz­tą, szcze­rze mó­wiąc, ni­g­dy jej nie lu­bił. Była za wol­na i za ła­twa do tra­fie­nia. W chwi­li gdy o tym po­my­ślał, w drew­nia­ny dach nad gło­wa­mi żoł­nie­rzy grzmot­nę­ła bel­ka na­bi­ja­na że­la­zem. Pa­wę­że ugię­ły się, ale wy­trzy­ma­ły. Na ra­zie. Kil­ku żoł­nie­rzy w cen­trum „żół­wia” klę­ło szpet­nie.

Za­raz rzu­cą ka­mień młyń­ski i zo­sta­nie z nas mo­kra pla­ma, prze­mknę­ło mu przez myśl.

— Co­fać się! W szy­ku! W szy­y­y­ku! Rów­no! — wrzesz­czał już ra­zem z Po­nem, ku­ląc się za ostat­nim sze­re­giem pa­węż­ni­ków.

Strza­ły bęb­ni­ły o tar­cze re­gu­lar­nie, jak­by strze­la­ją­cy wy­pusz­cza­li je do ryt­mu. Na szczę­ście wszy­scy łucz­ni­cy pró­bo­wa­li szczę­ścia z „żół­wiem” i ża­den nie wziął na cel sa­mot­ne­go żoł­nie­rza poza for­ma­cją.

Przy­naj­mniej na ra­zie.

— Rów­no! Trzy­mać tar­cze! Lewa! Pra­wa! Lewa! Pra­wa!

Od­dział zło­żo­ny z trzy­dzie­stu lu­dzi od­stę­po­wał po­wo­li od mu­rów mia­sta, ści­ga­ny strza­ła­mi i ka­mie­nia­mi. Jesz­cze kil­ka grup wy­co­fy­wa­ło się w ta­kim szy­ku, resz­ta ata­ku­ją­cych po pro­stu ucie­ka­ła z tar­cza­mi unie­sio­ny­mi w górę, byle da­lej, byle szyb­ciej, byle scho­wać się za szań­ce za­pew­nia­ją­ce ja­kie ta­kie bez­pie­czeń­stwo.

Te dzie­cia­ki biją się dziel­nie, ale dziel­nie nie wy­star­czy, po­my­ślał dziś po raz ko­lej­ny. Więk­szość z od­dzia­łu, któ­ry zro­bi „żół­wia”, by wy­co­fać się do swo­ich, do­trze w bez­piecz­ne miej­sce. Z trzy­dziest­ki, któ­ra rzu­ci się do uciecz­ki bez­ład­nie ni­czym za­ją­ce, po­ło­wa pad­nie, bo obroń­cy na­praw­dę do­brze szy­ją z łu­ków, a jesz­cze się taki nie uro­dził, któ­ry by dał radę prze­ści­gnąć strza­łę. Baj­ka o za­ją­cu i żół­wiu, któ­rą Luka pa­mię­tał z dzie­ciń­stwa, mia­ła co praw­da inną treść, ale cho­dzi­ło w niej o to samo – cza­sem po­wo­li zna­czy le­piej niż szyb­ko.

Pon uniósł lek­ko swo­ją tar­czę, spoj­rzał przez dwa ude­rze­nia ser­ca w stro­nę mu­rów.

— Uwa­ga! Przy­go­to­wać się! Te­raz!

Jed­na z ba­list na naj­bliż­szej wie­ży mia­ła ich na wprost swo­jej szcze­li­ny strzel­ni­czej. Wie­dzie­li o tym, bo od rana uprzy­krza­ła im ży­cie. I te­raz o ścia­nę tarcz huk­nę­ło coś na po­do­bień­stwo ko­wal­skie­go mło­ta. Oło­wia­ny po­cisk wiel­ko­ści pię­ści wbił się w drew­no, prze­wra­ca­jąc po­wstań­ca, a ra­czej wpy­cha­jąc go w głąb szy­ku. Męż­czy­zna krzyk­nął i opu­ścił pa­węż. Wcią­gnę­li go do środ­ka, inny na­tych­miast za­tkał dziu­rę wła­sną tar­czą.

— Rów­no! Lewa! Pra­wa! Lewa! Pra­wa!

Luka po­czuł się tak bar­dzo bez­bron­ny. Jego okrą­gły kał­kan, do­bry dla ka­wa­le­rzy­sty, roz­padł­by się po ta­kim tra­fie­niu na strzę­py. Pra­wie za­czął ża­ło­wać, że do­łą­czył do ata­ku na Po­mwe, ale Koło też wal­czy­ła, wrzesz­cząc, klnąc i po­sy­ła­jąc z pro­cy w stro­nę blan­ków ka­mień za ka­mie­niem, więc po pro­stu nie mógł sie­dzieć w obo­zie. Ścią­gnął opa­trun­ki, wy­fa­so­wał hełm i naj­lżej­szą tar­czę, jaką zna­lazł, i po­szedł jej pil­no­wać. Oczy­wi­ście zgu­bi­li się w za­mę­cie bi­twy, ale na pew­no nic jej się nie sta­ło. Wie­rzył, że wy­czuł­by, gdy­by było ina­czej.

„Żółw” co­fał się ma­ły­mi krocz­ka­mi, a on z nim, jesz­cze dwa­dzie­ścia, jesz­cze dzie­sięć jar­dów i będą bez­piecz­ni.

Mi­nę­li kra­wędź naj­bliż­sze­go szań­ca i do­pie­ro wte­dy Pon wy­dał roz­kaz:

— Lu­zuj szyk!

For­ma­cja roz­pa­dła się, za­mie­nia­jąc się w grup­kę wy­koń­czo­nych męż­czyzn.

— Któ­ry obe­rwał?

— Ja. — Wy­so­ki tar­czow­nik klę­czał, si­łu­jąc się z za­pię­ciem tar­czy. — Za­sra­na ba­li­sta. Jak wresz­cie do­rwę tych su­kin­sy­nów, to za­ła­du­ję ją ka­mie­niem, przy­wią­żę im do tego ka­mie­nia jaj­ka i oso­bi­ście…

Za­mru­gał, prze­wró­cił oczy­ma i upadł.

Rzu­ci­li się ku nie­mu, ostroż­nie po­ło­ży­li na ple­cach i po pro­stu prze­cię­li rze­mie­nie, któ­ry­mi tar­cza była przy­mo­co­wa­na do ręki żoł­nie­rza. Oło­wia­ny po­cisk roz­łu­pał ją nie­mal na pół, do­kład­nie na wy­so­ko­ści przed­ra­mie­nia męż­czy­zny. Jego ręka wy­glą­da­ła te­raz, jak­by mia­ła do­dat­ko­wy staw i wy­gi­na­ła się w dziw­ną stro­nę.

Luka po­ki­wał gło­wą, zbyt obo­la­ły i zmę­czo­ny, by czuć złość. Bark rwał go tę­pym bó­lem. Po­wi­nien no­sić rękę na tem­bla­ku jesz­cze przez kil­ka dni, ale nie mógł iść do ata­ku jak ostat­ni ka­le­ka. Na­wet je­śli Ka­hel-saw-Kir­hu nie dał mu z po­wro­tem jego żoł­nie­rzy, Koło go po­trze­bo­wa­ła.

Zresz­tą, Pon był cał­kiem nie­złym dzie­sięt­ni­kiem.

— Za­nie­ście go na tyły. A to — do­wód­ca wska­zał po­trza­ska­ny pa­węż — do wo­zac­kie­go warsz­ta­tu. I po­gra­tu­luj­cie Ol­he­wa­ro­wi ro­bo­ty. Gdy­by tar­cza była gor­sza, urwa­ło­by mu rękę.

Kor’ben Ol­he­war, były fe­la­no obo­zu Kay’we, miał ogrom­ne i bez­cen­ne do­świad­cze­nie w rze­mieśl­ni­czej ro­bo­cie. Nie brał bez­po­śred­nie­go udzia­łu w wal­ce, bo Ka­hel-saw-Kir­hu oso­bi­ście mu tego za­bro­nił. W za­mian za to z dwo­ma set­ka­mi lu­dzi dzień i noc ro­bił tar­cze, na­pra­wiał pan­ce­rze, heł­my i broń. Przez to wart był te­raz swo­jej wagi w zło­cie. To on za­pro­po­no­wał, by za­miast ko­pać umoc­nie­nia pod ostrza­łem z mu­rów, na­peł­nić ty­sią­ce ko­szy zie­mią i bły­ska­wicz­nie zbu­do­wać z nich szań­ce pod no­sem za­sko­czo­nych obroń­ców. Taki wła­śnie, sze­ro­ki na sto i wy­so­ki na pięć jar­dów wał od­gra­dzał ich obec­nie od łucz­ni­ków i po­ci­sków z ka­ta­pult. Stąd wy­bie­ga­li do ata­ku i tu się co­fa­li. Dzi­siaj już trze­ci raz.

Trzy­sta kro­ków dzie­li­ło ich od mu­rów, trzy­sta kro­ków zie­mi ni­czy­jej po­kry­tej strza­ła­mi, po­ci­ska­mi ka­ta­pult i tru­pa­mi. Trzy­sta kro­ków, któ­re nie­za­leż­nie od tego, czy ata­ko­wa­li, czy się co­fa­li, roz­cią­gły się w całe mile.

Luka ze stęk­nię­ciem usiadł na zie­mi tuż przy wale, ścią­gnął hełm i ob­ma­cał gło­wę. Opu­chli­zna nie scho­dzi­ła, psia­krew. Krę­ci­ło mu się we łbie i znów po­czuł mdło­ści, spo­tę­go­wa­ne za­pa­chem zgni­li­zny. Nie na­dą­ża­li ścią­gać tru­pów z przed­po­la, więc le­ża­ły tam i za­czy­na­ły się roz­kła­dać. Smród ści­skał mu trze­wia że­la­zną ob­rę­czą. Na do­da­tek, cze­go ni­ko­mu nie po­wie­dział, miał pro­ble­my z pa­mię­cią. Nie pa­mię­tał na przy­kład, gdzie spał ze­szłej nocy ani co jadł na śnia­da­nie. Czy w ogó­le coś jadł. Może to i le­piej. Ina­czej wy­rzy­gał­by za­raz wszyst­ko, co ma w żo­łąd­ku. Je­śli wy­glą­dał tak, jak się czuł, to nic dziw­ne­go, że Owe­rers nie za­mie­rzał mu na ra­zie po­wie­rzać do­wo­dze­nia.

Za szań­cem zgro­ma­dzi­ło się już z trzy­stu lu­dzi. Pod­ofi­cer pa­trzył, jak opa­tru­ją ran­nych, wy­ry­wa­ją z tarcz strza­ły, żar­tu­ją i klną, zbie­ra­jąc się znów w dzie­siąt­ki i kom­pa­nie. Był z nich cho­ler­nie dum­ny.

Koło po­ja­wi­ła się przy nim znie­nac­ka, klap­nę­ła obok.

— Hej, Luka.

Wy­glą­da­ła le­piej. Jej po­pa­rzo­na skó­ra na­bra­ła zdrow­szych barw, wło­sy na gło­wie były jak­by ciut dłuż­sze, a rany zdą­ży­ły się za­skle­pić. Mó­wi­ła też z więk­szym sen­sem. Tyl­ko po­kry­te biel­mem oko wy­glą­da­ło ma­ka­brycz­nie. Wes­tchnął.

— Po­trze­bu­jesz opa­ski, żeby nie stra­szyć lu­dzi.

Uśmiech­nę­ła się. Lu­bił jej uśmiech, bo przez chwi­lę wy­glą­da­ła na nor­mal­ną, szczę­śli­wą dziew­czy­nę.

— Ale ja wła­śnie chcę stra­szyć lu­dzi. Tam­tych. — Mach­nę­ła ręką w stro­nę mia­sta. — Lu­bię, jak się boją.

— Ja też. — Zer­k­nął na pro­cę, któ­rą trzy­ma­ła w ręku. — Tra­fi­łaś któ­re­goś?

— Trzech. Jed­ne­go to bam! — Pla­snę­ła się dło­nią w czo­ło. — W sam śro­dek. Na­wet hełm mu nie po­mógł. Umarł. Lu­bię, jak umie­ra­ją.

— Prze­cież po to tu je­ste­śmy, jak ro­zu­miem. Żeby umie­ra­li. — Wer-Kly­tus po­czuł na­gle sil­ny za­wrót gło­wy, wszyst­ko roz­my­ło mu się w oczach. Gdy od­zy­skał ostrość wi­dze­nia, Koło po­chy­la­ła się nad nim z tro­ską na twa­rzy.

— Je­steś cho­ry, Luka. Ja też by­łam cho­ra, gdy wy­cią­gną­łeś mnie z dziu­ry, pa­mię­tasz? Opie­ko­wa­łeś się mną. Te­raz ja za­opie­ku­ję się tobą. I in­ny­mi też. Wszyst­ki­mi, któ­rzy pła­czą.

Nie miał siły się kłó­cić. Oczy­wi­ście po każ­dym ata­ku przy­by­wa­ło im ran­nych, ale tej dziew­czy­ny nie wpusz­czo­no by do la­za­re­tu, na­wet gdy­by była ostat­nią parą rąk zdol­nych do po­mo­cy. Nie­waż­ne. Koło i tak za chwi­lę za­po­mni o tej de­kla­ra­cji.

Wo­kół wsz­czął się na­gły ruch, żoł­nie­rze wsta­wa­li z zie­mi, pro­sto­wa­li się i sa­lu­to­wa­li. Ka­hel-saw-Kir­hu po­ja­wił się mię­dzy nimi na­gle, bez pom­py, jak zwy­kły pie­chur, ale i tak ścią­gał całą uwa­gę. Luka pa­mię­tał skądś, że Krwa­wy Ka­hel­le jest te­raz ge­ne­ra­łem; dłu­go się opie­rał, ale w koń­cu, gdy za­czę­li ob­le­gać Po­mwe, zmu­si­li go, by za­ło­żył błę­kit­ny kar­wasz. Wo­jo­wa­nie we­dług me­ekhań­skiej my­śli woj­sko­wej wy­ma­ga­ło ja­snej hie­rar­chii do­wo­dze­nia. Ja­kiś po­rucz­nik nie mógł wy­da­wać roz­ka­zów ka­pi­ta­nom i puł­kow­ni­kom.

Cho­le­ra, Luka spró­bo­wał się pod­nieść i za­sa­lu­to­wać, ale cia­ło nie bar­dzo chcia­ło go słu­chać. Może wresz­cie któ­ryś z tych dur­niów za­uwa­ży sta­re­go żoł­nie­rza i po­mo­że mu do­trzeć do naj­bliż­sze­go fel­cze­ra? Albo cho­ciaż w ja­kiś cień. Zde­cy­do­wa­nie za wcze­śnie wziął udział w wal­ce.

— Ja… idę już, Luka. — Koło mu­snę­ła jego roz­pa­lo­ną gło­wę lo­do­wa­ty­mi pal­ca­mi. — Od­pocz­nij. Wte­dy po­czu­jesz się le­piej.

Znik­nę­ła, tak jak się po­ja­wi­ła, bez­sze­lest­nie. Wer-Kly­tus wie­dział, że dziew­czy­na nie lubi ich wo­dza, bo ten przy każ­dym spo­tka­niu pró­bo­wał ode­słać ją na tyły. Woj­sko­wa na­tu­ra Ka­he­la–saw-Kir­hu cier­pia­ła na wi­dok ob­szar­pa­nej ma­ło­la­ty plą­czą­cej się na pierw­szej li­nii. A może po pro­stu chciał ją chro­nić?

Za szań­cem po­ja­wi­ła się ko­lej­na gru­pa żoł­nie­rzy, pro­wa­dzo­na przez Owe­rer­sa-kan-Su­mo­ra. To byli ci, któ­rzy nie po­tra­fi­li się wy­co­fać w szy­ku i trze­ba ich było po każ­dym ata­ku zbie­rać do kupy. Luka mu­siał nie­chęt­nie przy­znać, że saw-Kir­hu miał nosa, wy­bie­ra­jąc do­wód­ców. Ka­pi­tan Trze­ciej nie krył się na ty­łach, śmia­ło pro­wa­dził ata­ki i nie zo­sta­wiał lu­dzi na śmierć, a po­tem szyb­ko i spraw­nie or­ga­ni­zo­wał ich na po­wrót w praw­dzi­wą kom­pa­nię. Przez mi­nio­ne trzy dni zdo­łał już wzbu­dzić spo­ry sza­cu­nek.

— Duże stra­ty?

Kan-Su­mor za­sa­lu­to­wał sprę­ży­ście.

— Jesz­cze li­czy­my, ge­ne­ra­le. Chłop­cy od­waż­nie ata­ku­ją, ale gdy przy­cho­dzi się cof­nąć, tra­cą gło­wy.

— Bo, jak po­wia­dał mój ka­pi­tan w cza­sie każ­dej musz­try, żeby zro­bić „żół­wia” pod ostrza­łem, trze­ba mieć jaja jak byk, ale mózg mysz­ki. Do­bra ro­bo­ta. Je­ste­śmy już na po­zy­cjach do ju­trzej­sze­go sztur­mu. Po­sta­wi­li­śmy szań­ce przed Bra­mą Czar­ną i Bra­mą Nie­bie­ską. Le­d­wo sto kro­ków od nich. Ju­tro wcho­dzi­my do mia­sta.

Po­mię­dzy bra­ma­mi Czar­ną i Nie­bie­ską Po­mwe mia­ło naj­dłuż­szy, pro­sty jak z łuku strze­lił, od­ci­nek mu­rów. Pra­wie pół mili. I tyl­ko sześć wież na tej dłu­go­ści. Obro­na opie­ra­ła się tu do tej pory na sze­ro­kiej fo­sie, ale po czte­rech dniach ata­ków fosę zdo­ła­no już za­sy­pać tak sku­tecz­nie, że gdy­by po­wstań­cy mie­li wie­że ob­lęż­ni­cze, mo­gli­by nimi pod­je­chać pod same mury.

A mury mia­ły tam miej­sca­mi tyl­ko osiem­na­ście stóp wy­so­ko­ści.

To dla­te­go ich pułk ata­ko­wał dzi­siaj już trzy razy. Po­dob­nie jak inne od­dzia­ły po­wstań­czej ar­mii. By roz­pro­szyć siły Po­mwe wzdłuż ca­łej li­nii obro­ny, by zmę­czyć je nie­ustan­ną wal­ką i nie dać chwi­li od­po­czyn­ku. Żeby spe­cjal­nie wy­zna­czo­ne kom­pa­nie sa­per­skie mo­gły za­sy­pać fosę i po­sta­wić szań­ce, zza któ­rych ju­tro ru­szy de­cy­du­ją­cy szturm. Kor’ben Ol­he­war zbu­do­wał na tę oka­zję dwa ta­ra­ny, ol­brzy­mie pnie za­mo­co­wa­ne na ru­cho­mych ra­mach po­kry­tych na­mo­czo­ny­mi skó­ra­mi, któ­re mia­ły wy­ła­mać wro­ta albo zbu­rzyć for­ty­fi­ka­cje i otwo­rzyć po­wstań­com dro­gę do ser­ca mia­sta.

Oczy­wi­ście obroń­cy mu­sie­li wi­dzieć te przy­go­to­wa­nia. Za­pew­ne wy­peł­ni­li bra­my zie­mią i gru­zem i szy­ko­wa­li swo­je naj­lep­sze od­dzia­ły do od­par­cia ata­ku. Ba­wo­ły. Do tej pory nie­wol­ni­cza ar­mia nie star­ła się z nimi na dłu­gość mie­cza. Mu­rów bro­ni­ły miej­ska mi­li­cja i od­dzia­ły na­jem­ne, więc eli­tar­na pie­cho­ta Bia­łe­go Ko­no­we­ryn bę­dzie wy­po­czę­ta.

I zde­spe­ro­wa­na.

Po­dob­ne my­śli mu­sia­ły prze­biec przez gło­wę ka­pi­ta­na Trze­ciej Kom­pa­nii.

— Kto tam pój­dzie do ata­ku, ge­ne­ra­le?

— Pro­si­li­śmy o ten za­szczyt — ode­zwa­ła się me­lo­dyj­nym gło­sem De­me­naya.

Do li­cha, Luka po­trzą­snął gło­wą. Nie za­uwa­żył tej ko­bie­ty, do­pó­ki nie otwo­rzy­ła ust. Ja­kim cu­dem mógł prze­ga­pić jej przy­by­cie? Te po­nad sie­dem stóp wzro­stu, pięk­ny ty­łek i fan­ta­stycz­ne pier­si? Mu­siał na­praw­dę być cho­ry.

Ubra­na w po­włó­czy­ste je­dwa­bie ko­lo­ru bla­dej zie­le­ni, po­brzę­ku­jąc zło­ty­mi bran­so­le­ta­mi na nad­garst­kach i kost­kach, De­me­naya wy­glą­da­ła olśnie­wa­ją­co. Jak oży­wio­ny po­sąg ja­kiejś ple­mien­nej bo­gi­ni. Przy­cią­ga­ła uwa­gę w ten hip­no­tycz­ny, pod­szy­ty ero­tycz­ną fa­scy­na­cją spo­sób, któ­ry ka­zał wie­lu męż­czy­znom ubie­gać się o rolę jej oso­bi­stych straż­ni­ków, o któ­rych plot­ko­wa­no, że słu­żą jej i w dzień, i w nocy.

Te­raz też po­ja­wi­ła się po­śród żoł­nie­rzy Puł­ku Wil­ka oto­czo­na przez tu­zin czar­no­skó­rych wo­jow­ni­ków. Nie ol­brzy­mów z Uawa­ri Nahs, więc była wyż­sza od każ­de­go z nich o prze­szło sto­pę. Luka uśmiech­nął się pod no­sem, cho­le­ra lu­bi­ła się wy­róż­niać. Spo­tkał ją już kil­ka razy, za­wsze w oto­cze­niu zbroj­nej eskor­ty i gar­ści sług. Jej sta­tus był nie­ja­sny. Nie uży­wa­ła już ty­tu­łu Kró­lo­wej Nie­wol­ni­ków, bo wśród po­wstań­ców nie było nie­wol­ni­ków, lecz na­dal nie­któ­rzy z nich trak­to­wa­li ją z na­boż­nym sza­cun­kiem, głów­nie jako naj­wyż­szą ka­płan­kę Służ­ki. Za to więk­szość Me­ekhań­czy­ków od­no­si­ło się do niej z mie­sza­ni­ną po­błaż­li­wej kpi­ny i lek­ce­wa­że­nia. Służ­ka nie była ich bo­gi­nią, ich pani to Ba­el­ta’Ma­th­ran – pra­mat­ka, naj­po­tęż­niej­sza bo­gi­ni Wszech­rze­czy, a nie po­kor­na bo­gin­ka wy­my­ślo­na przez wła­ści­cie­li.

Mimo wszyst­ko De­me­naya mia­ła po­słuch, zwłasz­cza wśród nie­wol­ni­ków wy­wo­dzą­cych się z miej­sco­wych lu­dów i czar­nych ple­mion. Na­wet Uwa­re Lew i eli­ta jego wo­jow­ni­ków li­czy­li się z jej opi­nią. Co, jak wi­dać, po­zwa­la­ło jej za­bie­rać głos w ich imie­niu.

— Uawa­ri Nahs ude­rzą na mia­sto, gdy tyl­ko ju­tro wsta­nie słoń­ce — do­da­ła, uśmie­cha­jąc się pro­mien­nie.

— A ja się zgo­dzi­łem. — Ka­hel-saw-Kir­hu spo­koj­nie ski­nął ko­bie­cie. Jako je­den z nie­licz­nych zda­wał się od­por­ny na urok czar­no­skó­rej pięk­no­ści. — Uwa­re Lew na­le­gał i nie wi­dzę po­wo­du, by mu od­ma­wiać.

Zwłasz­cza że do tej pory lu­dzie Lwa nie pcha­li się do sztur­mów, prze­mknę­ło Luce przez gło­wę. Inne od­dzia­ły z Czar­nych Rów­nin wal­czy­ły dziel­nie, ale ol­brzy­mi Uawa­ri Nahs sie­dzie­li w obo­zie. W su­mie Luka nie wi­dział po­wo­du, by od­ma­wiać im za­szczy­tu zmie­rze­nia się z Ba­wo­ła­mi.

— My też bę­dzie­my ju­tro ata­ko­wać — kon­ty­nu­ował ge­ne­rał. — Wszę­dzie, gdzie się da. Ude­rzy­my rów­nież na obóz Ge­ghij­czy­ków, żeby nie wpa­dło im do gło­wy przyjść mia­stu z po­mo­cą. Ju­tro Po­mwe musi być na­sze.

Ge­ghij­czy­cy. Wer-Kly­tus pra­wie o nich za­po­mniał, bo przez ostat­nie dni ich żoł­nie­rze sie­dzie­li na tył­kach i uda­wa­li, że wca­le ich tu nie ma. Pod­wyż­szy­li tyl­ko swój sza­niec, bu­du­jąc we­wnątrz nie­go dru­gi, jesz­cze po­tęż­niej­szy, lecz poza tym nic.

Cze­ka­li.

No cóż. Bez­czyn­ność jest cza­sem naj­prost­szą for­mą za­ło­że­nia so­bie pę­tli na szy­ję.

Do­pie­ro te­raz do­tar­ły do nie­go ostat­nie sło­wa do­wód­cy.

Mu­szą zdo­być mia­sto ju­tro. Mu­szą.

Wódz po­wstań­czej ar­mii wsko­czył na kosz wy­peł­nio­ny zie­mią. Uniósł ręce.

— Ko­no­wer­czy­cy nad­cho­dzą. Pra­wie nas za­sko­czy­li, wy­glą­da bo­wiem na to, że ich ar­mia po­ru­sza się szyb­ciej niż nasi goń­cy. Spo­dzie­wa­łem się ich naj­wcze­śniej za sześć dni, a wczo­raj pod­jazd Pore Lun Dha­ro starł się z kon­ni­cą Sło­wi­ków le­d­wo czter­dzie­ści mil stąd. To zna­czy, że głów­ne siły są naj­wy­żej pięć­dzie­siąt mil od nas. Je­śli utrzy­ma­ją tem­po mar­szu, będą tu za trzy dni, może czte­ry. Ja­kieś trzy­dzie­ści ty­się­cy lu­dzi.

Za­pa­dła ci­sza. Po­wstań­cy sta­li spo­koj­nie, nikt nie spra­wiał wra­że­nia wstrzą­śnię­te­go czy prze­stra­szo­ne­go. Luka ob­ser­wo­wał ich nie­co z boku. Kil­ka głu­pich uśmiesz­ków, dło­nie za­ci­śnię­te na rę­ko­je­ściach bro­ni, po­nu­ry wzrok.

Prze­cież cze­ka­li­śmy na nich, mó­wi­ły spoj­rze­nia. Wie­dzie­li­śmy, że przyj­dą. To, że przy­szli nie­co wcze­śniej, ni­cze­go nie zmie­nia. Po pro­stu za­ła­twi­my ich szyb­ciej, niż pla­no­wa­li­śmy.

Tak. Do li­cha. Niech przyj­dą. Ju­tro Po­mwe za­pła­ci za swo­ją zbrod­nię, a za trzy dni Pani Pło­mie­ni za­pła­cze nad lo­sem swo­je­go prze­klę­te­go księ­stwa.

Ale te­raz mu­siał od­po­cząć. Dzie­sięt­nik wstał i po­kuś­ty­kał na tyły w po­szu­ki­wa­niu skraw­ka cie­nia.

Загрузка...