Modlitwę o dobry dzień przerwało pukanie do drzwi.
— Pani?
Wszyscy w pałacu wiedzieli, że do jej osobistych komnat nie należy wchodzić bez zaproszenia. Nadal była wojowniczką Issaram.
— Zaraz. — Pochyliła głowę i spokojnie dokończyła słowa skierowane do Wielkiej Matki.
Po czym poprawiając chaffdę, stanęła za stołem. Wiedziała, że nie może to być nikt obcy, ale i tak położyła dłonie na rękojeściach talherów. Ufaj ludziom, lecz nie bardziej niż sobie samej.
— Wejść.
Młoda służąca zajrzała ostrożnie i dopiero gdy miała pewność, że twarz Deany chroni ekchaar, przekroczyła próg. Deana rozpoznała ją od razu. To ta od gizarmy, Loila. Tym razem uzbroiła się na szczęście w lekką szablę, choć pas, na którym wisiała broń, był zbyt luźny, więc pochwa obijała się dziewczynie gdzieś w okolicach kolana.
— Przyszły, pani. Wszystkie trzy.
Wszystkie trzy… Spodziewała się, że przynajmniej jedna odmówi. Ale handel stał w miejscu, tylko nieliczne karawany powędrowały na północ, więc dla Issaram każdy miedziak się liczył. A ona bynajmniej nie proponowała zapłaty miedziakami.
— Gdzie czekają?
— W Ogrodzie Żółtej Lilii, jak kazałaś, pani.
— Dobrze. Pójdę do nich, a ty zostań przy księciu.
Dziewczyna zamrugała, zakłopotana.
— Czy…
— Nie, Loila, dam sobie radę. A, wieczorem udaj się do pałacowego zbrojmistrza, niech poprawi ci ten pas. Nie zdołasz szybko wyciągnąć szabli, jak będzie się tak nisko majtać.
Dziewczyna zaczerwieniła się i dygnęła.
— Tak, pani.
Spotkanie miało się odbyć w części pałacu znajdującej się poza Domem Kobiet. Deana uznała, że to odpowiednie miejsce. Jeszcze nie dopełniono wszystkich formalności i nie złożono przysiąg, więc ostrożność nie była przesadzona. Póki nie zostaną zawarte odpowiednie umowy, nie wpuści tych kobiet do prywatnych komnat.
Ogród był kwadratem o boku pięćdziesięciu jardów, wysypanym drobnymi, białymi kamykami. Pośrodku usytuowano owalne oczko wodne porośnięte liliami, żółtymi oczywiście, choć o tej porze dnia większość kwiatów nie zdążyła jeszcze otworzyć płatków.
Zaproszone kobiety czekały przy sadzawce. Dwie stały w swobodnych pozach, trzecia przysiadła na brzegu i moczyła dłoń w wodzie. Deana zatrzymała się przy wejściu i obserwowała je, ukryta w cieniu. Dwie stojące to były g’larryski, a obmywająca rękę pochodziła z s’haihyrów. Oba plemiona mieszkały na zachodnich ziemiach Issaram, więc między nimi a d’yahirrami Deany nie było żadnych krwawych waśni.
A to ważne, bo przecież Deana zamierzała im powierzyć bezpieczeństwo swojego domu.
G’larryski ubierały się w luźne szaty, których główną częścią była sięgająca połowy łydek chaffda, odsłaniająca ramiona, szyję i spory dekolt. Ich ekchaary przypominały zasłony noszone przez wiele miejscowych kobiet, a głowy zdobiły skomplikowane, wielokolorowe turbany. W przeciwieństwie do tej dwójki kobieta z s’haihyrów wyglądem i strojem przypominała młodego chłopaka: drobna i szczupła, w spodniach z lnu barwionego na sprany brąz i luźnej, szarej koszuli z długimi rękawami. Jej zasłona na twarz przypominała worek z wstawką z ażurowej tkaniny na wysokości oczu, przewiązany na czole kawałkiem sznurka. To plemię, mieszkające na zachodzie pustyni, na samym skraju rdzennych ziem Issaram, nie słynęło ani z barwnych szat, ani z zamiłowania do zdobień. Ich tereny pozbawione były też kamiennych afraagr, więc żyli i mieszkali jak większość pustynnych koczowników, prowadząc stada po niegościnnej ziemi i wędrując od oazy do oazy. Za to lata walk z nomadami uczyniły z s’haihyrów najlepszych łuczników i mistrzów włóczni wśród rodaków Deany. Oraz niezrównanych jeźdźców. Nawet niektórzy wojownicy d’yahirrów podróżowali na zachód, by spędziwszy kilka miesięcy na wędrówkach po pustyni, podpatrzyć sztukę walki włócznią, lancą i oszczepem oraz łuczniczy kunszt tego plemienia.
Teraz też szczupła wojowniczka położyła sobie na kolanach długą na sześć stóp włócznię, a gięty łuk i kołczan pełen strzał oparła o cembrowanie oczka wodnego. Kiedy się poznały, przedstawiła się jako Rash y’Wannu, a męskie imię nie dziwiło, bo pustynne stokrotki wyhaftowane na mankietach i przy kołnierzu jej koszuli oznajmiały wszystkim, że była Zaprzysiężoną Dziewicą. Jako piętnastolatka złożyła śluby, że nigdy nie zazna mężczyzny, tak jak znają go inne kobiety, że będzie dla swojej matki i ojca synem, a dla współplemieńców bratem, kuzynem, przyjacielem. Zmieniła imię, założyła męski strój i oficjalnie przestała być dziewczyną. Wschodnie plemiona kultywowały w ten sposób zwyczaje przejęte od nieistniejących już pustynnych ludów, ale ponieważ Przysięga Dziewicy w żaden sposób nie kolidowała z Prawami Harudiego, nikomu to nie przeszkadzało.
W karawanseraju Deana rozmawiała z wojowniczką przeszło godzinę i wiedziała, że workowata zasłona skrywa twarz pięćdziesięcioletniej weteranki pustynnych wypraw, od przeszło trzydziestu lat wędrującej najtrudniejszymi szlakami Travahen. Na dodatek – co było dla niej znacznie ważniejsze, pas opinający talię łuczniczki miał kolor przybrudzonej bieli.
Mistrzyni włóczni w walce była warta trzech mężczyzn. Albo i pięciu.
Dwie pozostałe kobiety uzbrajały się bardziej klasycznie. Wyższa, która kazała się nazywać Amwer córka Pawalli, władała długą, wschodnią szablą, bardzo podobną do rozpowszechnionych na Dalekim Południu szamszirów. Niższa, ale za to szeroka w ramionach jak zapaśnik, przedstawiła się jako Bahmeria s’Tallar. Uzbrojona była w yphir o klindze nieco dłuższej niż broń używana w plemieniu Deany i w przeciwieństwie do zwyczajów d’yahirrów broń nie była noszona na plecach, lecz obciążała jej talię. Deana zaczerpnęła informacji o tych dwóch, obie od dziesięciu lat najmowały się jako ochrona karawan, zawsze jako para, zawsze za stawkę taką samą, jaką płacono mężczyznom. Dziewczyny miały poczucie własnej wartości i potrafiły zadbać o swoje interesy. No i były rozsądne, bo przyjęły jej propozycję, zamiast tracić czas i pieniądze w karawanseraju.
Wyłoniła się z ocienionego wejścia niespiesznie, szurając nogami, by jej nadejście poprzedzał grzechot kamyków. To była taka… niepisana uprzejmość; gdy uzbrojony zbliżasz się do trzech wojowniczek Issaram, pilnuj, by nie pojawić się przed nimi znienacka.
Chyba że ci spieszno przed oblicze Matki.
Bahmeria i Amwer powitały ją lekkimi ukłonami, bez szczególnej uniżoności, ale od razu ustalającymi ich wzajemne relacje. Deana chciała je wynająć do ochrony swojego domu, one były gotowe na taką służbę, więc układ strażnik–pan nakazywał pewną dozę szacunku.
Rash y’Wannu zarzuciła sobie kołczan na ramię, jedną ręką podniosła łuk, drugą włócznię i stanęła bez ruchu w pozie wyrażającej co najwyżej uprzejme zainteresowanie. Wiedziała, po co ją tu zaproszono, ale z kimś noszącym biały pas negocjuje się inaczej niż ze zwykłą szablą do wynajęcia.
Deana uśmiechnęła się pod ekchaarem. Już w czasie rozmowy w karawanseraju Rash była trudna w kontakcie, oschła i dzika. Ale zapłata, jaką jej zaproponowano, najwyraźniej nawet dla dumnej wojowniczki okazała się nie do pogardzenia. Deana poprawiła też lekko pas z talherami, tak, by wykonane z białej skóry pochwy należycie się zaprezentowały.
— Dziękuję, że przyszłyście. Sprawiłyście mi tym ogromną radość.
Odezwała się w najbardziej sztywnym wariancie k’issari, używanym, gdy negocjowano kontrakty i umowy między różnymi plemionami. Issaram zamieszkiwali tak wiele miejsc i kontaktowali się z tak wieloma ludami, że niektóre lokalne gwary i dialekty stawały się z czasem trudno zrozumiałe dla współplemieńców. Więc tę pierwotną odmianę ich języka pielęgnowali wszyscy Pieśniarze Pamięci oraz ci, którzy wędrowali po świecie. To ułatwiało kontakty. No i jeszcze jedna sprawa. Deana mogła spokojnie założyć, że nikt w pałacu nie znał języka Issaram. Choćby po to warto było je zatrudnić. Żeby porozmawiać na dowolny temat bez obawy podsłuchania.
— Widzę, że opowieści mówiły prawdę — łuczniczka odezwała się pierwsza, poprawnie, choć szorstko, dziwnie ucinając głoski.
— Opowieści?
— Białe pochwy. Mistrzyni szabel. Ludzie opowiadali, że nosiłaś takie, gdy zabiłaś Szafirowy Miecz Trzcin. Powinnaś je zabrać ze sobą, gdy rozmawiałyśmy w karawanseraju.
— Nie mam zwyczaju kłuć ludzi w oczy bielą na pochwach. Niektórzy mogliby to uznać za próbę zastraszenia.
— Kto mówi o strachu, dziewczyno.
To nagłe i protekcjonalne „dziewczyno” ubodło Deanę bardziej, niż się spodziewała. Przez moment, dosłownie dwa uderzenia serca, rozważała, czy może to zignorować. Ale jeśli zrobi to teraz, będzie musiała ignorować setkę takich szpil dziennie. A poza tym… ćwiczenia z widmowymi przeciwnikami już dawno jej się znudziły.
— A kto pierwszy komentuje kolor śmierci? Widzę twój pas, ale czy naprawdę mam mu się pokłonić? Czy to tylko „zimne korale” pełzną po piasku?
Stojące nieco z tyłu wojowniczki zaszemrały, uniosły szybko otwarte dłonie na wysokość twarzy i cofnęły się o dwa kroki. To nie nasza sprawa, niczego nie podważamy, w nic się nie wtrącamy.
„Zimne korale”. Deana sama założyła je kiedyś na szyję, odpowiadając na głupie wyzwanie kuzynów i kuzynek. Wśród setek gatunków węży pełzających po pustyniach dwa były szczególnie niebezpieczne. Pierwszy, bransoletnik purpurowy, był jednym z najbardziej jadowitych gadów, jakie znano. Jego ciało pokrywały pasy w najróżniejszych odcieniach czerwieni, od ciemnej barwy zaschniętej krwi po jasną czerwień skalnych maków. Jego ukąszenie powodowało najpierw potworny ból, potem obrzęk, duszności, drgawki i wreszcie śmierć, z krwawym potem zraszającym na koniec twarz. U dorosłego, zdrowego mężczyzny wszystko to trwało kilka godzin. U dziecka czasem dwa kwadranse.
Drugim wężem współodpowiedzialnym za wiele zgonów była zupełnie niejadowita strużanka krwawa. Ta daleka kuzynka bransoletnika na pierwszy rzut oka wydawała się do niego podobna jak jeden talher Deany do drugiego. Tylko że bransoletnik miał zawsze parzystą liczbę pasów na ciele, a ona nieparzystą. Jej winą zaś było to, że dzieciarnia Issaram uwielbiała idiotyczne wyzwania, w tym chyba najpopularniejsze: znajdź strużankę, złap, załóż sobie na szyję, niech oplecie ją niczym zimne korale. Trudno policzyć, ile pasów ma wąż uciekający przed tobą po piasku, łatwo się pomylić w liczeniu, gdy trzyma się w ręku wściekle wijącą się gadzinę. Ciężko się umiera, gdy założyłeś sobie na szyję bransoletnika, którego kły zawierają jad zdolny powalić konia. Tak, strużanka była odpowiedzialna za wiele śmierci, bo w czasie głupich zabaw mylono ją z jadowitym krewniakiem.
Ale nie o to chodziło w słowach Deany. Ona udowodniła już swoje prawo do bieli na pochwach, pokonując na schodach Świątyni Ognia Ka’eliru – Szafirowy Miecz Domu Trzcin i jego dwóch pomocników. O tym pojedynku opowiadano już wszędzie na Dalekim Południu. Natomiast wszyscy Issaram wiedzieli, że strużanka udaje kogoś, kim nie jest, by nie paść ofiarą drapieżnych ptaków, pustynnych lisów lub innych węży. Była sprytna, za co ją szanowano, ale jednocześnie zupełnie niegroźna. Czy więc Rash y’Wannu nosiła biały pas jak ten niegroźny wąż swoje, czerwone? Bardzo dobry wojownik, niebędący jednak prawdziwym mistrzem, niepotrafiący przywoływać transu khaan’s na zawołanie, mógłby poza afraagrami Issaram całe lata udawać kogoś, kim nie jest, żądając wyższych cen za swoje usługi i tanią sztuczką napełniając serca wrogów strachem.
Tym jednym wspomnieniem o „zimnych koralach” Deana podważyła prawo tej kobiety do noszenia białego pasa.
Dlaczego nie? Tęskniła do szczęku broni.
Uśmiechnęła się i położyła dłonie na rękojeściach szabel.
Starsza Issaram skinęła lekko głową, bez pośpiechu odłożyła na ziemię kołczan i łuk.
— Masz rację. Zgrzeszyłam pychą, nazywając cię dziewczyną, jakbyś była moją młodszą, przygłupią krewną. Jeśli połowa z tego, co mówią o twoim pojedynku, jest prawdą, powinnam odciąć sobie swój głupi język. Ale teraz — uniosła włócznię, a ta zamieniła się nad jej głową w furkoczący dysk — słowa już wyleciały, a ja nie będę ich łapać i połykać z powrotem. Sprawdzimy się?
Deana poczuła radosne dudnienie krwi w skroniach. Trans był tuż obok, czekał na wezwanie jak stary przyjaciel. Rękojeści talherów zdawały się skomleć o dotyk jej dłoni. Pozostawała jeszcze jedna sprawa.
— Noszę dziecko pod sercem.
— Wiem. Będę uważać na twój brzuch. Z kolei ty, jeślibyś mogła, uważaj na moją twarz. Do tej pory nie zarobiłam na niej żadnej blizny, wolałabym, by tak pozostało.
— Dob…
Rash skoczyła ku Deanie, a jej włócznia zatoczyła krąg i wystrzeliła w przód niczym atakująca żmija.
Szable Pani Płomieni znalazły się w jej dłoniach, zanim tamta zrobiła dwa kroki. Lewy talher musnął lekko grot włóczni, leciuteńko, tyle tylko, by odbić go w bok, prawy przygotował się na paradę, bo przecież ten przewidywalny atak musiał zawierać w sobie jakiś podstęp.
Zawierał. Drugi koniec włóczni uderzył od dołu, mierząc w kolano Deany. Krok w tył, i jeszcze jeden, gdy grot śmignął ku jej twarzy – poczuła cień rozbawienia, w końcu umówiły się, że będą uważać na oblicze tylko jednej z nich – i skontrowała.
Trans przyszedł, sama nie wiedziała kiedy. Nagle przestała czuć ciężar szabel w dłoniach, chropowatą nierówność kamienistego podłoża, opór, jaki zwykle stawia ciało zmuszane do ekstremalnego wysiłku. Zamieniła się w wodę, w wiatr. Płynęła i leciała.
I dlatego zauważyła, że jej przeciwniczka też sięgnęła po khaan’s.
Powinna poczuć coś w rodzaju dumy: jeśli starszy, bardziej doświadczony mistrz wzywa trans bitewny w tym samym momencie co ty, to znaczy, że szanuje i docenia twoje umiejętności, że uznaje cię za równego sobie, mimo przewagi wieku i większej liczby stoczonych walk. Ale na dumę przyjdzie czas później, teraz jest walka, cios za ciosem, unik za unikiem. Szybciej! Jeszcze szybciej! Skrócić dystans! Długa na sześć stóp włócznia to broń pozwalająca trzymać przeciwnika na odległość, dająca przewagę nawet w pojedynku z kimś uzbrojonym w gresth – dwuręczny miecz do walki z konnicą, więc krótkie szable Deany muszą być szybsze, a ona musi przeć do przodu, musi atakować, nie może pozwolić tamtej oderwać się i odskoczyć.
Jeszcze szybciej!
Starsza wojowniczka parowała wszystkie ciosy, te z góry, z dołu, po skosie. Jej włócznia, mimo że ciężka, oćwiekowana po sam grot, tańczyła lekko jak trzcinka. Przez kilka chwil obie wyglądały jak otoczone półprzejrzystymi zasłonami – Deana srebrzącą się zimną stalą, Rash matową jak drewno, z którego wykonano drzewce jej broni – i tylko towarzyszący im coraz szybszy, metaliczny brzęk oznajmiał wszystkim wokół, że to nie zabawa ani kuglarska sztuczka, lecz prawdziwa walka.
Deana uśmiechała się pod ekchaarem, szeroko, jak nie uśmiechała się od wielu dni, wypełnionych próbami zapanowania nad chaosem w księstwie i opieką nad Laweneresem. A ponieważ trans khaan’s niesie własne dary, a jednym z nich jest najpełniejsze zrozumienie przeciwnika, była pewna, że starsza wojowniczka też się uśmiecha. Obie tego potrzebowały, jedna, by zapomnieć o kłopotach, druga, by przypomnieć sobie, jak to jest stanąć naprzeciw równorzędnego przeciwnika i udowodnić, także samej sobie, ile jest się wartą.
I obie pojęły w jednej chwili, że to Deana wygra ten pojedynek. Była dwukrotnie młodsza, szybsza i bardziej wytrzymała. No i była w ciąży w czasie, gdy jej ciało osiągnęło szczyt swoich możliwości, a doświadczenie starszej wojowniczki nie mogło tych przewag zrównoważyć. Za moment złamie obronę, a jej talhery posmakują krwi.
Wystarczy.
Przerwała atak w tej samej chwili, gdy jej przeciwniczka odskoczyła, trzymając włócznię w pozycji obronnej. Deana też cofnęła się dwa kroki i schowała szable do pochew. Przez uderzenie, może dwa uderzenia serca, nim trans zaczął ją opuszczać, rejestrowała wszystko ze zdwojoną uwagą, kolor kamyków na dziedzińcu, lazur wody w sadzawce, wyrażający więcej niż tysiąc słów podziw namacalnie wręcz promieniujący od Amwer córki Pawalli i Bahmeri s’Tallar.
Będą o tym opowiadać nawet za dwadzieścia lat.
— Wybacz moje słowa, mistrzyni. — Deana skłoniła głowę przed Rash y’Wannu. — Jesteś szkarłatną śmiercią wygrzewającą się na piasku.
Tamta zasalutowała jej krótko bronią, po czym odwróciła włócznię i wbiła ją energicznie w ziemię. Widać było, że ciężko oddycha, ale Deana wiedziała, że nadal się uśmiecha.
— Talhery cię kochają — wydyszała. — Minęło sporo czasu, odkąd ktoś zmusił mnie do takiej obrony.
Komplement wymagał grzecznej odpowiedzi.
— Minęło sporo czasu, odkąd nie potrafiłam złamać czyjejś obrony. Czy przyjmiesz moją propozycję? Zostaniesz strażniczką mego domu? I nauczycielką?
— Nauczycielką? — Rash zaśmiała się krótko, ostro. — Chcesz, bym cię czegoś uczyła? Ciebie?
Deana pokręciła głową.
— Nie mnie. Ale zapewniam, że znajdę ci wiele pilnych uczennic. Wam też — zwróciła się do pozostałej dwójki. — Jeśli tylko zawrzemy umowę.