— Zostawmy to — powiedział cesarz z ciężkim westchnieniem. Gentrellowi bardzo nie spodobało się to westchnienie. Pobrzmiewała w nim nuta rozczarowania, a jeśli ktoś taki jak Kregan-ber-Arlens czuje się rozczarowany osobami, którym zaufał, to osoby te bardzo szybko tracą wszystko.
Z własnym życiem włącznie.
Zniknięcie kogoś z Rady Pierwszych, zabójstwo mistrza wielkiego rzemieślniczego cechu czy gildii kupieckiej, nie wspominając już o członkach bractw magów albo ważnych kapłanach, mogło wywołać niezłe zamieszanie. Ludzie o twarzach rozpoznawalnych przez tłumy, twarzach portretowanych przez znanych mistrzów, rzeźbionych w marmurze i odlewanych w brązie, byli bezpieczni przez samą swoją rozpoznawalność. Czasem znienawidzeni, często oddychający powietrzem przesyconym zawiścią, fałszem i obłudą, zawsze jednak połączeni z innymi potężnymi osobami siecią wzajemnych interesów, przysług i kontaktów. Nie dawało się ich usunąć bez wzbudzenia zamieszania i spowodowania kontrakcji. Kan-Owar widział to już nieraz, czasem nawet nienawidzące się koterie jednoczyły siły, gdy poczuły wspólne zagrożenie.
W czasie wojny było łatwiej. Wobec grozy, jaką wzbudzały przynoszone ze wschodu wieści o okrucieństwie koczowniczej hordy, władza cesarza, a tym samym władza jego zaufanych ludzi, była niepodważalna. Nawet najpotężniejsi członkowie Rady Pierwszych, jak książę wer-Ahasyr, wiedzieli, że wystarczy, iż cesarz wskaże ich pałace i krzyknie „zdrajcy”, a rozhisteryzowana tłuszcza zrobi swoje. Milczeli więc i popierali każdy cesarski edykt. Teraz jednak wiele się zmieniło i Nora musiała działać o wiele subtelniej niż kiedyś.
To jednak nie dotyczyło nich samych. Oni, ludzie bez twarzy, nie mieli takiej ochrony. Sam Gentrell znany był większości sąsiadów jako niezbyt bogaty, choć nieźle sobie radzący szlachcic z zachodniego Boshandu, nieżonaty i bezdzietny, co czasem owocowało zabawnymi podchodami miejscowych swatek. Nie miał rodzeństwa, matka zmarła przed wojną, ojcem opiekowała się, za sporą opłatą, jedna z odległych kuzynek. Gdyby teraz, w tej chwili do komnaty weszło kilku ludzi i powlekło go do lochów – albo na szubienicę – nikt z sąsiadów ani nielicznych znajomych nie wszcząłby alarmu. Szlachetny Gentrell-kan-Owar wyruszył do stolicy prowincji w interesach, niestety, w jednym z zajazdów zadławił się ością i zmarł. Majątek przejmą wierzyciele i dalsza rodzina.
Oba wywiady były potężne, ale ich korony zdobiły wyjątkowo kruche klejnoty.
Poszukał wzrokiem Pierwszego. Luwo wyciągnął swoje szlifowane szkiełka i przyglądał im się z taką uwagą, jakby trzymał je w ręku pierwszy raz. Czy on też to poczuł? Własną śmiertelność?
— Zostawmy to — powtórzył cesarz. — Mała Key’la jest tylko jedną z kości toczących się po stole. Szczury i ta kompania Górskiej Straży mają ją odszukać i dostarczyć do stolicy. Żywą. Nie uznam porażki w tej sprawie, nie przełknę wyjaśnienia, że nie udało się jej znaleźć albo zachorowała i zmarła wam po drodze. Jeśli twierdzicie, że ona żyje, chcę ją zobaczyć żywą i w dobrym zdrowiu. Skoro podejmujecie sami decyzje o tak ważnych sprawach, weźmiecie też na barki ciężar niepowodzenia. Do ciebie mówię, Luwo. To twoja osobista odpowiedzialność. Rozumiesz?
— Tak, Wasza Wysokość.
Szpieg skinął głową, wyprostował się i prawie zasalutował. Szkiełka gdzieś znikły z jego dłoni, a twarz straciła rozkojarzony, gapowaty wyraz. Gentrell wiedział, że gdy tylko opuszczą tę komnatę, cała potęga Szczurzej Nory zgromadzona na Północy zostanie skierowana na tę przełęcz i tych żołnierzy. Jeśli będzie trzeba, Pierwszy wyśle z nimi w Mrok nie jedną, lecz pięćdziesiąt bojowych drużyn i wszystkich magów, jakich ma. A może nawet kilka pułków wojska.
Osobista odpowiedzialność. Te słowa rozcinały życie szpiega na połowy. Po jednej stronie nagroda i zaszczyty, po drugiej zimny dół wykopany w ziemi. Żadnych półcieni i niuansów.
Kregan-ber-Arlens odwrócił się ku południowemu krańcowi płaskorzeźby.
— Teraz południe. Dalekie Południe. Nora wysłała tam Laskolnyka bez konsultacji ze mną. To źle, ale stało się. Na wszelki wypadek przygotujecie mu drogę odwrotu. Ilu czarowników potrzeba, by przerzucić go przez pustynię? Najszybciej jak się da.
Pytanie zawisło w powietrzu, bo nikt nie wiedział, do kogo było skierowane. Usta cesarza wygięły się w lekkim uśmiechu.
— Umówmy się, że na takie pytania będzie odpowiadał Trzeci. Ma opinię Szczura z liczydłem w głowie. Mów.
Gentrell już kalkulował.
— Między południową granicą Imperium a Magarhami, które oddzielają Białe Konoweryn od pustyni, jest jakieś tysiąc trzysta mil. Niestety, nie ma dokładnych map tamtych ziem. Najlepsi czarodzieje potrafią otworzyć portal dla jednej osoby na odległość około stu mil. Bezpieczny portal, oczywiście. Ale oazy i źródła nie są na pustyni rozsiane w linii prostej, a i odległości między nimi nie są równe. Dwa tuziny magów, jeśli będziemy chcieli przerzucić generała w jeden dzień. Trasa musi się dublować w najniebezpieczniejszych miejscach.
— Rozumiem. — Uśmiech imperatora znikł. — A ilu ludzi trzeba będzie w sumie zaangażować?
— Ochrona dla każdego maga to minimum drużyna bojowa. Gdzieniegdzie dwie lub trzy. Możemy wykorzystać częściowo istniejącą już siatkę, szpiegów rezydujących po oazach, ale i tak… Łącznie to około czterystu ludzi. Trzydzieści drużyn.
— Och. Może w takim razie podasz nam jeszcze przybliżone koszty tego przedsięwzięcia. Ile?
Ton. Wielka Matko, jakimż tonem to pytanie zostało zadane. Gentrell przymknął oczy. Liczył. Dwa tuziny magów posługujących się dość popularnymi, ale i pożądanymi aspektami. Dwa Kwiaty, Pęknięcie w Ścianie, Pusta Beczka, Struna i kilka innych. Każdy weźmie minimum dwieście orgów na miesiąc za to tylko, że każe mu się spędzić jakiś czas na pustyni… to i tak tanio, ale Nora miała swoje sposoby, by zbić cenę. Prawie pięć tysięcy. Trzydzieści drużyn bojowych, każda też ma swój żołd. Po dwieście na drużynę, to już razem z ceną magów jedenaście tysięcy. Wynajęcie miejsc w oazach, kupienie przychylności miejscowych wodzów…
Cesarz chrząknął. Cichuteńko, ale znacząco.
— No więc?
— Czternaście… nie, piętnaście tysięcy orgów, Wasza Wysokość. Plus nieprzewidziane wydatki, jak łapówki dla lokalnych watażków, najemnicy, może wysłanie posiłków.
— Rocznie?
— Nie. Miesięcznie.
Gentrell nie otwierał oczu. Cisza w komnacie miała konsystencję lotnych piasków.
— Ale jeśli wydłużymy podróż do trzech dni, to będziemy mogli zrezygnować z utrzymywania magów w najniebezpieczniejszych miejscach i koszty spadną do ośmiu tysięcy — dodał szybko.
Ciche parsknięcie przebiło się przez ciszę. Trzeci Szczur zamrugał. Cesarz zatrzymał się przy południowym krańcu kamiennej mapy, ale nie wydawał się rozgniewany, lecz… rozbawiony?
— Pozostańmy przy piętnastu tysiącach. Przyszykujcie tę drogę. Jeśli sytuacja zmusi mnie do wezwania Laskolnyka, to gdy zrobię to przy śniadaniu, Genno ma zjeść ze mną kolację. Piętnaście tysięcy… Można wystawić za to chorągiew kopijniczą. Albo dwie pancerne. Przez rok uzbiera się na dwa pułki jazdy. Cudownie. A ja się dziwię, dlaczego złoto ze skarbca wypływa szybciej, niż jesteśmy w stanie je tam dostarczać. Eusewenio?
— Wasza Wysokość.
— Czytałem raporty z Dalekiego Południa. Powstanie wybuchło, setki tysięcy niewolników, głównie pochodzących z Imperium, chwyciło za broń. Wiem. Już o tym rozmawialiśmy. Ale czego nie było w raportach? Od razu uprzedzę, że jeśli powiesz, że znalazło się tam wszystko, co cesarz powinien wiedzieć, twojego zastępcę czeka wiele pracowitych dni i nocy. A ciebie bardzo długi odpoczynek na mój koszt. No więc?
Suka popatrzyła na ber-Arlensa przez trzy, może cztery uderzenia serca. Odważna kobieta.
— Nie wiemy, dlaczego Deana d’Kllean została Płomieniem Agara. Wiemy, jak do tego doszło, raporty nie pozostawiają żadnych wątpliwości: weszła w Oko, zabiła pretendującego do tronu Obrara z Kambehii, po czym została wyniesiona na tron przez rozhisteryzowaną tłuszczę i fanatyków z Rodów Wojny. Ale dlaczego przeżyła? Od setek lat nikt, kto nie miał w sobie wystarczająco dużo krwi awenderi Agara, nie wyszedł z Oka żywy.
Imperator przechylił lekko głowę, zmrużył oczy.
— A czym według ciebie jest Oko Agara? — zapytał.
— Hm… kapłani Pana Ognia twierdzą, że to miejsce, gdzie jego dominium styka się z naszym światem. Fragment królestwa boga na ziemi. Może to jednak być po prostu przepotężne Źródło Mocy aspektowanej przez ogień.
— Co nie tłumaczyłoby fenomenu… przeżywalności tych, którzy noszą w sobie krew awenderi Agara, mam rację?
— Tak, Wasza Wysokość.
— Wiem, moja droga, że drażni cię myśl o Nieśmiertelnych mieszających się w nasze sprawy, chętnie zamurowałabyś bramy ich królestw i ograniczyła kontakty z nimi tylko do modłów wznoszonych w świątyniach. Wolałbym jednak — w głosie cesarza pojawiło się coś w rodzaju łagodnego napomnienia — żebyś wykazywała się bardziej otwartym umysłem. Bogowie istnieją i choć od stuleci zachowują daleko posuniętą neutralność, nie są wcale tak bierni, jak byśmy chcieli. Rozumiesz?
— Tak, panie. — Eusewenia zmarszczyła brwi. — Ale wiem też, że kapłani często wykorzystują naturalne fenomeny magiczne…
— Wiem. Jednakże przygotowując się na nasze małe spotkanie, przestudiowałem sporo ksiąg. Oko Agara otworzyło się około tysiąca lat temu, w czasach, gdy kult Pana Ognia w południowych królestwach zaczął przygasać. Jego pojawieniu się towarzyszył bunt i obalenie ówczesnej dynastii oraz całkowita zmiana układu sił wśród tamtejszych religii. Przypominam, że wówczas Wielka Matka była główną boginią Południa, Agar jednak siłą odebrał jej przywództwo i zepchnął do roli podrzędnej bogini.
— Miał poparcie w armiach żołnierzy-niewolników, których był patronem. — Suka też czytała historyczne traktaty. — Albo raczej jego kapłani mieli poparcie tych armii.
— Zgadza się, co jednak nie tłumaczy, dlaczego w Oku nie płoną ci, którzy są potomkami jego awenderi. Potrafisz to wyjaśnić?
Pokręciła głową.
— Nie.
— Więc przyjmijmy, że to naprawdę objawienie boskiej mocy.
— W takim razie Deana d’Kllean nie powinna przeżyć.
— Sama napisałaś, że jest w ciąży. To potwierdzone informacje.
— Ale ciąża nie powinna jej chronić. W przypadku ciąży jej dziecko ma tylko połowę książęcej krwi. Znamy przynajmniej dziesięć przypadków, gdy wrzucono w Oko kobiety takie jak ona i żadna nie przeżyła.
— Takie jak ona?
— To dziwne, ale tamtejszym książętom dość często zdarzało się myśleć niewłaściwą częścią ciała. — Pierwsza wśród Ogarów powiodła po sali ironicznym spojrzeniem. — A młodym służącym zdarzało się zajść w ciążę. Zazwyczaj odsyłano je z pałacu, wydając nieźle za mąż, a ich dzieci odnotowywano jedynie w spisach Wielkiej Biblioteki. Były jednak sytuacje, gdy taka służka okazywała się krnąbrna, a władca zauroczony do tego stopnia, że wspominał o ożenku. Wtedy poddawano ją próbie Oka. Taka tradycja. I żadna nie przeżyła. Wobec powyższego nasuwa się więc nam pytanie, kim jest Deana d’Kllean i co łączy ją z ostatnim księciem konowerskiej dynastii?
* * *
Mężczyzna westchnął cicho, cichuteńko, jak dziecko śpiące w ramionach matki, i znieruchomiał. Tylko jego cieńsze niż pergamin, pokryte siecią niebieskich żyłek powieki zadrżały. Czy śnił? Truciciel powiedział, że to niewykluczone. Czy wiedział, że Deana przy nim czuwa? Możliwe. Podobno niekiedy ludzie odzyskiwali świadomość po miesiącach, nawet latach śpiączki i opowiadali o swoich snach i o tym, że czuli obecność bliskich.
Laweneres nie był całkiem oderwany od świata, potrafił przełknąć kilka łyżek gęstego bulionu, potrafił wypić kilka łyków rozcieńczonego wina, czasem otwierał nawet powieki, by potoczyć wokół spojrzeniem oczu bladych jak dwa małe księżyce. Deana nienawidziła tych chwil. Za każdym razem miała nadzieję, że to właśnie teraz, już, że właśnie w tym momencie jej książę wróci do niej, a on tylko obdarzał świat spojrzeniem bardziej ślepym niż kiedykolwiek wcześniej, po czym zamykał powieki i odpływał ku znanemu tylko sobie miejscu.
Suchi stwierdził, że brak wzroku jest jedną z przyczyn przedłużającego się stanu Laweneresa. Że gdyby książę widział, to już po pierwszym otwarciu powiek jego umysł wróciłby do świata żywych.
Od tamtej chwili przeklinała jego ślepotę w każdej modlitwie.
Zanurzyła lnianą szmatkę w misie i delikatnie obmyła leżącemu twarz. Nie drgnął nawet. Skórę miał bladą i cienką, żyły biegły pod nią jak pajęcza sieć. Był rozpalony, przez większość czasu zdawał się wprost płonąć, ale Suchi nie pozwalał schłodzić go zimną kąpielą ani okładami. „Książę jest osłabiony, jeśli zachoruje nawet na zwykły katar, najpewniej umrze – twierdził. – Ta gorączka nie jest śmiertelnie niebezpieczna”.
Ufała jego opinii, bo, na łzy Wielkiej Matki, komuś musiała zaufać.
A poza tym prawdą było – a prawdę tę znało oprócz niej i truciciela tylko kilka osób – że to ona podała Laweneresowi cmaneę, lek zagęszczający krew i spowalniający bicie serca. Wiedziała, że pretendent do tronu Konoweryn, Obrar, walczy szablą, a przy szabli większość ran to cięcia. Liczyła na to, że arogancki książę Kambehii będzie chciał się popisać, szlachtując przeciwnika powoli, a lekarstwo nie pozwoli Laweneresowi wykrwawić się na śmierć, zanim ona nie rzuci wyzwania uzurpatorowi. Albo nie spłonie, wchodząc w Oko. I to ona, odmierzając na wyczucie tuzin kropel gęstego, ciemnego naparu, posłała swojego mężczyznę w trwający do tej pory sen.
I od dwóch miesięcy przychodziła tu co dzień, by się modlić, prosić o wybaczenie i liczyć na cud.
Jej wina była bezsporna. Trzydzieste Pierwsze Prawo Harudiego mówiło, że człowiek podający gościowi wodę z niesprawdzonego źródła jest winny, jeśli ten zachoruje lub umrze. Czyli dobre intencje nie usprawiedliwiają żadnego z naszych błędów. Po to dostaliśmy rozum, by przewidywać konsekwencje własnych decyzji – głosiła najprostsza z interpretacji tego prawa – serce zaś otrzymaliśmy w darze, by kłaść na nim kamienie naszych błędów.
Na jej sercu spoczywał już cały wóz głazów.
Wstała i podeszła do okna. Nad Białe Konoweryn nadciągał zmierzch. Miasto zdawało się kąpać w blasku zachodzącego słońca. Ognista kula pomalowała szkarłatem dachy, mury, wieże i ulice. Nawet brzydki Dom Ognia – świątynia krępa jak przygięta życiem do ziemi starucha – nabierał w tym świetle rumieńców. Mieszczące się w nim Oko Agara zasłonięto nieskończoną, zdawałoby się, ilością jedwabnych draperii, ale i tak czuło się pulsującą z tego miejsca moc. A raczej Moc. Bicie serca Pana Ognia.
To znaczy, ona czuła. Z każdym dniem mocniej i mocniej. To był jeden z kamieni spoczywających na jej sercu. Gdyby ktoś o tym wiedział, i gdyby ośmielił się zapytać, jakie to uczucie – choć takich, którzy ośmielali się zadawać jej teraz pytania, mogła policzyć na palcach jednej ręki – nie potrafiłaby odpowiedzieć. Jakby w środku, tam, gdzie płonął w niej sani, miała teraz ołowianą kulę, ciążącą w stronę Oka. Mocniej, słabiej, mocniej, mocniej, słabiej, słabiej, słabiej… Jakby ta kula wisiała na sprężynie szarpanej przez nieznaną dłoń według nieodgadnionego rytmu.
Deana czuła ją cały czas, nawet wtedy, gdy ćwiczyła, spała, brała kąpiel. Ale to nie wszystko. Z tym by sobie poradziła, towarzyszyły temu jednak inne dolegliwości. Czasem, gdy Oko stawało się nadzwyczaj aktywne, miała wrażenie, że coś się dzieje z jej zmysłami. Czuła dziwne smaki, zapachy, kolory nabierały głębi, albo wręcz przeciwnie, bladły do pastelowych cieni. I wszystko w rytmie narzucanym przez położony pośrodku Domu Ognia krąg wypalonej ziemi.
Tak właśnie odpowiedziałaby na pytanie, co się z nią dzieje, tylko że byłaby to zaledwie kaleka próba ubrania w słowa czegoś, czego, jak podejrzewała, nie doświadczał nikt poza nią.
Prawie zaczynała od tego wariować.
I prawie tęskniła do chwil, gdy Maahir woził ją wokół Świątyni Ognia, a rozhisteryzowany tłum wznosił okrzyki na cześć Płomienia Agara. Jego ryk zagłuszał te dziwne sensacje, tłumił je, mimo że Oko miała niemal na wyciągnięcie ręki. Lecz Evikiat nie zgodzi się, by parady na cześć Pani Płomieni urządzano codziennie, poza tym musiałaby mu wyjawić, dlaczego o to prosi.
Nie była pewna, czy powiedziałaby o tym nawet Laweneresowi.
Odwróciła się i spojrzała na nieprzytomnego mężczyznę. Swojego mężczyznę. Jak zareagowałby na wieść o tym, co się z nią dzieje? Miał w sobie mądrość, szlachetność i uczciwość rzadko spotykane wśród ludzi jego pochodzenia. Ale czy to wystarczyłoby, by zaakceptował bez sprzeciwu jej emocje i uczucia?
Była Pieśniarką Pamięci, więc wiedziała, że większość ludzi i zwierząt jest wyczulona na nagłe zmiany potencjału Mocy, aspektowanej lub nie, a trudno o bardziej tętniące Mocą miejsce niż Oko. Wciąż pamiętała moment, gdy przed walką z Obrarem weszła do środka. Jakby w jednej chwili spłonęła, zamieniła się w garść popiołu, a w następnej odtworzono ją z tego pyłu w najdrobniejszym szczególe. Problem polegał jednak na tym, że na teraźniejsze fenomeny nie zwracał uwagi nikt, poza nią. Obserwowała to wiele razy, gdy moc Pana Ognia szalała, a ona miała wrażenie, że lada chwila coś wyrwie się z jej piersi i pomknie w stronę przykrytego kopułą kręgu, gdy kolory blakły, a usta wypełniał smak palonych migdałów, wszyscy wokół zachowywali się zaś jakby nigdy nic. Ludzie nie zwracali uwagi na Dom Ognia, przechodzące po placu wokół świątyni konie nie płoszyły się, stado gołębi, jakby nigdy nic, siadało na kopulastym dachu, a bezpański pies przebiegał przez plac, zajęty swoimi sprawami.
Co więcej – i ta myśl wypełniała jej kości lodem – coraz częściej wydawało jej się, że Agar przemawia nie tyle do niej, ile do rosnącego w jej łonie dziecka.
Nie chciała tego, więc znów pomodliła się bezgłośnie. O Pani, Matko nas wszystkich, przemów do swego syna, niech Agar od Ognia zdejmie swój dotyk z tej duszy, niech odwróci od niej wzrok. Zrobiłam swoje, zagrałam w jego grę, ocaliłam księstwo dla tutejszej dynastii, odebrałam życie Obrarowi, księciu Kambehii, stałam się Płomieniem Agara, który oczyścił Białe Konoweryn z brudu i zgnilizny, więc proszę, zwróć mi zwykłe życie. Bym mogła urodzić i wychować dziecko w spokoju.
Już kończąc, uśmiechnęła się, rozbawiona naiwnością tej modlitwy.
Zwykłe życie. Też coś. Zwykłe życie skończyło się, gdy rada osady kazała jej poślubić ostatniego syna Lengany h’Lenns. Nie. Zwykłe życie skończyło się, gdy jej brat powrócił do rodzinnej afraagry. Jego powrót pokrył plac ćwiczeń plamami czerwieni, a on sam… odszedł. Po czym powrócił, ratując jej życie setki mil od rodzinnych stron. Widziała wtedy jego oczy. Studnie wypełnione pustką i rozpaczą. Popełniła wówczas błąd, po dojściu do siebie powinna natychmiast porzucić Białe Konoweryn i wyruszyć na poszukiwanie tej skorupy, którą stał się Yatech, by przynieść jej spokój.
Westchnęła. Na zajęcie się tą sprawą przyjdzie czas. Teraz była brzemienna, a ten stan zwalniał kobietę Issaram z większości obowiązków poza podstawowymi, zapisanymi w Prawach. Zemsta, spłata długów, przyniesienie spokoju ciału pozbawionemu duszy mogą zaczekać. Poza tym teraz mogła wykorzystać do poszukiwań brata całą potęgę Białego Konoweryn, złoto, szpiegów, czarowników. I zrobi to, gdy już upora się z ciążą, polityką, powstaniem niewolników oraz tym, że Laweneres wciąż leży nieprzytomny. Co prawda gdyby tam, na pustyni, od razu wyruszyła na poszukiwanie Yatecha, ominęłyby ją wszystkie te problemy… ale wtedy nie miałaby tego.
Dotknęła brzucha. Jeszcze nie był zbyt duży, prawdę mówiąc, luźna szata kryła jej stan, ona jednak czuła, jak zmienia się jej ciało. Mimo ćwiczeń przytyła kilka funtów, zwłaszcza na tyłku, urosły jej też piersi, na razie niewiele, ale Varala, która stała się zaskakująco częstym gościem w jej komnatach, bezceremonialnie obmacała ją już kilka razy i stwierdziła, że Deana będzie mieć dużo pokarmu, a to dobrze dla dziecka. W takich momentach czuła się jak klacz rozpłodowa i szczerze żałowała, że przy pierwszym spotkaniu z tą kobietą nie użyła szabli.
Ale tylko przez chwilę.
I nigdy na poważnie, bo Varala w gruncie rzeczy nie była ani protekcjonalna, ani wyniosła, lecz w taki na wpół szorstki sposób troskliwa i opiekuńcza. Ciąża zresztą zmieniała nie tylko ciało Deany. Jej myśli skakały z miejsca na miejsce, miała kłopot ze skoncentrowaniem się na zwykłych czynnościach, modlitwie, ćwiczeniach, medytacji. Bez powodu wpadała w złość albo w smutek. Gdyby nie lata poświęcone ćwiczeniom – trenowaniu pamięci, by przechować w niej historię plemienia, oraz szkoleniu ciała, by umieć obronić ten dar Matki przed przeciwnościami losu – chyba by zwariowała.
Błogosławiony stan.
Z pewnością to określenie wymyślił jakiś mężczyzna.
Gdy nieopatrznie zdradziła swoje emocje przed Varalą, ta uśmiechnęła się tylko półgębkiem i stwierdziła, że to dopiero początek czwartego miesiąca, a najciekawsze jeszcze przed Deaną, bo pierwszy trymestr wspomina się zazwyczaj z rozrzewnieniem. Po czym mimochodem zapytała, czy Płomień Agara, Pani Białego Konoweryn, nie oddałaby jej swoich talherów na przechowanie. Zanim kogoś nimi zarżnie.
To jednak nie wchodziło w grę.
Suchi uświadomił jej to dość jasno. W Konoweryn brzemienne kobiety otaczało coś pomiędzy uwielbieniem a powszechnym zawstydzeniem. Wszystkie „kobiece” sprawy, miesiączka, ciąża, poród, nie miały prawa wkroczyć w przestrzeń publiczną. W niektórych rejonach Dalekiego Południa, zwłaszcza na prowincji, panowała reguła, że gdy brzuch robił się na tyle duży, że nie można go już było ukryć pod szatą, kobieta znikała z życia, nie wychodziła z domu, nie przyjmowała gości; niekiedy nawet odbierano brzemiennej imię, zwracając się do niej euwagaria, co ponoć znaczyło „naczynie Agara”. Zresztą, po co daleko szukać, w samym rodzie książęcym kobiet używano jak rozpłodowych samic. Przybywały do pałacu z zasłoniętymi twarzami, by książęta je „pobłogosławili” swym nasieniem, po czym jeśli rodziły córkę, wracały z nią do rodziny, a jeśli miały nieszczęście urodzić chłopca, zabierano im dziecko, a je same odsyłano do domu.
Barbarzyńskie obyczaje barbarzyńskiego kraju.
Ale ona nie mogła iść drogą zwykłej kobiety. Była Płomieniem Agara, więc musiała kroczyć wąską ścieżką między powszechnym zwyczajem a własną, dziwną i w gruncie rzeczy chwiejną pozycją.
Chwiejną niczym taniec na ostrzu sztyletu. Była zobowiązana znaleźć sobie miejsce w bagnie tutejszych zwyczajów i jednocześnie wciąż musiała podkreślać swój status nieposkromionej „górskiej lwicy”. A broń – nawet jeśli trzeba będzie poszerzać pasy talherów, by mogły opiąć jej rosnący brzuch – okazała się jednym z elementów, które miały ją wyróżniać spośród innych ciężarnych.
Deana uśmiechnęła się bez cienia radości. Wprawdzie nie wypruła jeszcze z nikogo flaków, ale to się łatwo mogło zmienić, jeśli komukolwiek przyjdzie do głowy zasugerować, że zaraz po porodzie powinna oddać dziecko i zniknąć jak inne matki. Bo przecież nawet jeśli zostanie pobłogosławiona dziewczynką, zapewne znajdą się tacy, którzy uznają, że nie może jej zatrzymać. Nie, jeśli chodzi o takie dziecko.
Czy wtedy potrafi się oprzeć tysiącletniej tradycji wspomaganej przez polityczne machinacje? I rację stanu? Jakakolwiek by ona była.
Zaszczypały ją oczy, krew uderzyła do głowy, a uśmiech przeszedł w kwaśny grymas. Znów pozwoliła myślom odpłynąć, podryfowała wraz z nimi – i w jednej chwili jej spokój rozpadł się jak zamek z piasku podmyty morską falą.
Ciąża. Błogosławiony stan.
Cokolwiek przyniesie przyszłość, stawi temu czoła, a teraz nie ma sensu poddawać się strachowi i histerii.
Pochyliła głowę i zmówiła krótką modlitwę przeciw strachowi.
Mój najstarszy wróg jest za mną,
Pani, trzymasz mnie za rękę.
Mój najstarszy wróg jest nade mną,
Pani, zła się nie ulęknę.
Mój najstarszy wróg stanął przede mną,
Pani, serce dzielę z Tobą.
Mój najstarszy wróg jest we mnie,
Pani, śmierć naszym wrogom.
Proste rymy dziecięcej modlitwy, której uczono w afraagrach wszystkich chłopców i dziewczynki, gdy wręczano im pierwszą prawdziwą broń, nadal miały swoją siłę.
Usiadła na skraju łoża i ponownie otarła Laweneresowi twarz. Jego powieki zadrżały, a po pokrytej dwudniowym zarostem twarzy przemknął lekki grymas. Jutro znów trzeba będzie go ogolić. Deana robiła to osobiście, bo na myśl, że ktoś inny miałby przykładać ostrze do gardła jej mężczyzny, coś skręcało ją w żołądku. Poza tym, jak wreszcie się obudzi i zapyta o kolekcję zadrapań i zacięć na szyi, lepiej, żeby żaden ze sług nie musiał się tłumaczyć.
Potrzebowała go, swojego księcia, nawet jeśli Varala twierdziła, że Deana radzi sobie świetnie.
Bo Varala z Omeru – oficjalnie pierwsza książęca nałożnica, a tak naprawdę matka panującego Laweneresa, zaplątana równie mocno jak Deana w sieć obyczajów, tradycji i praw – stała się w ostatnich dniach jedną z jej najbardziej zaufanych towarzyszek.
To ona stanęła na czele Domu Kobiet, który po zamordowaniu Owiyi, poprzedniej przełożonej, pozostawał w stanie paniki i rozpadu. Razem z Owiyą zginęły dziewczęta szykowane na książęce oblubienice, część nałożnic, służby, a nawet pałacowych kastratów. Plotka mówiła, że zabójcy wymordowaliby wszystkich, gdyby nie ona, Deana d’Kllean, pustynna lwica, która czując już na sobie błogosławieństwo Agara, przeszła przez pałac w świętym gniewie, odsyłając do Domu Snu każdego z napotkanych zabójców. Deana sama niechętnie wracała do tamtych chwil. Pamiętała tylko, że walczyła w pałacu, zabijała morderców, których później zidentyfikowano jako Trzciny, a potem ruszyła do Oka, z którego wyszła jako Płomień Agara.
Varala wykorzystała tę historię, by dodać do legendy rosnącej wokół jej nieoficjalnej „synowej” jeszcze kilka wersów. W opowieściach nałożnicy Deana pokonała dwudziestu zabójców i ocaliła życie większości służby w pałacu. Jej gniew był święty, a czyny nieskalane, nawet gdy wypruwała wnętrzności i podrzynała gardła. Płomienie świec tańczyły w rytm ciosów jej szabel, a ogień w kominkach i światło lamp rozbłyskiwały samoistnie, by wskazywać wybrance Pana Ognia miejsca, gdzie ukrywali się podli, tchórzliwi mordercy. Cuda i błogosławieństwa stąpały jej śladami.
Deana nie miała sił ani chęci prostować tych opowieści. Tym bardziej że im mocniej próbowała, tym częściej je powtarzano.
W tej chwili Dom Kobiet przypominał coś w rodzaju państwa w państwie, zamkniętego na wszystkie możliwe spusty, strzeżonego przez oddziały kobiet i dziewcząt wyposażonych w dziwaczną mieszaninę uzbrojenia obronnego i zaczepnego. Kilkanaście dni temu Deana obserwowała, jak piętnastoletnia na oko służąca ściera kurze, taszcząc ze sobą coś w rodzaju gizarmy wyciągniętej Wielka Matka wie skąd. Widok był zabawny i niepokojący zarazem, bo budził paskudne pytania: „Kiedy stałam się kimś, za kogo ludzie gotowi są walczyć i umierać? Dlaczego mam brać na barki taką odpowiedzialność?”.
Próbowała interweniować, bo potykający się o drzewce broni podlotek nie wyglądał na kogoś, kto potrafi obronić nawet siebie, a co dopiero mówić o innych, ale Varala ucięła dyskusję krótko i zdecydowanie. „Już raz kastraci i pałacowi strażnicy zawiedli – odparła. Dlatego wszystkich stąd odesłałam. Jeśli same nie zadbamy o własne bezpieczeństwo, kto to zrobi? Zwłaszcza teraz, gdy wyjęłaś spod prawa Ród Trzcin. Pamiętasz? To szpiedzy i zabójcy, ale dzięki niech będą Agarowi, nigdy nie przyjmowali w swoje szeregi kobiet, więc trudno im będzie przeniknąć do tych komnat. Straże pozostaną więc na zewnątrz, a w Domu Kobiet każdy mężczyzna będzie intruzem. No, może poza trucicielem i Evikiatem”.
— A poza tym — Pierwsza Nałożnica zniżyła wówczas głos — sama sprawdziłam te dziewczyny. One wierzą.
— W co? — Deana zapytała lekko poirytowana kolejnym wykładem.
— W ciebie — padła odpowiedź. — W kobietę, która sama włada swoim losem, walczy lepiej niż każdy z mężczyzn i którą Pan Ognia wybrał na swój głos. Zaufaj im. Ciężko ćwiczą.
Zabrakło jej wtedy słów, cięta riposta nie chciała się pojawić, a zresztą co by to dało? Dom Kobiet rządził się własnymi prawami, nawet jeśli te prawa uległy ostatnio zmianom.
Deana poddała się, ale następnego dnia odwiedziła karawanseraj pod miastem. Oczywiście w porównaniu z jej poprzednią wizytą ta wyglądała jak najazd całej armii. Musiała zabrać ze sobą setkę odzianych w żółte jedwabie wojowników w pełnym uzbrojeniu, a na granicy obozowiska kupców stanęło pod bronią tysiąc Bawołów i drugie tyle Słowików. Jej wizyta wywołała niezłe zamieszanie, panikę wręcz, ale Deana nie za bardzo się tym przejęła. No i załatwiła to, po co przyszła.
Wiara czyni cuda, ale rzadziej niż dobrze wyszkolony szermierz.