Rozdział 3

To­ryn za­rżał, za­czął się bo­czyć i od­mó­wił współ­pra­cy. Po­ło­żył uszy po so­bie, gło­wę przy­tu­lił do sze­ro­kiej pier­si, za­parł się no­ga­mi w zie­mię i sta­nął. Ko­niec, chcesz to złaź i sama tam idź.

Kha-dar pod­je­chał do nich na jabł­ko­wi­tej kla­czy, prze­chy­lił się w sio­dle i po­kle­pał jej wierz­chow­ca po szyi.

— No już, do­brze, do­brze. Mi­nę­ło dużo cza­su. Nie jest nie­bez­piecz­nie.

Ogier wzdry­gnął się, na­brał po­wie­trza, za­drżał, ale się uspo­ko­ił. Ka­ile­an wi­dzia­ła już wie­le razy, jak La­skol­nyk pa­nu­je nad koń­mi, jak jed­nym ge­stem na­wią­zu­je z nimi więź, któ­rej sple­ce­nie naj­lep­szym jeźdź­com zaj­mo­wa­ło cza­sem pół ży­cia. Ge­ne­rał wy­jął z rę­ka­wa lnia­ną chust­kę, prze­tarł czo­ło i kark.

— Pie­przo­ny upał. Czło­wiek ma wra­że­nie, jak­by cały czas sie­dział w sau­nie. — Wska­zał prze­po­co­ną szmat­ką roz­le­głą rów­ni­nę przed mia­stem. — Na tym polu zgi­nę­ło wie­le koni. I to pa­skud­ną śmier­cią. Nie­któ­re zwie­rzę­ta to wy­czu­wa­ją.

— Jak? Du­chy? — Ber­deth nie prze­ka­zy­wał jej żad­nych ob­ra­zów. Je­śli cho­dzi o jej ta­lent, ta oko­li­ca nie róż­ni­ła się od in­nych. Gdzieś tam prze­mknął duch ja­kie­goś ma­łe­go, przy­po­mi­na­ją­ce­go ła­si­cę stwo­rze­nia, nie­któ­re ka­mie­nie i ka­wał­ki drew­na drża­ły i wy­da­wa­ły się mieć inną bar­wę.

Nic nie­zwy­kłe­go.

— Nie, Ka­ile­an. Krew, gów­no, prze­sy­co­ny stra­chem i bó­lem pot. Odór roz­kła­du. To zo­sta­je w po­wie­trzu i zie­mi. Trwa. Tu było wy­jąt­ko­wo pa­skud­nie. Po­ka­za­li Po­mwej­czy­kom, jak po­tra­fi wal­czyć me­ekhań­ska pie­cho­ta.

Nie obej­rza­ła się na od­le­głe o pół mili mia­sto. Po­mwe wciąż trzę­sło się z prze­ra­że­nia, w Po­mwe wy­star­czy­ło mieć nie­od­po­wied­ni ko­lor wło­sów, na przy­kład po me­ekhań­sku ja­sne, jak jej, by ja­kiś pi­ja­ny stra­chem bał­wan za­czął wrzesz­czeć, że je­steś szpie­giem Krwa­we­go Ka­hel­le i za­nim zdą­żysz po­ka­zać od­po­wied­ni glejt, osza­la­ły tłum ścią­gnie cię z ko­nia i ro­ze­rwie na strzę­py. Dla­te­go omi­nę­li mia­sto łu­kiem. Zresz­tą i tak naj­pew­niej nie na­tra­fi­li­by w nim na nic cie­ka­we­go do oglą­da­nia.

Z cza­ar­da­nu przy­je­cha­li tu­taj w ósem­kę. Gen­no La­skol­nyk, Fay­len, Niiar, Ko­ci­mięt­ka, Da­ghe­na, Lea, Jan­ne Ne­wa­ryw i ona. Resz­tę i od­dział „na­jem­ni­ków”, któ­ry z nimi przy­pły­nął, zo­sta­wi­li w ka­ra­wan­se­ra­ju pod Bia­łym Ko­no­we­ryn i ka­za­li im cze­kać. Od­da­le­nie się o dwie­ście mil od sto­li­cy księ­stwa wprost na te­re­ny ob­ję­te re­be­lią wy­da­wa­ło się głu­pie, ale było w sty­lu La­skol­ny­ka. Nie sie­dzieć na tył­ku, lecz wsko­czyć na koń­ski grzbiet i dzia­łać. Od Kciu­ka, im­pe­rial­ne­go Oga­ra, do­sta­li dwóch miej­sco­wych prze­wod­ni­ków, z któ­ry­mi do­ga­dy­wa­li się ła­ma­nym me­ekhem, oraz ofi­cjal­ne pi­sma gło­szą­ce, że zo­sta­li wy­na­ję­ci do ochro­ny ka­ra­wa­ny z Wa­he­si i wę­dru­ją na po­łu­dnie, by do­łą­czyć do swo­je­go pra­co­daw­cy. W cza­sie po­wsta­nia wzrósł po­pyt na usłu­gi zbroj­nych i to na­wet nie ze wzglę­du na ar­mię nie­wol­ni­ków, lecz w związ­ku z tym, że Bia­łe Ko­no­we­ryn opróż­ni­ło więk­szość gar­ni­zo­nów w po­łu­dnio­wo-za­chod­niej czę­ści kra­ju, kon­cen­tru­jąc ar­mię przy sto­li­cy, więc na dro­gach za­ro­iło się od ban­dy­tów, ra­bu­siów i in­nych ama­to­rów ła­twe­go za­rob­ku. Tacy lu­dzie ra­czej nie wej­dą w dro­gę dzie­siąt­ce uzbro­jo­nych jeźdź­ców, a je­śli cho­dzi o od­dział bun­tow­ni­ków… no cóż, w koń­cu ich wła­śnie szu­ka­li.

Po­dob­no pod­jaz­dy nie­wol­ni­czej ar­mii same po­lo­wa­ły na ban­dy­tów i tłu­kły ich bez li­to­ści. Ka­ile­an mia­ła na­dzie­ję, że zdą­żą się okrzyk­nąć, za­nim w ruch pój­dą sza­ble.

Nie­wol­ni­cy nie­na­wi­dzi­li swych by­łych pa­nów z za­wzię­to­ścią, któ­ra bu­dzi­ła lęk na­wet w kimś, kto do­ra­stał przy gra­ni­cy Wiel­kich Ste­pów. Ale, na li­tość Wiel­kiej Mat­ki, mie­li po­wo­dy. A im po­wsta­nie trwa­ło dłu­żej, tym mie­li ich wię­cej.

Ka­ile­an mimo woli zer­k­nę­ła na mury mia­sta. I po­now­nie wzdry­gnę­ła się, po­now­nie za­ci­snę­ła zęby. Prze­wod­nik, to­wa­rzy­szą­cy im z po­le­ce­nia Oga­ra, wy­krzy­wił do niej czar­ną twarz i uczy­nił znak od­pę­dza­ją­cy zło. Ude­rzy­ło ją, jak bar­dzo ta­kie ge­sty są po­dob­ne do sie­bie w róż­nych miej­scach świa­ta. Jak­by czło­wiek ła­pał coś pa­skud­ne­go i od­rzu­cał na bok.

Ale to zło plu­ło w twarz świa­tu i nie da­wa­ło się tak ła­two od­pę­dzić.

Bo Po­mwej­czy­cy w oba­wie przed tym, że ży­ją­cy wśród nich nie­wol­ni­cy przy­łą­czą się do bun­tu i otwo­rzą bra­my mia­sta, za­re­ago­wa­li hi­ste­rycz­nie.

Mury ob­wie­si­li, a fosę wy­peł­ni­li cia­ła­mi pię­ciu ty­się­cy prze­by­wa­ją­cych w Po­mwe nie­wol­nych. To było głu­pie, bo mia­sto żyło głów­nie z przę­dzal­ni, far­biar­ni i warsz­ta­tów tkac­kich, więc ol­brzy­mia więk­szość tu­tej­szych nie­wol­ni­ków to byli au­wi­ni – po­piel­ni, do­brze wy­kształ­ce­ni w rze­mio­śle i cen­ni przez swo­ją fa­cho­wość. Na mury tra­fi­li tak­że amri – do­mo­wi nie­wol­ni­cy tacy jak na­uczy­cie­le, mu­zy­cy, ma­sa­ży­ści, le­ka­rze, a prze­cież wśród nich po­par­cie dla bun­tu było ni­kłe. Ale to nie mia­ło zna­cze­nia. Mia­sto osza­la­ło ze stra­chu i wy­mor­do­wa­ło ich co do jed­ne­go.

A póź­niej, gdy na­de­szły wie­ści, że Ka­hel-saw-Kir­hu idzie na Po­mwe mścić się za tę rzeź, Po­mwe ubła­ga­ło miej­sco­wych do­wód­ców Sło­wi­ków i Ba­wo­łów o po­moc, wspar­ło ich od­dzia­ły na­jem­ni­ka­mi i wi­dząc nad­cią­ga­ją­cą ar­mię nie­wol­ni­ków, wy­sła­ło na jej spo­tka­nie woj­sko.

W cza­ar­da­nie sły­sze­li o tej bi­twie wie­le razy, choć naj­peł­niej­szą i naj­bar­dziej wia­ry­god­ną re­la­cję otrzy­ma­li od Kciu­ka. W jego ra­por­cie ar­mia nie­wol­ni­ków nie li­czy­ła trzy­dzie­stu ty­się­cy lu­dzi, lecz osiem do dzie­się­ciu, a na jej spo­tka­nie nie wy­szło dzie­sięć ty­się­cy żoł­nie­rzy Ko­no­we­ryn, lecz czte­ry, po ty­siąc Sło­wi­ków i Ba­wo­łów, wspar­te kosz­tu­ją­cy­mi mnó­stwo zło­ta dwo­ma ty­sią­ca­mi na­jem­ni­ków, głów­nie kon­nych z Wa­he­si i Kam­be­hii. Po­mwe było bo­ga­te, mo­gło so­bie po­zwo­lić na wy­da­nie tylu pie­nię­dzy, a na do­da­tek li­czy­ło, że je­śli znisz­czy bun­tow­ni­ków, to re­be­lia w oko­li­cach mia­sta upad­nie.

Po­mwe, o ciem­nych mu­rach ob­wie­szo­nych ty­sią­ca­mi ciał, nie do­ce­ni­ło nie­wol­ni­czej ar­mii.

Ka­hel­le. W miej­sco­wych le­gen­dach na­zy­wa­no tak de­mo­ny, któ­re przy­cho­dzą no­ca­mi i na­peł­nia­ją ludz­kie sny ta­kim prze­ra­że­niem, że na­wie­dza­ni przez nich nie­szczę­śni­cy bu­dzą się obłą­ka­ni. Ka­hel-saw-Kir­hu, je­den z do­wód­ców po­wstań­czej ar­mii, przy­jął to prze­zwi­sko na sa­mym po­cząt­ku re­be­lii, wy­ko­rzy­stu­jąc oczy­wi­ste po­do­bień­stwo wła­sne­go imie­nia. A po bi­twie, w któ­rej Po­mwe pró­bo­wa­ło po­ko­nać jego od­dzia­ły, Krwa­wy Ka­hel­le na­praw­dę za­czął na­wie­dzać sny miesz­kań­ców mia­sta.

Klacz La­skol­ny­ka par­sk­nę­ła i nie­chęt­nie ru­szy­ła na­przód. Też jej się tu nie po­do­ba­ło. Resz­ta koni z ocią­ga­niem po­dą­ży­ła za nią. Wy­so­ka na kil­ka stóp tra­wa smy­ra­ła Ka­ile­an po łyd­kach; gdy­by ze­sko­czy­ła z ko­nia i przy­kuc­nę­ła, zie­leń po­łknę­ła­by ją w ca­ło­ści.

— Krwa­wy Ka­hel­le zro­bił tu po­wtór­kę z bi­twy o bród na Siyi. — Ge­ne­rał obej­rzał się na swój od­dział przez ra­mię i po­słał im zmę­czo­ny uśmiech. — Nie wie­rzy­łem aż do te­raz, ale na­praw­dę tego do­ko­nał.

Ko­ci­mięt­ka ścią­gnął z gło­wy prze­po­co­ną chust­kę, wy­żął, skrzy­wił się i za­ło­żył z po­wro­tem.

— My­ślisz, kha-dar? Tam była nie­zła rzeź. Uda­ło mu się to z ban­dą nie­wy­szko­lo­nych re­kru­tów?

— Ci re­kru­ci to w spo­rej czę­ści żoł­nie­rze. I mie­li dość cza­su, by pod­szko­lić resz­tę. Zro­bił to. Ra­port nie kła­mał.

Da­ghe­na się­gnę­ła po ma­nier­kę, zwil­ży­ła usta.

— Kha-dar, nie wszy­scy uro­dzi­li­śmy się, gdy słoń­ce było jesz­cze mło­de, i pa­mię­ta­my ja­kieś za­mierz­chłe bi­twy. Co zro­bił? Kto zro­bił? I dla­cze­go ty­łek wciąż lepi mi się do sio­dła?

La­skol­nyk mil­czał. Ko­ci­mięt­ka rzu­cił Dag kpią­ce spoj­rze­nie i wziął na sie­bie cię­żar od­po­wie­dzi.

— W bi­twie o bród Siyi Trzy­dzie­sty Czwar­ty pułk za­trzy­mał i roz­bił czte­ry ty­sią­ce ucie­ka­ją­cych ko­czow­ni­ków, a po­ło­wa to były Bły­ska­wi­ce. Po Bi­twie o Me­ekhan, gdy słoń­ce było jesz­cze mło­de, a świat nie cier­piał od nad­mia­ru py­ska­tych dzie­wek, roz­bi­ta ar­mia Yawe­ny­ra ucie­ka­ła, gdzie się dało. To był naj­więk­szy od­dział, jaki nam się wy­mknął. Sie­dzie­li­śmy im na kar­kach od sa­me­go mia­sta, czte­ry na­sze puł­ki jaz­dy i ja­kieś dwa ty­sią­ce nie­re­gu­lar­nych, ale nie mo­gli­śmy ich do­go­nić, wy­prze­dza­li nas o kil­ka go­dzin. Za­pę­dzi­li­śmy ich do rze­ki i gna­li­śmy wzdłuż niej, Siya była sze­ro­ka i głę­bo­ka, a je­dy­ny bród na niej ob­sa­dzał Trzy­dzie­sty Czwar­ty. I to w nie­peł­nym skła­dzie. Le­d­wo dwa ty­sią­ce lu­dzi. — Skrzy­wił się i po­now­nie wy­żął chust­kę. — Uff. Zmu­szasz mnie do ga­da­nia w tym upa­le, dziew­czy­no. Jak za­trzy­ma­my się na noc­leg, od­wdzię­czysz mi się ko­la­cją i wy­ma­su­jesz ple­cy.

Dag wzru­szy­ła ra­mio­na­mi.

— Nie ma spra­wy. Mam w ju­kach tro­chę owsa i prze­ja­dę po to­bie ko­niem, na­wet ze dwa razy, jak bę­dziesz chciał. A te­raz jak za­czą­łeś, to skończ, bo zro­bię to od razu.

Ktoś, chy­ba Niiar, prych­nął kpią­co, ale więk­szość od­dzia­łu przy­ję­ła żar­cik mil­cze­niem. Byli zbyt zmę­cze­ni wszech­obec­nym upa­łem i du­cho­tą, żeby się za­śmiać. Ka­ile­an po raz set­ny za­sta­no­wi­ła się, ja­kie li­cho ka­za­ło jej się wy­brać z La­skol­ny­kiem w tę sza­leń­czą po­dróż, za­miast sie­dzieć w ka­ra­wan­se­ra­ju, gdzie mo­gła­by przy­naj­mniej wy­mo­czyć się od cza­su do cza­su w łaź­ni, po­pi­ja­jąc schło­dzo­ne wino.

Ber­deth mi­gnął jej na skra­ju wi­dze­nia i znikł w krza­kach, nie po­ru­sza­jąc na­wet jed­ne­go li­ścia. No tak. Kha-dar za­brał ze sobą więk­szość lu­dzi ob­da­rzo­nych ta­len­ta­mi.

— Trzy­dzie­sty Czwar­ty miał ob­sa­dzić bród i za­trzy­mać wszyst­ko, co bę­dzie przez nie­go pró­bo­wa­ło prze­je­chać. — Za­stęp­ca La­skol­ny­ka skrzy­wił się, za­ło­żył chust­kę na czo­ło i kon­ty­nu­ował — ale nie spo­dzie­wa­li­śmy się, że aż tylu Se-koh­land­czy­ków pój­dzie w jego stro­nę. Gna­li­śmy za nimi dwa dni, spo­dzie­wa­jąc się, że po przy­by­ciu do bro­du za­sta­nie­my zma­sa­kro­wa­ny pułk i smród po ko­czow­ni­kach. A gdy do­je­cha­li­śmy na miej­sce, mo­gli­śmy tyl­ko ode­brać ty­siąc jeń­ców i ja­kieś pięć­set zdo­bycz­nych koni. Do­wód­ca Trzy­dzie­ste­go Czwar­te­go… eee… jak mu było, kha-dar?

— Ben­ser-som-El­gris. Chy­ba. Albo som-We­lgris. Nie pa­mię­tam.

— No. Ten sza­le­niec przy­jął bi­twę przed bro­dem, a nie za nim. Usta­wił pułk w trzy czwo­ro­bo­ki po trzy kom­pa­nie, dwa wy­su­nię­te do przo­du, a środ­ko­wy cof­nię­ty o dwie­ście, trzy­sta kro­ków, ar­ty­le­rii ka­zał zaś sta­nąć na skrzy­dłach. Ko­czow­ni­cy nie mo­gli go obejść, bo z jed­nej stro­ny miał gę­sty jak cho­le­ra las, a z dru­giej wzgó­rze, na któ­rym za pa­li­sa­dą umie­ścił łucz­ni­ków. Zresz­tą wie­dzie­li o po­ści­gu i ro­zu­mie­li, że mu­szą szyb­ko przejść rze­kę. Ude­rzy­li… Kha-dar? Po­mo­żesz?

— Ude­rzy­li na jego pra­we skrzy­dło. To pod la­sem, żeby zna­leźć się poza za­się­giem łucz­ni­ków ze wzgó­rza, a gdy prze­su­nął kom­pa­nie ze środ­ka na pra­wo, by wzmoc­nić tam­tą stro­nę, głów­ny atak po­szedł na osła­bio­ne cen­trum. Każ­dy do­wód­ca jaz­dy by tak za­ata­ko­wał. Każ­dy.

Ka­ile­an wy­mie­ni­ła spoj­rze­nia z Da­ghe­ną i Leą. Każ­dy? W gło­sie La­skol­ny­ka było coś, co wska­zy­wa­ło, że on wy­wę­szył­by pu­łap­kę. Bo prze­cież mu­sia­ła być pu­łap­ka.

— Ten som-We­lgris za­sta­wił pu­łap­kę. Syn par­szy­wej ma­cio­ry i sta­re­go capa. Gdy wi­dzia­łem póź­niej pole bi­twy, nie wie­dzia­łem, czy go prze­kli­nać, czy wy­ści­skać. Cały te­ren przed środ­kiem for­ma­cji, ten mię­dzy wy­su­nię­ty­mi czwo­ro­bo­ka­mi pie­cho­ty, usiał pu­łap­ka­mi na ko­nie.

— Dziu­ry?

Me­ekhań­ska pie­cho­ta chęt­nie ko­pa­ła w zie­mi dziu­ry, w któ­rych ko­nie ła­ma­ły nogi. Me­ekhań­ska ka­wa­le­ria, skła­da­ją­ca się w więk­szo­ści z lu­dzi ko­cha­ją­cych ko­nie, cza­sem chęt­nie za­ko­pa­ła­by w tych dziu­rach pie­przo­nych pie­chu­rów.

La­skol­nyk chrząk­nął.

— Nie tyl­ko, Ka­ile­an. Śro­dek pola po­ra­sta­ła wy­so­ka do pasa tra­wa, jak tu­taj. On ka­zał przy­go­to­wać set­ki, ty­sią­ce ni­skich ko­złów prze­ciw jeź­dzie. Nie wyż­szych niż trzy sto­py, żeby ukryć je w tra­wie. Rzu­cił je tak — kha-dar po­ka­zał dwie pio­no­we li­nie łą­czo­ne u góry po­zio­mą — ro­biąc sak na kon­ni­cę. Z przo­du uło­żył je rzad­ko, po­tem gę­ściej i gę­ściej. Pięć­dzie­siąt jar­dów przed li­nia­mi pie­cho­ty le­ża­ły już je­den za dru­gim. Ka­zał to zro­bić w nocy, a do rana tra­wa pod­nio­sła się, kry­jąc pu­łap­kę. Nad po­je­dyn­czym ko­złem koń mógł prze­sko­czyć, na­wet je­śli jeź­dziec zo­ba­czył go w ostat­niej chwi­li, nad dwo­ma czy trze­ma też, więc ko­czow­ni­cy, szar­żu­jąc, prze­szli nad pierw­szy­mi pu­łap­ka­mi, ale po­tem… gdy atak do­szedł do głów­nej li­nii obro­ny… Ko­nie prze­ska­ki­wa­ły nad po­cząt­ko­wy­mi rzę­da­mi ko­złów i lą­do­wa­ły po­środ­ku pola śmier­ci, ra­ni­ły pę­ci­ny, ła­ma­ły nogi, prze­wra­ca­ły się i na­dzie­wa­ły na za­ostrzo­ne pa­li­ki. A do ata­ku w śro­dek po­szła więk­szość jaz­dy, ja­kieś trzy ty­sią­ce, w tym Bły­ska­wi­ce. Set­ki koni pa­dło od razu, resz­ta mio­ta­ła się, pró­bu­jąc zna­leźć dro­gę, nie wi­dząc w tra­wie ko­złów, prze­wra­ca­jąc się i gi­nąc. A ar­ty­le­ria z bo­ków i łucz­ni­cy, któ­rzy ze­szli ze wzgó­rza, wa­li­li w nich jak pracz­ka w mo­kre szma­ty. Za­nim się po­zbie­ra­li, sto­ją­ce na skrzy­dłach kom­pa­nie za­wi­nę­ły się wo­kół nich i za­mknę­ły ko­cioł. Do­kończ, Ko­ci­mięt­ka.

Ten wzru­szył ra­mio­na­mi. O czym tu ga­dać?

— Gdy do­tar­li­śmy do bro­du, oka­za­ło się, że mniej niż ty­siąc ko­czow­ni­ków wy­mknę­ło się z pu­łap­ki. Głów­nie tych, któ­rzy ata­ko­wa­li pra­we skrzy­dło. Wy­ła­pa­li­śmy ich póź­niej do ostat­nie­go. A ci, co we­szli w śro­dek… Trud­no jest ode­rwać się od wro­ga, gdy wej­dziesz w taki, jak kha-dar po­wie­dział, sak. Se-koh­land­czy­cy je­cha­li do ata­ku cia­sno, całą masą, bo chcie­li się prze­bić jed­nym sztur­mem, a po­tem… ufff, po co ja tyle ga­dam… trud­no za­wró­cić ko­nia, gdy ci z tyłu nie wi­dząc pu­łap­ki, pcha­ją cię na­przód. Wi­dzia­łem to w nie­któ­rych miej­scach: trzy, czte­ry ko­nie le­ża­ły je­den za dru­gim. Wy­obraź so­bie te­ren sze­ro­ki i głę­bo­ki na czte­ry­sta kro­ków, usia­ny mar­twy­mi i umie­ra­ją­cy­mi zwie­rzę­ta­mi. Koń­mi z po­ła­ma­ny­mi no­ga­mi, na­dzia­ny­mi na za­ostrzo­ne pale, z ko­ść­mi zgru­cho­ta­ny­mi przez ka­mie­nie z ka­ta­pult i cia­ła­mi na­szpi­ko­wa­ny­mi strza­ła­mi. Część jesz­cze żyła. Pie­cho­ta cho­dzi­ła po polu i do­bi­ja­ła je ki­lo­fa­mi i sie­kie­ra­mi, któ­rych zwy­kle uży­wa przy oko­py­wa­niu się. Ten kwik…

— Tak, ten kwik… — La­skol­nyk po­wie­dział to ci­cho, że le­d­wo go usły­sze­li. — Tu zro­bi­li to samo. Zwa­bi­li ich w pu­łap­kę. Szpie­dzy Oga­ra mó­wi­li praw­dę. Ka­hel-saw-Kir­hu za­bez­pie­czył so­bie lewe skrzy­dło rze­ką…

Ka­ile­an wi­dzia­ła już Tos, naj­więk­szą rze­kę księ­stwa. Ja­kieś sześć­set, sie­dem­set jar­dów od nich brud­na, męt­na woda pły­nę­ła le­ni­wie, a jej brze­gi, choć pła­skie, były grzą­skie i ba­gni­ste. Jaz­da nie mo­gła­by tam­tę­dy obejść wro­ga.

— … a pra­we umoc­nił obo­zem. Kil­ka­set wo­zów spiął łań­cu­cha­mi, zresz­tą wła­śnie do­jeż­dża­my do tego miej­sca.

Wła­ści­wie trud­no by­ło­by im się zo­rien­to­wać, o czym do­wód­ca mówi, gdy­by nie to, że wła­śnie mi­nę­li li­nię wy­zna­czo­ną przez płyt­ki rów, a tra­wa za nim była ja­kaś niż­sza i jak­by rzad­sza. W tym prze­klę­tym kra­ju ro­śli­ny ro­sły jak na droż­dżach, ale na­wet one po­trze­bu­ją tro­chę cza­su, by cał­ko­wi­cie przy­kryć te­ren, na któ­rym za­trzy­ma­ła się ar­mia.

— Tam i tam, i tu też — kha-dar wska­zy­wał ciem­niej­sze pla­my — to miej­sca po ogni­skach. Woj­sko musi jeść. Trzy rzę­dy wo­zów, a za nimi na­mio­ty, wy­ty­czo­ne alej­ki. War­tow­ni­cy. Me­ekhań­ska pie­cho­ta; psia­krew, na­wet w Domu Snu będą za­kła­dać obo­zy. Jak do­brze po­szu­ka­my, to znaj­dzie­my na­wet la­try­ny.

Dziew­czy­ny ścią­gnę­ły ko­niom wo­dze i za­czę­ły uważ­niej wpa­try­wać się w zie­mię przed sobą. Ko­ci­mięt­ka par­sk­nął kpią­co.

— Za­ko­pa­li je, pa­nien­ki.

— Je­steś pe­wien? — Lea nie­uf­nie zer­k­nę­ła na tra­wę.

— Re­gu­la­min woj­sko­wy prze­wi­du­je za­ko­pa­nie la­tryn, gdy zwi­ja się obóz. Punkt sto trzy­dzie­sty ósmy. Ry­zy­ko za­ra­zy. A nimi do­wo­dzą me­ekhań­scy ofi­ce­ro­wie i pod­ofi­ce­ro­wie.

Nie wie­dzia­ły, czy żar­tu­je, czy nie.

— Je­śli się ze mnie na­bi­jasz i wja­dę w dół gów­na, to wy­czysz­czę nogi Per­ły two­ją ko­szu­lą. — Da­ghe­na ru­szy­ła za resz­tą. — Zła­pał ich w pu­łap­kę, kha-dar? Jak nasi ko­czow­ni­ków?

— Tak. Tu­taj też w zie­mi ukry­te było to. — La­skol­nyk ze­sko­czył z ko­nia i ostroż­nie wszedł w pas traw poza by­łym obo­zem. — O, to wła­śnie.

Pod­niósł z zie­mi po­ła­ma­ne szcząt­ki. Dłu­gą na dwa jar­dy kło­dę prze­wier­co­no w kil­ku miej­scach i prze­bi­to krzy­żu­ją­cy­mi się bam­bu­so­wy­mi prę­ta­mi. Koń­ce prę­tów za­ostrzo­no i utwar­dzo­no w ogniu. Ca­łość była w kil­ku miej­scach po­pę­ka­na, a ko­niec kło­dy wy­strzę­pio­ny.

— Tak wy­glą­da po­ło­wa ko­zła, na któ­re­go prze­wró­ci się koń. — Trud­no było coś wy­czy­tać z twa­rzy ge­ne­ra­ła, ale Ka­ile­an nie po­trze­bo­wa­ła spe­cjal­nych umie­jęt­no­ści, by wie­dzieć, co jej kha-dar czu­je. — A tak miej­sco­wy wy­na­la­zek.

Roz­gar­nął rę­ko­ma wie­cheć tra­wy, od­sła­nia­jąc wbi­ty pio­no­wo i za­ostrzo­ny kij. Miał on sze­ro­kość trzech pal­ców, był wy­so­ki i gięt­ki, a jego ostry ko­niec znaj­do­wał się kil­ka cali po­wy­żej koń­skie­go brzu­cha. Dziew­czy­na wy­obra­zi­ła so­bie, jak w peł­nym cwa­le prze­jeż­dża nad czymś ta­kim, ukry­tym w tra­wie, nie­wi­docz­nym. Ktoś za jej ple­ca­mi, nie roz­po­zna­ła kto, splu­nął, a Jan­ne wes­tchnął i rzu­cił cięż­kim sło­wem.

La­skol­nyk uśmiech­nął się na­gle, dzi­ko, ale bez szcze­gól­nej zło­ści.

— Dla­te­go ka­za­łem wam je­chać stę­pa i uważ­nie pa­trzeć na zie­mię. I wi­dzę, że za kil­ka chwil za­cznie­cie współ­czuć miej­sco­wym, dzie­ci. Uwa­żaj­cie z tym. Oni — wska­zał miej­sce, gdzie stał obóz nie­wol­ni­czej ar­mii — mu­szą so­bie ra­dzić, jak mogą. Me­ekhań­ska prze­myśl­ność, sztucz­ki i pod­stę­py. Ogar twier­dzi, że od­dzia­ły Ka­he­la-saw-Kir­hu przy­szły pod mia­sto wie­czo­rem, za­ło­ży­ły obóz, a po­tem przez całą noc sły­chać było stam­tąd śpie­wy, śmie­chy i od­gło­sy li­ba­cji. Pło­nę­ły ogni­ska, gra­ła mu­zy­ka. I dla­te­go…

— Nikt nie pa­trzył na rów­ni­nę mię­dzy obo­zem a rze­ką.

— Tak, Lea, wła­śnie tak. Nikt nie pa­trzył, jak szy­ku­ją za­sadz­kę, wbi­ja­ją pale, ukła­da­ją ko­zły. Ran­kiem więk­szość nie­wol­ni­ków wy­szła zza wo­zów i uda­ła się nad rze­kę, zu­peł­nie jak­by szli orzeź­wić się w jej nur­cie i na­peł­nić wia­dra wodą. A wte­dy z mia­sta wy­la­ła się jaz­da, raz-dwa sta­nę­ła w szy­ku i ude­rzy­ła. Dla Ko­no­wer­czy­ków mu­sia­ło to wy­glą­dać, jak­by zła­pa­li po­wstań­ców ze spodnia­mi u ko­stek, w opusz­czo­nym obo­zie, z więk­szo­ścią pie­cho­ty nad rze­ką i gar­ścią łucz­ni­ków i pro­ca­rzy na środ­ku, któ­rzy zresz­tą na wi­dok szar­żu­ją­cej jaz­dy rzu­ci­li się do uciecz­ki. Do­wód­ca Sło­wi­ków po­my­ślał, że nie­wol­ni­cy spa­ni­ko­wa­li, że ode­tnie pie­cho­tę od wo­zów, przy­ci­śnie do rze­ki i wy­strze­la z łu­ków albo po­to­pi, a po­tem spo­koj­nie zdo­bę­dzie obóz. Tym­cza­sem ta ho­ło­ta nad rze­ką zmie­ni­ła się w czwo­ro­bok na­je­żo­ny pi­ka­mi, pu­ste pole mię­dzy nią a obo­zem oka­za­ło się li­nią pu­ła­pek, za któ­rą, w tra­wie, kry­ło się dwa ty­sią­ce naj­le­piej uzbro­jo­nej pie­cho­ty, jaką Krwa­wy Ka­hel­le miał. Łucz­ni­cy i pro­ca­rze za­trzy­ma­li się za pie­chu­ra­mi i za­czę­li strze­lać, a wozy w obo­zie ob­sa­dzi­ła resz­ta bun­tow­ni­ków. Sak na ka­wa­le­rię za­dzia­łał. To nie była wier­na ko­pia bi­twy o bród na Siyi, ale zda­ła eg­za­min. Gdy kon­ni ugrzęź­li na pu­łap­kach, stra­ci­li im­pet, czwo­ro­bok znad rze­ki ru­szył na nich, skłu­wa­jąc po rów­no ko­nie i lu­dzi. Za­pa­no­wał cha­os, na­jem­ni­cy, któ­rym obie­cy­wa­no ła­twe zwy­cię­stwo i mnó­stwo łu­pów, stra­ci­li du­cha, nie re­ago­wa­li na ko­men­dy, mie­sza­li Sło­wi­kom szy­ki. Za­czę­ła się rzeź.

Niiar po­krę­cił gło­wą.

— Mó­wisz, jak­byś to wi­dział, kha-dar.

La­skol­nyk uśmiech­nął się lek­ko.

— Nie wi­dzia­łem, ale czy­ta­łem ra­por­ty Kciu­ka. Jego lu­dzie do­tar­li do kil­ku nie­do­bit­ków z tej bi­twy. Nie­wol­ni­cy mie­li mało jaz­dy, może ze dwie­ście koni, ale gdy reszt­ki ata­ku­ją­cych rzu­ci­ły się do uciecz­ki, ta jaz­da sia­dła im na kar­ki i cię­ła, póki się dało. Pra­wie wszy­scy na­jem­ni­cy zgi­nę­li, ze Sło­wi­ków tyl­ko stu wró­ci­ło do Po­mwe, cięż­ka pie­cho­ta, któ­ra do­pie­ro wy­szła z mia­sta, na­wet nie pró­bo­wa­ła im przyjść z po­mo­cą. Zwi­nę­ła szyk i wy­co­fa­ła się za mury. Ka­hel-saw-Kir­hu zdo­był to, po co tu przy­szedł. Pan­ce­rze, broń, sio­dła i ko­ni­nę. Dużo ko­ni­ny. Jego lu­dzie mu­szą jeść.

W Ka­ile­an ode­zwa­ło się wo­zac­kie wy­cho­wa­nie i przez chwi­lę czu­ła kulę żół­ci pod­jeż­dża­ją­cą do gar­dła.

Zło­wi­ła ką­tem oka wzrok Da­ghe­ny i uspo­ka­ja­ją­co mach­nę­ła jej ręką. W po­rząd­ku, dam radę. Wzię­ła głę­bo­ki od­dech.

— Do­bre bo­jo­we ko­nie są cen­ne… — Ko­ci­mięt­ka wy­glą­dał na nie mniej wstrzą­śnię­te­go niż ona.

— Ra­cja. Ale tyl­ko wte­dy, gdy masz do­brych jeźdź­ców albo mo­żesz je do­brze sprze­dać. Poza tym, w ta­kim mły­nie jak tu­taj, w wal­ce z pie­cho­tą kry­ją­cą się za ko­zła­mi, to przede wszyst­kim ko­nie są ra­nio­ne i giną. Po co mię­so ma się mar­no­wać? Hę? Zna­cie tą me­ekhań­ską prak­tycz­ność, praw­da? W tej bi­twie Krwa­wy Ka­hel­le zdo­był ja­kieś trzy­sta koni, resz­tę za­bił i przez dwa dni, sto­jąc pod mia­stem, so­lił ich mię­so w becz­kach. To po­twier­dzo­na hi­sto­ria, są na to świad­ko­wie. Całe Po­mwe pa­trzy­ło. Nad rze­ką nie­wol­ni­cy urzą­dzi­li so­bie rzeź­nię, woda prze­pły­wa­ją­ca pod mia­stem zro­bi­ła się czer­wo­na, a góra ko­ści mia­ła wy­so­kość ka­mie­ni­cy. Miej­sco­wi ze­pchnę­li póź­niej te reszt­ki do wody.

Przez chwi­lę pa­no­wa­ła ci­sza, prze­ry­wa­na tyl­ko na­tar­czy­wym brzę­cze­niem owa­dów. Ka­ile­an po­wstrzy­ma­ła ob­ra­zy pod­su­wa­ne przez roz­pę­dzo­ną wy­obraź­nię i sła­bym gło­sem za­py­ta­ła:

— Po co nam to opo­wia­dasz, kha-dar?

— Bo dzie­sięć dni przed tą bi­twą ar­mia nie­wol­ni­ków złu­pi­ła skła­dy han­dlo­we w pół­noc­nym Wa­he­si. Nie było tam nic cen­ne­go, tro­chę ba­weł­ny i przy­praw, ale nie­wol­ni­cy przy­pie­kli pię­ty jed­ne­mu ze schwy­ta­nych kup­ców i pod pod­ło­ga­mi zna­leź­li czte­ry­sta be­czu­łek soli. Co z tym zro­bić? Jak my­śli­cie? Kciuk prze­ka­zał mi tę in­for­ma­cję, nim wy­je­cha­li­śmy, ale nie wie­dział, co to może zna­czyć. Ja chy­ba wiem.

La­skol­nyk z za­dzi­wia­ją­cą lek­ko­ścią wsko­czył na sio­dło, od­wró­cił się do nich i na­gle do Ka­ile­an do­tar­ło, że coś zmie­ni­ło się w jego twa­rzy. Był sku­pio­ny, spo­koj­ny, opa­no­wa­ny, ale i w ja­kiś dziw­ny spo­sób pod­eks­cy­to­wa­ny. Jak chło­piec, któ­ry do­strzegł szan­sę na nie­złą za­ba­wę.

— Mu­sia­łem zo­ba­czyć to mia­sto i pole bi­twy, Ka­ile­an. Bo Ka­hel-saw-Kir­hu przy­je­chał tu nie tyl­ko z bro­nią, ale też z becz­ka­mi i solą. A to zna­czy­ło, że wie­dział, jak bi­twa się skoń­czy. Za­pla­no­wał ją so­bie, sto­czył w gło­wie, za­nim pierw­szy koń wy­je­chał z mia­sta, i wy­grał, nim pierw­sza sza­bla wy­sko­czy­ła z po­chwy. Cho­le­ra… mia­łem się prze­ko­nać, czy to po­wsta­nie ma szan­sę po­wo­dze­nia i czy Im­pe­rium może mu re­al­nie po­móc. Ale je­śli nie­wol­ni­cy mają ta­kich do­wód­ców… Bia­łe Ko­no­we­ryn… nie, całe Da­le­kie Po­łu­dnie ma kło­pot. Bar­dzo duży kło­pot.

* * *

Ce­sarz nic nie mó­wił. Nie sko­men­to­wał ani sło­wem in­for­ma­cji, że Gen­no La­skol­nyk znaj­du­je się na dru­gim krań­cu świa­ta, do­bre trzy ty­sią­ce mil od Mia­sta Miast. Nie skrzy­wił się na­wet, gdy Trze­ci Szczur po­dał kosz­ty wy­eks­pe­dio­wa­nia go tam wraz z kil­ko­ma set­ka­mi sta­ran­nie wy­se­lek­cjo­no­wa­nych żoł­nie­rzy i in­nym wspar­ciem. Pa­trzył tyl­ko w za­my­śle­niu na ka­mien­ną pła­sko­rzeź­bę z taką miną, jak­by wy­słu­chi­wał naj­zwy­klej­sze­go ra­por­tu o, daj­my na to, ce­nach psze­ni­cy. Do­pie­ro gdy usły­szał, że na miej­scu ge­ne­rał wszedł w kon­takt z agen­tem Psiar­ni, uniósł lek­ko brwi i spoj­rzał na Eu­se­we­nię. Gen­trell nie do­cze­kał się jed­nak swo­jej chwi­li sa­tys­fak­cji. Na­wet je­śli in­for­ma­cja ta była dla niej za­sko­cze­niem, ko­bie­ta nie dała nic po so­bie po­znać.

— Da­le­kie Po­łu­dnie to nasz te­ren, Wa­sza Wy­so­kość — po­wie­dzia­ła tyl­ko.

Oj. Błąd. Może na­wet duży. Kre­gan-ber-Ar­lens prze­niósł wzrok z po­wro­tem na Sza­leń­stwo Em­bre­la i wy­szep­tał:

— Wasz te­ren. Wasz?

Gdy spoj­rzał na nią po­now­nie, pierw­sza wśród Oga­rów Im­pe­rium zgię­ła się w tak głę­bo­kim dy­gnię­ciu, jak­by ręka gi­gan­ta przy­gnio­tła ją do po­sadz­ki.

— Za­czy­nam ro­zu­mieć, na czym po­le­ga pro­blem — kon­ty­nu­ował ce­sarz — z wami i ze Szczu­ra­mi. To wszyst­ko kwe­stia złej in­ter­pre­ta­cji pew­nych stwier­dzeń. Szczu­ry wę­szą w domu, Oga­ry po­lu­ją poza nim. Tak to ja­koś szło, praw­da? I Szczu­ry uzna­ły, że dom na­le­ży do nich, a Psy wbi­ły so­bie do łbów, że to, co poza nim, sta­ło się ich wła­sno­ścią. Zu­peł­nie jak­by ktoś po­kro­ił świat na czę­ści i dał wam go do za­ba­wy. Jak­by — spoj­rze­nie ce­sa­rza spo­czę­ło na Gen­trel­lu i nim ten się zo­rien­to­wał, zgię­ty w ukło­nie też po­dzi­wiał szcze­li­ny mię­dzy pły­ta­mi pła­sko­rzeź­by — na­praw­dę na­le­ża­ły do was. A jed­no­cze­śnie trak­tu­je­cie wszyst­ko i wszyst­kich jak za­baw­ki. Na­wet lu­dzi, któ­rzy są bez­cen­ni dla Im­pe­rium.

Głos, choć spo­koj­ny, nie zwia­sto­wał ni­cze­go spo­koj­ne­go. Na­gle zwy­kła na­ra­da, któ­ra mia­ła być tyl­ko se­rią ra­por­tów, za­mie­ni­ła się w wal­kę o ży­cie. Gen­trell uświa­do­mił so­bie, że gdy wcho­dził do por­ta­lu, tyl­ko dwóch jego lu­dzi wie­dzia­ło, że wy­bie­ra się do sto­li­cy. I ża­den z nich nie zda­wał so­bie spra­wy, że bę­dzie roz­ma­wiał z ce­sa­rzem. A Me­na­ner to był za­mek obron­ny i lo­chy miał z pew­no­ścią głę­bo­kie.

— Gen­no La­skol­nyk — głos ce­sa­rza za­czął się prze­su­wać, ale Szczur nie ośmie­lił się pod­nieść wzro­ku, by śle­dzić jego ruch — wart jest dzie­się­ciu puł­ków jaz­dy. Ca­łej cho­ler­nej kon­nej ar­mii. Żoł­nie­rze pój­dą za nim w ogień, a nasi wro­go­wie drżą, gdy sły­szą jego imię. Po­zwo­li­łem wam zna­leźć mu za­ję­cie, bo za­czął się nu­dzić w sto­li­cy, ale nie udzie­li­łem zgo­dy na wy­sy­ła­nie go na Da­le­kie Po­łu­dnie. Dla­cze­go się tam zna­lazł?

Od od­po­wie­dzi na to py­ta­nie za­le­żał jego los.

— Na po­łu­dniu wy­bu­chło po­wsta­nie nie­wol­ni­ków, Wa­sza Wy­so­kość. Me­ekhań­skich nie­wol­ni­ków.

— Wiem. Psiar­nia o tym szcze­ka, a nasz kor­pus dy­plo­ma­tycz­ny dzia­ła i za­le­wa mnie ra­por­ta­mi. Wiem o wiel­kim po­wsta­niu w Bia­łym Ko­no­we­ryn i o mniej­szych, w po­zo­sta­łych księ­stwach. Wiem, że wal­czą w nich głów­nie nasi lu­dzie. Wiem, że Bia­łe Ko­no­we­ryn ma nową wład­czy­nię, ja­kąś is­sar­ską dzi­ku­skę, któ­ra wy­szła żywa z Oka Aga­ra, a tam­tej­szy ksią­żę leży zło­żo­ny cho­ro­bą. Nie wiem tyl­ko, dla­cze­go wy­sła­li­ście w ten ko­cioł mo­je­go naj­lep­sze­go do­wód­cę jaz­dy. Wy­pro­stuj się, Szczu­rze!

Gen­trell wy­pro­sto­wał się po­słusz­nie. Ce­sarz stał dwa kro­ki przed nim i pa­trzył na pod­wład­ne­go jak na praw­dzi­we­go szczu­ra, któ­ry ja­kimś cu­dem wtar­gnął do kom­na­ty.

— Mów! Krót­ko i skład­nie!

— Wa­sza Wy­so­kość… Ja… to nie za­le­ża­ło do koń­ca ode mnie. Ge­ne­rał sam pod­jął taką de­cy­zję. Na po­łu­dniu… i na za­cho­dzie coś się dzia­ło… na­dal dzie­je.

— Na za­cho­dzie też? W Pon­kee-Laa?

Ski­nie­nie gło­wą kosz­to­wa­ło go wię­cej wy­sił­ku niż wę­drów­ka przez wy­ża­rzo­ne mia­sto.

— Tak. Nie wie­my jak, ale in­ten­syw­ność wy­da­rzeń, ich gwał­tow­ny prze­bieg oraz to, że nie uda­ło im się za­po­biec, mimo iż wło­ży­li­śmy w to spo­ro wy­sił­ku…

— Za­wie­dli­ście?

— Wa­sza Wy­so­kość… W mie­ście ktoś roz­sie­wał plot­ki, że wy­znaw­cy Pana Bi­tew po­bi­li ko­bie­ty wra­ca­ją­ce ze świą­ty­ni Wiel­kiej Mat­ki albo że ma­triar­chi­ści zbez­cze­ści­li dur­won, lub że za­mie­rza­ją prze­szko­dzić ob­cho­dom Dro­gi Wo­jow­ni­ka. A wszyst­kie prze­ciw­dzia­ła­nia Rady Mia­sta oka­zy­wa­ły się da­rem­ne. My też szu­ka­li­śmy źró­dła tych plo­tek, i nic nie zna­leź­li­śmy. Naj­mniej­sze­go śla­du ani pie­nię­dzy, ani ma­gii, ani lu­dzi. A po­tem po­ja­wi­ła się opo­wieść o ta­jem­ni­czym mni­chu albo ka­pła­nie Wiel­kiej Mat­ki, któ­ry na oczach tłu­mu prze­klął wy­znaw­ców Re­agwy­ra oraz wy­pa­lił z ich skó­ry dur­wo­ny – i Pon­kee-Laa wy­bu­chło. Sami nie zor­ga­ni­zo­wa­li­by­śmy tego le­piej.

Ce­sarz pa­trzył. Spo­koj­ny jak sama śmierć.

— Po­wiedz mi coś, cze­go nie wiem, Szczu­rze.

Była jesz­cze garść plo­tek, nie­po­twier­dzo­nych in­for­ma­cji, a Gen­trell nie miał w zwy­cza­ju po­słu­gi­wać się ta­ki­mi. Ale tym ra­zem, przy­gwoż­dżo­ny spoj­rze­niem Kre­ga­na-ber-Ar­lens, po­wie­dział:

— Po­noć w pod­zie­miach Świą­ty­ni Re­agwy­ra do­szło do star­cia Mocy na nie­wy­obra­żal­ną ska­lę. Mamy w Pon­kee-Laa kil­ku szpie­gów wśród cza­row­ni­ków, wszy­scy mó­wią, że to wy­glą­da­ło tak, jak­by dwóch ol­brzy­mów si­ło­wa­ło się na rękę. Ci­sza, spo­kój, ale cały świat drży. Tak czu­li. A gdy je­den z nich prze­grał… Wrzask wstrzą­snął po­bli­ski­mi aspek­ta­mi w pro­mie­niu wie­lu mil. Ale szyb­ko, bar­dzo szyb­ko ucichł. I za­raz po tym za­miesz­ki za­czę­ły wy­ga­sać.

— Pan Bi­tew?

To było py­ta­nie, któ­re za­da­wa­ła so­bie więk­szość szpie­gów w No­rze. Tych mniej in­te­li­gent­nych.

— To zbyt oczy­wi­ste. I zbyt nie­praw­do­po­dob­ne. Dla­cze­go bóg, któ­ry ma ty­sią­ce świą­tyń i mi­lio­ny wy­znaw­ców w Im­pe­rium i poza nim, miał­by się an­ga­żo­wać w coś ta­kie­go? Rzu­ce­nie wy­zwa­nia sa­mej Mat­ce? To głu­po­ta. Sza­leń­stwo. Poza tym taka dys­kre­cja w dzia­ła­niu nie jest w jego sty­lu.

— Może na­wet bo­go­wie cze­goś się uczą?

— Moż­li­we, pa­nie. Ale spraw­dzi­li­śmy do­kład­nie na­szą Świą­ty­nię Re­agwy­ra. Ani jej ar­cy­hie­rar­cha, ani po­mniej­si ka­pła­ni nie mają po­ję­cia, o co cho­dzi­ło w wy­da­rze­niach w Pon­kee-Laa. Kró­le­stwa Wiel­kie­go Ro­dzeń­stwa są od­le­głe i trud­no do­stęp­ne dla śmier­tel­ni­ków, więc tym bar­dziej gdy­by Re­agwyr za­an­ga­żo­wał się oso­bi­ście, jego ka­pła­ni mu­sie­li­by coś wy­czuć. Ale to nie jest naj­waż­niej­sze py­ta­nie, Wa­sza Wy­so­kość.

— Wiem. — Ce­sarz ski­nął gło­wą i spoj­rzał na wciąż zgię­tą w ukło­nie ko­bie­tę. — Mo­żesz się wy­pro­sto­wać.

Hra­bi­na pod­nio­sła się po­wo­li, z wy­raź­nym tru­dem.

— Jak brzmia­ło­by to py­ta­nie we­dług cie­bie, Eu­se­we­nio Wam­lesch, pierw­sza wśród mo­ich Oga­rów?

On nas te­stu­je, do­tar­ło do Gen­trel­la, a świa­do­mość tego była jak tra­fie­nie pio­ru­nem. De­cy­zje za­pa­dły, być może za­czy­na się wła­śnie ko­lej­na czyst­ka, któ­ra zmie­ni układ sił w wy­wia­dach, ar­mii i bo­go­wie wie­dzą gdzie jesz­cze? Ale dla­cze­go? Na li­tość Pani, dla­cze­go?

Eu­se­we­nia spu­ści­ła skrom­nie oczy, dy­gnę­ła lek­ko.

— Py­ta­nia by­ły­by dwa, mój pa­nie. Je­śli w spra­wę za­an­ga­żo­wał się Pan Bi­tew, to kto sta­wił mu czo­ła? A je­śli, jak sama są­dzę, to nie był Re­agwyr, to ja­kie siły oka­za­ły się na tyle po­tęż­ne lub bez­czel­ne, by sto­czyć wal­kę na po­świę­co­nej mu zie­mi. I gdy­bym mo­gła…

— Nie. — Kre­gan uniósł rękę. — Pon­kee-Laa, Fii­land i Wol­ne Księ­stwa to Utra­co­ne Pro­win­cje. Na­dal trak­tu­je­my je jak wła­sne zie­mie i dla­te­go Nora ma tam pierw­szeń­stwo. Na­wet je­śli nie za­wsze spi­su­je się naj­le­piej. Mów da­lej, Szczu­rze. O Ko­no­we­ryn i La­skol­ny­ku.

Gen­trell ukło­nił się lek­ko i kon­ty­nu­ował:

— Za po­wsta­niem nie­wol­ni­ków na Da­le­kim Po­łu­dniu też ktoś stoi, tyle wie­my. Ktoś pil­no­wał, by wy­bu­chło w od­po­wied­nim mo­men­cie, bo chciał od­dać wła­dzę w Ko­no­we­ryn w ręce księ­cia Kam­be­hii, któ­re­go kre­owa­no na po­grom­cę nie­wol­ni­ków i zbaw­cę Po­łu­dnia. To mia­ła być za­pla­no­wa­na ma­sa­kra, po któ­rej tam­tej­sze księ­stwa zjed­no­czą się po­now­nie, a pa­no­wa­nie nad nimi obej­mie nowa dy­na­stia. Ale… ale to był tyl­ko pre­tekst, kurz, któ­ry miał za­sło­nić praw­dzi­we pla­ny na­szych wro­gów. Czu­ję to… Wiem. Do­świad­cze­nie mówi mi, że wca­le nie cho­dzi­ło o tak ba­nal­ną spra­wę jak zmia­na wła­dzy, bo dy­na­stię z Bia­łe­go Ko­no­we­ryn re­pre­zen­to­wał tyl­ko je­den, w do­dat­ku śle­py ksią­żę. Nie trze­ba było aż ta­kiej za­wie­ru­chy, by go oba­lić i prze­jąć wła­dzę, wy­star­czył­by, tak jak w przy­pad­ku jego bra­ta, zwy­kły skry­to­bój­ca. Poza tym wy­da­rze­nia prze­bie­ga­ły w spo­sób po­dob­ny do tego z Pon­kee-Laa: plot­ki o no­wych ob­cią­że­niach dla nie­wol­ni­ków, plot­ki o szy­ko­wa­nej przez nich re­be­lii, ro­sną­ce nie­ustan­nie na­pię­cie. I bum. Jed­na iskra pod­pa­la Da­le­kie Po­łu­dnie. I znów wy­znaw­cy Wiel­kiej Mat­ki sta­ją prze­ciw jed­ne­mu z Ro­dzeń­stwa.

— La­skol­nyk, co tam robi La­skol­nyk?

— Gdy ge­ne­rał wy­pły­wał, De­ana d’Klle­an jesz­cze nie zo­sta­ła Pło­mie­niem Aga­ra. My… spo­dzie­wa­li­śmy się, że La­skol­nyk bę­dzie w imie­niu Me­ekha­nu to­czył roz­mo­wy z księ­ciem La­we­ne­re­sem o ła­god­niej­szym trak­to­wa­niu po­ko­na­nych nie­wol­ni­ków, a przy oka­zji spraw­dzi, kto lub co stoi za tymi wszyst­ki­mi wy­da­rze­nia­mi. A kie­dy sy­tu­acja się zmie­ni­ła, uzna­li­śmy, że może ne­go­cjo­wać to samo z jego na­stęp­czy­nią.

Spoj­rze­nie Im­pe­ra­to­ra nie zmię­kło. Gen­trell czuł, że mimo gru­bych mu­rów i ka­mien­nej po­sadz­ki w sali jest go­rą­co jak w pie­cu.

— Ne­go­cjo­wać?

Загрузка...