Toryn zarżał, zaczął się boczyć i odmówił współpracy. Położył uszy po sobie, głowę przytulił do szerokiej piersi, zaparł się nogami w ziemię i stanął. Koniec, chcesz to złaź i sama tam idź.
Kha-dar podjechał do nich na jabłkowitej klaczy, przechylił się w siodle i poklepał jej wierzchowca po szyi.
— No już, dobrze, dobrze. Minęło dużo czasu. Nie jest niebezpiecznie.
Ogier wzdrygnął się, nabrał powietrza, zadrżał, ale się uspokoił. Kailean widziała już wiele razy, jak Laskolnyk panuje nad końmi, jak jednym gestem nawiązuje z nimi więź, której splecenie najlepszym jeźdźcom zajmowało czasem pół życia. Generał wyjął z rękawa lnianą chustkę, przetarł czoło i kark.
— Pieprzony upał. Człowiek ma wrażenie, jakby cały czas siedział w saunie. — Wskazał przepoconą szmatką rozległą równinę przed miastem. — Na tym polu zginęło wiele koni. I to paskudną śmiercią. Niektóre zwierzęta to wyczuwają.
— Jak? Duchy? — Berdeth nie przekazywał jej żadnych obrazów. Jeśli chodzi o jej talent, ta okolica nie różniła się od innych. Gdzieś tam przemknął duch jakiegoś małego, przypominającego łasicę stworzenia, niektóre kamienie i kawałki drewna drżały i wydawały się mieć inną barwę.
Nic niezwykłego.
— Nie, Kailean. Krew, gówno, przesycony strachem i bólem pot. Odór rozkładu. To zostaje w powietrzu i ziemi. Trwa. Tu było wyjątkowo paskudnie. Pokazali Pomwejczykom, jak potrafi walczyć meekhańska piechota.
Nie obejrzała się na odległe o pół mili miasto. Pomwe wciąż trzęsło się z przerażenia, w Pomwe wystarczyło mieć nieodpowiedni kolor włosów, na przykład po meekhańsku jasne, jak jej, by jakiś pijany strachem bałwan zaczął wrzeszczeć, że jesteś szpiegiem Krwawego Kahelle i zanim zdążysz pokazać odpowiedni glejt, oszalały tłum ściągnie cię z konia i rozerwie na strzępy. Dlatego ominęli miasto łukiem. Zresztą i tak najpewniej nie natrafiliby w nim na nic ciekawego do oglądania.
Z czaardanu przyjechali tutaj w ósemkę. Genno Laskolnyk, Faylen, Niiar, Kocimiętka, Daghena, Lea, Janne Newaryw i ona. Resztę i oddział „najemników”, który z nimi przypłynął, zostawili w karawanseraju pod Białym Konoweryn i kazali im czekać. Oddalenie się o dwieście mil od stolicy księstwa wprost na tereny objęte rebelią wydawało się głupie, ale było w stylu Laskolnyka. Nie siedzieć na tyłku, lecz wskoczyć na koński grzbiet i działać. Od Kciuka, imperialnego Ogara, dostali dwóch miejscowych przewodników, z którymi dogadywali się łamanym meekhem, oraz oficjalne pisma głoszące, że zostali wynajęci do ochrony karawany z Wahesi i wędrują na południe, by dołączyć do swojego pracodawcy. W czasie powstania wzrósł popyt na usługi zbrojnych i to nawet nie ze względu na armię niewolników, lecz w związku z tym, że Białe Konoweryn opróżniło większość garnizonów w południowo-zachodniej części kraju, koncentrując armię przy stolicy, więc na drogach zaroiło się od bandytów, rabusiów i innych amatorów łatwego zarobku. Tacy ludzie raczej nie wejdą w drogę dziesiątce uzbrojonych jeźdźców, a jeśli chodzi o oddział buntowników… no cóż, w końcu ich właśnie szukali.
Podobno podjazdy niewolniczej armii same polowały na bandytów i tłukły ich bez litości. Kailean miała nadzieję, że zdążą się okrzyknąć, zanim w ruch pójdą szable.
Niewolnicy nienawidzili swych byłych panów z zawziętością, która budziła lęk nawet w kimś, kto dorastał przy granicy Wielkich Stepów. Ale, na litość Wielkiej Matki, mieli powody. A im powstanie trwało dłużej, tym mieli ich więcej.
Kailean mimo woli zerknęła na mury miasta. I ponownie wzdrygnęła się, ponownie zacisnęła zęby. Przewodnik, towarzyszący im z polecenia Ogara, wykrzywił do niej czarną twarz i uczynił znak odpędzający zło. Uderzyło ją, jak bardzo takie gesty są podobne do siebie w różnych miejscach świata. Jakby człowiek łapał coś paskudnego i odrzucał na bok.
Ale to zło pluło w twarz światu i nie dawało się tak łatwo odpędzić.
Bo Pomwejczycy w obawie przed tym, że żyjący wśród nich niewolnicy przyłączą się do buntu i otworzą bramy miasta, zareagowali histerycznie.
Mury obwiesili, a fosę wypełnili ciałami pięciu tysięcy przebywających w Pomwe niewolnych. To było głupie, bo miasto żyło głównie z przędzalni, farbiarni i warsztatów tkackich, więc olbrzymia większość tutejszych niewolników to byli auwini – popielni, dobrze wykształceni w rzemiośle i cenni przez swoją fachowość. Na mury trafili także amri – domowi niewolnicy tacy jak nauczyciele, muzycy, masażyści, lekarze, a przecież wśród nich poparcie dla buntu było nikłe. Ale to nie miało znaczenia. Miasto oszalało ze strachu i wymordowało ich co do jednego.
A później, gdy nadeszły wieści, że Kahel-saw-Kirhu idzie na Pomwe mścić się za tę rzeź, Pomwe ubłagało miejscowych dowódców Słowików i Bawołów o pomoc, wsparło ich oddziały najemnikami i widząc nadciągającą armię niewolników, wysłało na jej spotkanie wojsko.
W czaardanie słyszeli o tej bitwie wiele razy, choć najpełniejszą i najbardziej wiarygodną relację otrzymali od Kciuka. W jego raporcie armia niewolników nie liczyła trzydziestu tysięcy ludzi, lecz osiem do dziesięciu, a na jej spotkanie nie wyszło dziesięć tysięcy żołnierzy Konoweryn, lecz cztery, po tysiąc Słowików i Bawołów, wsparte kosztującymi mnóstwo złota dwoma tysiącami najemników, głównie konnych z Wahesi i Kambehii. Pomwe było bogate, mogło sobie pozwolić na wydanie tylu pieniędzy, a na dodatek liczyło, że jeśli zniszczy buntowników, to rebelia w okolicach miasta upadnie.
Pomwe, o ciemnych murach obwieszonych tysiącami ciał, nie doceniło niewolniczej armii.
Kahelle. W miejscowych legendach nazywano tak demony, które przychodzą nocami i napełniają ludzkie sny takim przerażeniem, że nawiedzani przez nich nieszczęśnicy budzą się obłąkani. Kahel-saw-Kirhu, jeden z dowódców powstańczej armii, przyjął to przezwisko na samym początku rebelii, wykorzystując oczywiste podobieństwo własnego imienia. A po bitwie, w której Pomwe próbowało pokonać jego oddziały, Krwawy Kahelle naprawdę zaczął nawiedzać sny mieszkańców miasta.
Klacz Laskolnyka parsknęła i niechętnie ruszyła naprzód. Też jej się tu nie podobało. Reszta koni z ociąganiem podążyła za nią. Wysoka na kilka stóp trawa smyrała Kailean po łydkach; gdyby zeskoczyła z konia i przykucnęła, zieleń połknęłaby ją w całości.
— Krwawy Kahelle zrobił tu powtórkę z bitwy o bród na Siyi. — Generał obejrzał się na swój oddział przez ramię i posłał im zmęczony uśmiech. — Nie wierzyłem aż do teraz, ale naprawdę tego dokonał.
Kocimiętka ściągnął z głowy przepoconą chustkę, wyżął, skrzywił się i założył z powrotem.
— Myślisz, kha-dar? Tam była niezła rzeź. Udało mu się to z bandą niewyszkolonych rekrutów?
— Ci rekruci to w sporej części żołnierze. I mieli dość czasu, by podszkolić resztę. Zrobił to. Raport nie kłamał.
Daghena sięgnęła po manierkę, zwilżyła usta.
— Kha-dar, nie wszyscy urodziliśmy się, gdy słońce było jeszcze młode, i pamiętamy jakieś zamierzchłe bitwy. Co zrobił? Kto zrobił? I dlaczego tyłek wciąż lepi mi się do siodła?
Laskolnyk milczał. Kocimiętka rzucił Dag kpiące spojrzenie i wziął na siebie ciężar odpowiedzi.
— W bitwie o bród Siyi Trzydziesty Czwarty pułk zatrzymał i rozbił cztery tysiące uciekających koczowników, a połowa to były Błyskawice. Po Bitwie o Meekhan, gdy słońce było jeszcze młode, a świat nie cierpiał od nadmiaru pyskatych dziewek, rozbita armia Yawenyra uciekała, gdzie się dało. To był największy oddział, jaki nam się wymknął. Siedzieliśmy im na karkach od samego miasta, cztery nasze pułki jazdy i jakieś dwa tysiące nieregularnych, ale nie mogliśmy ich dogonić, wyprzedzali nas o kilka godzin. Zapędziliśmy ich do rzeki i gnaliśmy wzdłuż niej, Siya była szeroka i głęboka, a jedyny bród na niej obsadzał Trzydziesty Czwarty. I to w niepełnym składzie. Ledwo dwa tysiące ludzi. — Skrzywił się i ponownie wyżął chustkę. — Uff. Zmuszasz mnie do gadania w tym upale, dziewczyno. Jak zatrzymamy się na nocleg, odwdzięczysz mi się kolacją i wymasujesz plecy.
Dag wzruszyła ramionami.
— Nie ma sprawy. Mam w jukach trochę owsa i przejadę po tobie koniem, nawet ze dwa razy, jak będziesz chciał. A teraz jak zacząłeś, to skończ, bo zrobię to od razu.
Ktoś, chyba Niiar, prychnął kpiąco, ale większość oddziału przyjęła żarcik milczeniem. Byli zbyt zmęczeni wszechobecnym upałem i duchotą, żeby się zaśmiać. Kailean po raz setny zastanowiła się, jakie licho kazało jej się wybrać z Laskolnykiem w tę szaleńczą podróż, zamiast siedzieć w karawanseraju, gdzie mogłaby przynajmniej wymoczyć się od czasu do czasu w łaźni, popijając schłodzone wino.
Berdeth mignął jej na skraju widzenia i znikł w krzakach, nie poruszając nawet jednego liścia. No tak. Kha-dar zabrał ze sobą większość ludzi obdarzonych talentami.
— Trzydziesty Czwarty miał obsadzić bród i zatrzymać wszystko, co będzie przez niego próbowało przejechać. — Zastępca Laskolnyka skrzywił się, założył chustkę na czoło i kontynuował — ale nie spodziewaliśmy się, że aż tylu Se-kohlandczyków pójdzie w jego stronę. Gnaliśmy za nimi dwa dni, spodziewając się, że po przybyciu do brodu zastaniemy zmasakrowany pułk i smród po koczownikach. A gdy dojechaliśmy na miejsce, mogliśmy tylko odebrać tysiąc jeńców i jakieś pięćset zdobycznych koni. Dowódca Trzydziestego Czwartego… eee… jak mu było, kha-dar?
— Benser-som-Elgris. Chyba. Albo som-Welgris. Nie pamiętam.
— No. Ten szaleniec przyjął bitwę przed brodem, a nie za nim. Ustawił pułk w trzy czworoboki po trzy kompanie, dwa wysunięte do przodu, a środkowy cofnięty o dwieście, trzysta kroków, artylerii kazał zaś stanąć na skrzydłach. Koczownicy nie mogli go obejść, bo z jednej strony miał gęsty jak cholera las, a z drugiej wzgórze, na którym za palisadą umieścił łuczników. Zresztą wiedzieli o pościgu i rozumieli, że muszą szybko przejść rzekę. Uderzyli… Kha-dar? Pomożesz?
— Uderzyli na jego prawe skrzydło. To pod lasem, żeby znaleźć się poza zasięgiem łuczników ze wzgórza, a gdy przesunął kompanie ze środka na prawo, by wzmocnić tamtą stronę, główny atak poszedł na osłabione centrum. Każdy dowódca jazdy by tak zaatakował. Każdy.
Kailean wymieniła spojrzenia z Dagheną i Leą. Każdy? W głosie Laskolnyka było coś, co wskazywało, że on wywęszyłby pułapkę. Bo przecież musiała być pułapka.
— Ten som-Welgris zastawił pułapkę. Syn parszywej maciory i starego capa. Gdy widziałem później pole bitwy, nie wiedziałem, czy go przeklinać, czy wyściskać. Cały teren przed środkiem formacji, ten między wysuniętymi czworobokami piechoty, usiał pułapkami na konie.
— Dziury?
Meekhańska piechota chętnie kopała w ziemi dziury, w których konie łamały nogi. Meekhańska kawaleria, składająca się w większości z ludzi kochających konie, czasem chętnie zakopałaby w tych dziurach pieprzonych piechurów.
Laskolnyk chrząknął.
— Nie tylko, Kailean. Środek pola porastała wysoka do pasa trawa, jak tutaj. On kazał przygotować setki, tysiące niskich kozłów przeciw jeździe. Nie wyższych niż trzy stopy, żeby ukryć je w trawie. Rzucił je tak — kha-dar pokazał dwie pionowe linie łączone u góry poziomą — robiąc sak na konnicę. Z przodu ułożył je rzadko, potem gęściej i gęściej. Pięćdziesiąt jardów przed liniami piechoty leżały już jeden za drugim. Kazał to zrobić w nocy, a do rana trawa podniosła się, kryjąc pułapkę. Nad pojedynczym kozłem koń mógł przeskoczyć, nawet jeśli jeździec zobaczył go w ostatniej chwili, nad dwoma czy trzema też, więc koczownicy, szarżując, przeszli nad pierwszymi pułapkami, ale potem… gdy atak doszedł do głównej linii obrony… Konie przeskakiwały nad początkowymi rzędami kozłów i lądowały pośrodku pola śmierci, raniły pęciny, łamały nogi, przewracały się i nadziewały na zaostrzone paliki. A do ataku w środek poszła większość jazdy, jakieś trzy tysiące, w tym Błyskawice. Setki koni padło od razu, reszta miotała się, próbując znaleźć drogę, nie widząc w trawie kozłów, przewracając się i ginąc. A artyleria z boków i łucznicy, którzy zeszli ze wzgórza, walili w nich jak praczka w mokre szmaty. Zanim się pozbierali, stojące na skrzydłach kompanie zawinęły się wokół nich i zamknęły kocioł. Dokończ, Kocimiętka.
Ten wzruszył ramionami. O czym tu gadać?
— Gdy dotarliśmy do brodu, okazało się, że mniej niż tysiąc koczowników wymknęło się z pułapki. Głównie tych, którzy atakowali prawe skrzydło. Wyłapaliśmy ich później do ostatniego. A ci, co weszli w środek… Trudno jest oderwać się od wroga, gdy wejdziesz w taki, jak kha-dar powiedział, sak. Se-kohlandczycy jechali do ataku ciasno, całą masą, bo chcieli się przebić jednym szturmem, a potem… ufff, po co ja tyle gadam… trudno zawrócić konia, gdy ci z tyłu nie widząc pułapki, pchają cię naprzód. Widziałem to w niektórych miejscach: trzy, cztery konie leżały jeden za drugim. Wyobraź sobie teren szeroki i głęboki na czterysta kroków, usiany martwymi i umierającymi zwierzętami. Końmi z połamanymi nogami, nadzianymi na zaostrzone pale, z kośćmi zgruchotanymi przez kamienie z katapult i ciałami naszpikowanymi strzałami. Część jeszcze żyła. Piechota chodziła po polu i dobijała je kilofami i siekierami, których zwykle używa przy okopywaniu się. Ten kwik…
— Tak, ten kwik… — Laskolnyk powiedział to cicho, że ledwo go usłyszeli. — Tu zrobili to samo. Zwabili ich w pułapkę. Szpiedzy Ogara mówili prawdę. Kahel-saw-Kirhu zabezpieczył sobie lewe skrzydło rzeką…
Kailean widziała już Tos, największą rzekę księstwa. Jakieś sześćset, siedemset jardów od nich brudna, mętna woda płynęła leniwie, a jej brzegi, choć płaskie, były grząskie i bagniste. Jazda nie mogłaby tamtędy obejść wroga.
— … a prawe umocnił obozem. Kilkaset wozów spiął łańcuchami, zresztą właśnie dojeżdżamy do tego miejsca.
Właściwie trudno byłoby im się zorientować, o czym dowódca mówi, gdyby nie to, że właśnie minęli linię wyznaczoną przez płytki rów, a trawa za nim była jakaś niższa i jakby rzadsza. W tym przeklętym kraju rośliny rosły jak na drożdżach, ale nawet one potrzebują trochę czasu, by całkowicie przykryć teren, na którym zatrzymała się armia.
— Tam i tam, i tu też — kha-dar wskazywał ciemniejsze plamy — to miejsca po ogniskach. Wojsko musi jeść. Trzy rzędy wozów, a za nimi namioty, wytyczone alejki. Wartownicy. Meekhańska piechota; psiakrew, nawet w Domu Snu będą zakładać obozy. Jak dobrze poszukamy, to znajdziemy nawet latryny.
Dziewczyny ściągnęły koniom wodze i zaczęły uważniej wpatrywać się w ziemię przed sobą. Kocimiętka parsknął kpiąco.
— Zakopali je, panienki.
— Jesteś pewien? — Lea nieufnie zerknęła na trawę.
— Regulamin wojskowy przewiduje zakopanie latryn, gdy zwija się obóz. Punkt sto trzydziesty ósmy. Ryzyko zarazy. A nimi dowodzą meekhańscy oficerowie i podoficerowie.
Nie wiedziały, czy żartuje, czy nie.
— Jeśli się ze mnie nabijasz i wjadę w dół gówna, to wyczyszczę nogi Perły twoją koszulą. — Daghena ruszyła za resztą. — Złapał ich w pułapkę, kha-dar? Jak nasi koczowników?
— Tak. Tutaj też w ziemi ukryte było to. — Laskolnyk zeskoczył z konia i ostrożnie wszedł w pas traw poza byłym obozem. — O, to właśnie.
Podniósł z ziemi połamane szczątki. Długą na dwa jardy kłodę przewiercono w kilku miejscach i przebito krzyżującymi się bambusowymi prętami. Końce prętów zaostrzono i utwardzono w ogniu. Całość była w kilku miejscach popękana, a koniec kłody wystrzępiony.
— Tak wygląda połowa kozła, na którego przewróci się koń. — Trudno było coś wyczytać z twarzy generała, ale Kailean nie potrzebowała specjalnych umiejętności, by wiedzieć, co jej kha-dar czuje. — A tak miejscowy wynalazek.
Rozgarnął rękoma wiecheć trawy, odsłaniając wbity pionowo i zaostrzony kij. Miał on szerokość trzech palców, był wysoki i giętki, a jego ostry koniec znajdował się kilka cali powyżej końskiego brzucha. Dziewczyna wyobraziła sobie, jak w pełnym cwale przejeżdża nad czymś takim, ukrytym w trawie, niewidocznym. Ktoś za jej plecami, nie rozpoznała kto, splunął, a Janne westchnął i rzucił ciężkim słowem.
Laskolnyk uśmiechnął się nagle, dziko, ale bez szczególnej złości.
— Dlatego kazałem wam jechać stępa i uważnie patrzeć na ziemię. I widzę, że za kilka chwil zaczniecie współczuć miejscowym, dzieci. Uważajcie z tym. Oni — wskazał miejsce, gdzie stał obóz niewolniczej armii — muszą sobie radzić, jak mogą. Meekhańska przemyślność, sztuczki i podstępy. Ogar twierdzi, że oddziały Kahela-saw-Kirhu przyszły pod miasto wieczorem, założyły obóz, a potem przez całą noc słychać było stamtąd śpiewy, śmiechy i odgłosy libacji. Płonęły ogniska, grała muzyka. I dlatego…
— Nikt nie patrzył na równinę między obozem a rzeką.
— Tak, Lea, właśnie tak. Nikt nie patrzył, jak szykują zasadzkę, wbijają pale, układają kozły. Rankiem większość niewolników wyszła zza wozów i udała się nad rzekę, zupełnie jakby szli orzeźwić się w jej nurcie i napełnić wiadra wodą. A wtedy z miasta wylała się jazda, raz-dwa stanęła w szyku i uderzyła. Dla Konowerczyków musiało to wyglądać, jakby złapali powstańców ze spodniami u kostek, w opuszczonym obozie, z większością piechoty nad rzeką i garścią łuczników i procarzy na środku, którzy zresztą na widok szarżującej jazdy rzucili się do ucieczki. Dowódca Słowików pomyślał, że niewolnicy spanikowali, że odetnie piechotę od wozów, przyciśnie do rzeki i wystrzela z łuków albo potopi, a potem spokojnie zdobędzie obóz. Tymczasem ta hołota nad rzeką zmieniła się w czworobok najeżony pikami, puste pole między nią a obozem okazało się linią pułapek, za którą, w trawie, kryło się dwa tysiące najlepiej uzbrojonej piechoty, jaką Krwawy Kahelle miał. Łucznicy i procarze zatrzymali się za piechurami i zaczęli strzelać, a wozy w obozie obsadziła reszta buntowników. Sak na kawalerię zadziałał. To nie była wierna kopia bitwy o bród na Siyi, ale zdała egzamin. Gdy konni ugrzęźli na pułapkach, stracili impet, czworobok znad rzeki ruszył na nich, skłuwając po równo konie i ludzi. Zapanował chaos, najemnicy, którym obiecywano łatwe zwycięstwo i mnóstwo łupów, stracili ducha, nie reagowali na komendy, mieszali Słowikom szyki. Zaczęła się rzeź.
Niiar pokręcił głową.
— Mówisz, jakbyś to widział, kha-dar.
Laskolnyk uśmiechnął się lekko.
— Nie widziałem, ale czytałem raporty Kciuka. Jego ludzie dotarli do kilku niedobitków z tej bitwy. Niewolnicy mieli mało jazdy, może ze dwieście koni, ale gdy resztki atakujących rzuciły się do ucieczki, ta jazda siadła im na karki i cięła, póki się dało. Prawie wszyscy najemnicy zginęli, ze Słowików tylko stu wróciło do Pomwe, ciężka piechota, która dopiero wyszła z miasta, nawet nie próbowała im przyjść z pomocą. Zwinęła szyk i wycofała się za mury. Kahel-saw-Kirhu zdobył to, po co tu przyszedł. Pancerze, broń, siodła i koninę. Dużo koniny. Jego ludzie muszą jeść.
W Kailean odezwało się wozackie wychowanie i przez chwilę czuła kulę żółci podjeżdżającą do gardła.
Złowiła kątem oka wzrok Dagheny i uspokajająco machnęła jej ręką. W porządku, dam radę. Wzięła głęboki oddech.
— Dobre bojowe konie są cenne… — Kocimiętka wyglądał na nie mniej wstrząśniętego niż ona.
— Racja. Ale tylko wtedy, gdy masz dobrych jeźdźców albo możesz je dobrze sprzedać. Poza tym, w takim młynie jak tutaj, w walce z piechotą kryjącą się za kozłami, to przede wszystkim konie są ranione i giną. Po co mięso ma się marnować? Hę? Znacie tą meekhańską praktyczność, prawda? W tej bitwie Krwawy Kahelle zdobył jakieś trzysta koni, resztę zabił i przez dwa dni, stojąc pod miastem, solił ich mięso w beczkach. To potwierdzona historia, są na to świadkowie. Całe Pomwe patrzyło. Nad rzeką niewolnicy urządzili sobie rzeźnię, woda przepływająca pod miastem zrobiła się czerwona, a góra kości miała wysokość kamienicy. Miejscowi zepchnęli później te resztki do wody.
Przez chwilę panowała cisza, przerywana tylko natarczywym brzęczeniem owadów. Kailean powstrzymała obrazy podsuwane przez rozpędzoną wyobraźnię i słabym głosem zapytała:
— Po co nam to opowiadasz, kha-dar?
— Bo dziesięć dni przed tą bitwą armia niewolników złupiła składy handlowe w północnym Wahesi. Nie było tam nic cennego, trochę bawełny i przypraw, ale niewolnicy przypiekli pięty jednemu ze schwytanych kupców i pod podłogami znaleźli czterysta beczułek soli. Co z tym zrobić? Jak myślicie? Kciuk przekazał mi tę informację, nim wyjechaliśmy, ale nie wiedział, co to może znaczyć. Ja chyba wiem.
Laskolnyk z zadziwiającą lekkością wskoczył na siodło, odwrócił się do nich i nagle do Kailean dotarło, że coś zmieniło się w jego twarzy. Był skupiony, spokojny, opanowany, ale i w jakiś dziwny sposób podekscytowany. Jak chłopiec, który dostrzegł szansę na niezłą zabawę.
— Musiałem zobaczyć to miasto i pole bitwy, Kailean. Bo Kahel-saw-Kirhu przyjechał tu nie tylko z bronią, ale też z beczkami i solą. A to znaczyło, że wiedział, jak bitwa się skończy. Zaplanował ją sobie, stoczył w głowie, zanim pierwszy koń wyjechał z miasta, i wygrał, nim pierwsza szabla wyskoczyła z pochwy. Cholera… miałem się przekonać, czy to powstanie ma szansę powodzenia i czy Imperium może mu realnie pomóc. Ale jeśli niewolnicy mają takich dowódców… Białe Konoweryn… nie, całe Dalekie Południe ma kłopot. Bardzo duży kłopot.
* * *
Cesarz nic nie mówił. Nie skomentował ani słowem informacji, że Genno Laskolnyk znajduje się na drugim krańcu świata, dobre trzy tysiące mil od Miasta Miast. Nie skrzywił się nawet, gdy Trzeci Szczur podał koszty wyekspediowania go tam wraz z kilkoma setkami starannie wyselekcjonowanych żołnierzy i innym wsparciem. Patrzył tylko w zamyśleniu na kamienną płaskorzeźbę z taką miną, jakby wysłuchiwał najzwyklejszego raportu o, dajmy na to, cenach pszenicy. Dopiero gdy usłyszał, że na miejscu generał wszedł w kontakt z agentem Psiarni, uniósł lekko brwi i spojrzał na Eusewenię. Gentrell nie doczekał się jednak swojej chwili satysfakcji. Nawet jeśli informacja ta była dla niej zaskoczeniem, kobieta nie dała nic po sobie poznać.
— Dalekie Południe to nasz teren, Wasza Wysokość — powiedziała tylko.
Oj. Błąd. Może nawet duży. Kregan-ber-Arlens przeniósł wzrok z powrotem na Szaleństwo Embrela i wyszeptał:
— Wasz teren. Wasz?
Gdy spojrzał na nią ponownie, pierwsza wśród Ogarów Imperium zgięła się w tak głębokim dygnięciu, jakby ręka giganta przygniotła ją do posadzki.
— Zaczynam rozumieć, na czym polega problem — kontynuował cesarz — z wami i ze Szczurami. To wszystko kwestia złej interpretacji pewnych stwierdzeń. Szczury węszą w domu, Ogary polują poza nim. Tak to jakoś szło, prawda? I Szczury uznały, że dom należy do nich, a Psy wbiły sobie do łbów, że to, co poza nim, stało się ich własnością. Zupełnie jakby ktoś pokroił świat na części i dał wam go do zabawy. Jakby — spojrzenie cesarza spoczęło na Gentrellu i nim ten się zorientował, zgięty w ukłonie też podziwiał szczeliny między płytami płaskorzeźby — naprawdę należały do was. A jednocześnie traktujecie wszystko i wszystkich jak zabawki. Nawet ludzi, którzy są bezcenni dla Imperium.
Głos, choć spokojny, nie zwiastował niczego spokojnego. Nagle zwykła narada, która miała być tylko serią raportów, zamieniła się w walkę o życie. Gentrell uświadomił sobie, że gdy wchodził do portalu, tylko dwóch jego ludzi wiedziało, że wybiera się do stolicy. I żaden z nich nie zdawał sobie sprawy, że będzie rozmawiał z cesarzem. A Menaner to był zamek obronny i lochy miał z pewnością głębokie.
— Genno Laskolnyk — głos cesarza zaczął się przesuwać, ale Szczur nie ośmielił się podnieść wzroku, by śledzić jego ruch — wart jest dziesięciu pułków jazdy. Całej cholernej konnej armii. Żołnierze pójdą za nim w ogień, a nasi wrogowie drżą, gdy słyszą jego imię. Pozwoliłem wam znaleźć mu zajęcie, bo zaczął się nudzić w stolicy, ale nie udzieliłem zgody na wysyłanie go na Dalekie Południe. Dlaczego się tam znalazł?
Od odpowiedzi na to pytanie zależał jego los.
— Na południu wybuchło powstanie niewolników, Wasza Wysokość. Meekhańskich niewolników.
— Wiem. Psiarnia o tym szczeka, a nasz korpus dyplomatyczny działa i zalewa mnie raportami. Wiem o wielkim powstaniu w Białym Konoweryn i o mniejszych, w pozostałych księstwach. Wiem, że walczą w nich głównie nasi ludzie. Wiem, że Białe Konoweryn ma nową władczynię, jakąś issarską dzikuskę, która wyszła żywa z Oka Agara, a tamtejszy książę leży złożony chorobą. Nie wiem tylko, dlaczego wysłaliście w ten kocioł mojego najlepszego dowódcę jazdy. Wyprostuj się, Szczurze!
Gentrell wyprostował się posłusznie. Cesarz stał dwa kroki przed nim i patrzył na podwładnego jak na prawdziwego szczura, który jakimś cudem wtargnął do komnaty.
— Mów! Krótko i składnie!
— Wasza Wysokość… Ja… to nie zależało do końca ode mnie. Generał sam podjął taką decyzję. Na południu… i na zachodzie coś się działo… nadal dzieje.
— Na zachodzie też? W Ponkee-Laa?
Skinienie głową kosztowało go więcej wysiłku niż wędrówka przez wyżarzone miasto.
— Tak. Nie wiemy jak, ale intensywność wydarzeń, ich gwałtowny przebieg oraz to, że nie udało im się zapobiec, mimo iż włożyliśmy w to sporo wysiłku…
— Zawiedliście?
— Wasza Wysokość… W mieście ktoś rozsiewał plotki, że wyznawcy Pana Bitew pobili kobiety wracające ze świątyni Wielkiej Matki albo że matriarchiści zbezcześcili durwon, lub że zamierzają przeszkodzić obchodom Drogi Wojownika. A wszystkie przeciwdziałania Rady Miasta okazywały się daremne. My też szukaliśmy źródła tych plotek, i nic nie znaleźliśmy. Najmniejszego śladu ani pieniędzy, ani magii, ani ludzi. A potem pojawiła się opowieść o tajemniczym mnichu albo kapłanie Wielkiej Matki, który na oczach tłumu przeklął wyznawców Reagwyra oraz wypalił z ich skóry durwony – i Ponkee-Laa wybuchło. Sami nie zorganizowalibyśmy tego lepiej.
Cesarz patrzył. Spokojny jak sama śmierć.
— Powiedz mi coś, czego nie wiem, Szczurze.
Była jeszcze garść plotek, niepotwierdzonych informacji, a Gentrell nie miał w zwyczaju posługiwać się takimi. Ale tym razem, przygwożdżony spojrzeniem Kregana-ber-Arlens, powiedział:
— Ponoć w podziemiach Świątyni Reagwyra doszło do starcia Mocy na niewyobrażalną skalę. Mamy w Ponkee-Laa kilku szpiegów wśród czarowników, wszyscy mówią, że to wyglądało tak, jakby dwóch olbrzymów siłowało się na rękę. Cisza, spokój, ale cały świat drży. Tak czuli. A gdy jeden z nich przegrał… Wrzask wstrząsnął pobliskimi aspektami w promieniu wielu mil. Ale szybko, bardzo szybko ucichł. I zaraz po tym zamieszki zaczęły wygasać.
— Pan Bitew?
To było pytanie, które zadawała sobie większość szpiegów w Norze. Tych mniej inteligentnych.
— To zbyt oczywiste. I zbyt nieprawdopodobne. Dlaczego bóg, który ma tysiące świątyń i miliony wyznawców w Imperium i poza nim, miałby się angażować w coś takiego? Rzucenie wyzwania samej Matce? To głupota. Szaleństwo. Poza tym taka dyskrecja w działaniu nie jest w jego stylu.
— Może nawet bogowie czegoś się uczą?
— Możliwe, panie. Ale sprawdziliśmy dokładnie naszą Świątynię Reagwyra. Ani jej arcyhierarcha, ani pomniejsi kapłani nie mają pojęcia, o co chodziło w wydarzeniach w Ponkee-Laa. Królestwa Wielkiego Rodzeństwa są odległe i trudno dostępne dla śmiertelników, więc tym bardziej gdyby Reagwyr zaangażował się osobiście, jego kapłani musieliby coś wyczuć. Ale to nie jest najważniejsze pytanie, Wasza Wysokość.
— Wiem. — Cesarz skinął głową i spojrzał na wciąż zgiętą w ukłonie kobietę. — Możesz się wyprostować.
Hrabina podniosła się powoli, z wyraźnym trudem.
— Jak brzmiałoby to pytanie według ciebie, Eusewenio Wamlesch, pierwsza wśród moich Ogarów?
On nas testuje, dotarło do Gentrella, a świadomość tego była jak trafienie piorunem. Decyzje zapadły, być może zaczyna się właśnie kolejna czystka, która zmieni układ sił w wywiadach, armii i bogowie wiedzą gdzie jeszcze? Ale dlaczego? Na litość Pani, dlaczego?
Eusewenia spuściła skromnie oczy, dygnęła lekko.
— Pytania byłyby dwa, mój panie. Jeśli w sprawę zaangażował się Pan Bitew, to kto stawił mu czoła? A jeśli, jak sama sądzę, to nie był Reagwyr, to jakie siły okazały się na tyle potężne lub bezczelne, by stoczyć walkę na poświęconej mu ziemi. I gdybym mogła…
— Nie. — Kregan uniósł rękę. — Ponkee-Laa, Fiiland i Wolne Księstwa to Utracone Prowincje. Nadal traktujemy je jak własne ziemie i dlatego Nora ma tam pierwszeństwo. Nawet jeśli nie zawsze spisuje się najlepiej. Mów dalej, Szczurze. O Konoweryn i Laskolnyku.
Gentrell ukłonił się lekko i kontynuował:
— Za powstaniem niewolników na Dalekim Południu też ktoś stoi, tyle wiemy. Ktoś pilnował, by wybuchło w odpowiednim momencie, bo chciał oddać władzę w Konoweryn w ręce księcia Kambehii, którego kreowano na pogromcę niewolników i zbawcę Południa. To miała być zaplanowana masakra, po której tamtejsze księstwa zjednoczą się ponownie, a panowanie nad nimi obejmie nowa dynastia. Ale… ale to był tylko pretekst, kurz, który miał zasłonić prawdziwe plany naszych wrogów. Czuję to… Wiem. Doświadczenie mówi mi, że wcale nie chodziło o tak banalną sprawę jak zmiana władzy, bo dynastię z Białego Konoweryn reprezentował tylko jeden, w dodatku ślepy książę. Nie trzeba było aż takiej zawieruchy, by go obalić i przejąć władzę, wystarczyłby, tak jak w przypadku jego brata, zwykły skrytobójca. Poza tym wydarzenia przebiegały w sposób podobny do tego z Ponkee-Laa: plotki o nowych obciążeniach dla niewolników, plotki o szykowanej przez nich rebelii, rosnące nieustannie napięcie. I bum. Jedna iskra podpala Dalekie Południe. I znów wyznawcy Wielkiej Matki stają przeciw jednemu z Rodzeństwa.
— Laskolnyk, co tam robi Laskolnyk?
— Gdy generał wypływał, Deana d’Kllean jeszcze nie została Płomieniem Agara. My… spodziewaliśmy się, że Laskolnyk będzie w imieniu Meekhanu toczył rozmowy z księciem Laweneresem o łagodniejszym traktowaniu pokonanych niewolników, a przy okazji sprawdzi, kto lub co stoi za tymi wszystkimi wydarzeniami. A kiedy sytuacja się zmieniła, uznaliśmy, że może negocjować to samo z jego następczynią.
Spojrzenie Imperatora nie zmiękło. Gentrell czuł, że mimo grubych murów i kamiennej posadzki w sali jest gorąco jak w piecu.
— Negocjować?