Prolog

Po pię­ciu dniach wę­drów­ki na po­łu­dnie ze­szli wresz­cie w do­li­ny za­miesz­ka­ne przez lu­dzi i roz­bi­li obóz w taki sam spo­sób, jak­by znaj­do­wa­li się we wła­snej pro­win­cji. Jaw­nie, na wi­do­ku. Nie ma lep­sze­go spo­so­bu, by ogło­sić swo­je przy­by­cie i przy oka­zji po­ka­zać, że ma się do­bre in­ten­cje. Tyl­ko ban­dy­ci i zło­dzie­je pró­bu­ją się ukry­wać.

Zna­le­zio­no ich tak szyb­ko, jak się tego spo­dzie­wa­li. Set­ka zbroj­nych. Bia­łe płasz­cze, naj­róż­niej­sza broń.

Straż.

Okrzyk­nę­li się z da­le­ka. Po­da­li nu­me­ry i miej­sce po­cho­dze­nia. Tam­ci naj­pierw wy­da­wa­li się skon­fun­do­wa­ni i nie­uf­ni, po­tem jed­nak wy­co­fa­li się, po­le­ca­jąc im po­zo­sta­nie na miej­scu.

— Słu­cha­my się, pa­nie po­rucz­ni­ku?

Do­wód­ca zdjął hełm i prze­cze­sał pal­ca­mi rudą czu­pry­nę.

— Tam­ten ofi­cer to star­szy po­rucz­nik. Mu­szę po­słu­chać. Sam byś się zdzi­wił, gdy­by w Be­len­den na­gle po­ja­wi­ła się kom­pa­nia spod Ole­ka­dów.

— Ale nie po­do­ba­ła mi się jego mina…

— Ve­ler­gorf, po tym, co prze­szli­śmy, nie za­mie­rzam się przej­mo­wać każ­dą głu­pią miną, któ­rą zo­ba­czę. Jak ran­ni?

— Nie naj­go­rzej. Ale po­trze­bu­je­my cie­płe­go i su­che­go miej­sca, żeby nie we­szła w nich go­rącz­ka.

— Na ra­zie niech od­po­czy­wa­ją. — Po­rucz­nik zer­k­nął na nie­bo. — Zmierz­cha, pew­nie do­pie­ro ju­tro przy­ślą po nas prze­wod­ni­ków.

Przy­sła­li.

Ran­kiem obóz ota­cza­ły trzy kom­pa­nie Stra­ży pod do­wódz­twem puł­kow­ni­ka, któ­ry przed­sta­wił się krót­ko jako Myn­hal Kon­wec z Dzie­więt­na­ste­go Puł­ku Gór­skiej Stra­ży. Przy­szedł do nich w to­wa­rzy­stwie kil­ku cięż­ko uzbro­jo­nych lu­dzi, zlu­stro­wał na­mio­ty, sprzęt, stan kom­pa­nii.

I roz­ka­zał im zło­żyć broń.

Kon­ster­na­cja prze­to­czy­ła się mię­dzy na­mio­ta­mi, żoł­nie­rze wy­mie­nia­li za­gu­bio­ne spoj­rze­nia. Gór­ska Straż nie roz­bra­ja­ła się na­wza­jem, chy­ba że ko­goś po­dej­rze­wa­no o zdra­dę. Ve­ler­gorf zer­k­nął na po­rucz­ni­ka. Ten wa­hał się przez chwi­lę, wy­star­cza­ją­co dłu­gą, by jego lu­dzie za­czę­li się­gać po mie­cze, to­po­ry, włócz­nie…

— Stać! — ryk ofi­ce­ra spra­wił, że wszy­scy za­mar­li w pół ru­chu. — Dzie­sięt­ni­cy na miej­sca! Przy­go­to­wać się do zło­że­nia bro­ni!

— Pa­nie po­rucz…

— Ani sło­wa, dzie­sięt­ni­ku. Ani sło­wa. — Rudy po­rucz­nik od­wró­cił się do star­sze­go stop­niem. — Po­rucz­nik Ken­neth-Lyw–Da­ra­wyt mel­du­je Szó­stą Kom­pa­nię Szó­ste­go Puł­ku Gór­skiej Stra­ży z Be­len­den go­to­wą do zło­że­nia bro­ni.

Puł­kow­nik nie­znacz­nie ski­nął gło­wą, a to­wa­rzy­szą­cy mu cięż­ko­zbroj­ni roz­luź­ni­li się tro­chę.

— Przy­ją­łem, po­rucz­ni­ku.

— Mamy ran­nych, nie wszy­scy da­dzą radę cho­dzić.

— Mo­że­cie ich po­ło­żyć na no­szach.

— Dzię­ku­ję.

Roz­bro­ili ich szyb­ko i spraw­nie, choć miej­sco­wi żoł­nie­rze wy­da­wa­li się lek­ko za­nie­po­ko­je­ni i roz­ko­ja­rze­ni. Raz po raz zer­ka­li na wschód, jak­by spo­dzie­wa­li się stam­tąd ata­ku.

Ve­ler­gorf bez sło­wa od­dał to­pór i nóż, po czym pa­trzył, jak jego do­wód­ca od­pi­na pas z mie­czem i po­da­je puł­kow­ni­ko­wi. Ta­kie ge­sty mia­ły swo­je zna­cze­nie, ofi­cer nie po­wi­nien zda­wać bro­ni ko­muś młod­sze­mu stop­niem.

Myn­hal Kon­wec przy­jął pas bez sło­wa i bez sło­wa prze­ka­zał go da­lej.

— Mogę za­py­tać, skąd przy­szły ta­kie roz­ka­zy? — Po­rucz­nik sta­nął przed do­wód­cą Dzie­więt­na­ste­go.

— Ze sto­li­cy.

— Jak kon­kret­nie brzmia­ły, pa­nie puł­kow­ni­ku?

— Do­wie­cie się na miej­scu. W ko­sza­rach. Albo i nie.

— Nie ro­zu­miem, pa­nie puł­kow­ni­ku.

Przez ogo­rza­łą twarz Kon­we­ca prze­mknę­ło stad­ko emo­cji. Od znie­cier­pli­wie­nia po roz­ba­wie­nie. Po­nu­re i gorz­kie roz­ba­wie­nie.

— Zro­zu­mie pan koło po­łu­dnia, pa­nie po­rucz­ni­ku. Może na­wet wcze­śniej, je­śli się po­spie­szy­my.

Po­pro­wa­dzi­li ich szyb­kim mar­szem i byli na tyle uprzej­mi, by po­ma­gać przy no­szach. Może więc nie jest tak źle, prze­mknę­ło Ve­ler­gor­fo­wi przez gło­wę. Może to tyl­ko ja­kaś głu­pia po­mył­ka.

Przez cały ra­nek wspi­na­li się na naj­wyż­szą chy­ba górę w oko­li­cy. To z pew­no­ścią nie była naj­prost­sza ani naj­ła­twiej­sza dro­ga, ale nikt nie pro­te­sto­wał. Dzie­więt­na­sty był na swo­im te­re­nie, więc pew­nie mia­ło to ja­kiś sens.

Gdy do­tar­li na szczyt, otwo­rzy­ła się przed nimi pa­no­ra­ma na sze­ro­ką na kil­ka­dzie­siąt mil, ży­zną do­li­nę po­ło­żo­ną mię­dzy Ma­łym a Wiel­kim Grzbie­tem. Da­lej na po­łu­dnie wi­dzie­li szczy­ty Ma­łe­go Grzbie­tu, nie­wy­raź­ne i za­mglo­ne.

— Pa­trz­cie na wschód — rzu­cił krót­ko puł­kow­nik.

Ve­ler­gorf zer­k­nął we wska­za­nym kie­run­ku i za­marł. Wschód… nie­bo na wscho­dzie… Nie­ba nie było. Wiel­ka, sza­ro­bu­ra chmu­ra spo­wi­ja­ła wszyst­ko brud­nym ca­łu­nem.

— Od wczo­raj przy­su­nę­ła się bli­żej. Na wschod­nim krań­cu Ole­ka­dów za­czy­na pa­dać sza­ry śnieg. Śnieg zmie­sza­ny z po­pio­łem — puł­kow­nik mó­wił ci­cho, ale Ve­ler­gorf miał do­sko­na­ły słuch. — To po­dob­no tam­tej­sze Uro­czy­sko. Uro­czy­sko koło Sta­re­go Me­ekha­nu też… puff. Dym się­gnął sto­li­cy i na ra­zie nie mamy stam­tąd żad­nych wie­ści. Ale roz­ka­zy to roz­ka­zy, po­rucz­ni­ku. Je­ste­ście aresz­to­wa­ni pod za­rzu­tem zdra­dy.

Загрузка...