Wyruszyli na wojnę w stronę Vawenn’obleris – Doliny Żalu, i jeśli Key’la sądziła, że wie, czym naprawdę jest wrogie pustkowie tego dziwnego świata, to kolejne umowne „dni” i „noce” wędrówki w stronę jego najmroczniejszej części wyprowadziły ją z błędu.
Cały „dzień” wędrowali przez tereny, które wyglądały, jakby sama ziemia była dotknięta jakąś chorobą. Czarne, obsydianowe skały traciły swoją gładkość, a ich powierzchnię pokrywały pęknięcia, liszaje i dziwaczne zacieki, jakby kamień topił się pod wpływem wielkiego gorąca. Dotknięty, kruszył się i rozpadał w matowy pył.
Wędrowali w tym pyle godzinami, zasłaniając usta kawałkami materiału, lecz niewiele to pomagało. Kaszel towarzyszył całemu plemieniu bez przerwy. Woda, na którą natrafiali w szczelinach skalnych i płytkich jaskiniach, nie nadawała się do picia, wszechobecny pył zamieniał ją w cuchnące zgnilizną błoto. Key’la nie miała wątpliwości, że gdyby uciekając z płonącego wozu, trafiła z Kocykiem w te okolice, nie przeżyliby kilku dni.
Usta Ziemi opowiadała jej, że Dolina Żalu się rozrasta, anektuje coraz większy teren, a wraz z nią nadchodzą koszmary, chaos i śmierć. I że pogranicze prawdziwej Doliny wygląda właśnie tak: jakby nawet skały miały zostać przemienione w coś innego, plugawego i wstrętnego. Zresztą prawdziwe plugastwa były dopiero przed nimi, jak stwierdziła jednooka kobieta, i już po trzech cyklach wędrówki odnaleźli pierwsze ślady potwierdzające jej słowa.
W niewielkiej dolince o zboczach pokrytych okruchami skał leżało stworzenie, które nie powinno istnieć. Bestia była martwa – na szczęście, bo Key’la zupełnie nie miała ochoty na oglądanie jej żywej – i składała się z worka wielkości końskiego korpusu oraz trzech błoniastych skrzydeł: większe wyrastało z prawej strony, dwa mniejsze z lewej. Sam korpus nie miał głowy ani niczego, co by ją przypominało, nie miał też widocznych oczu, choć kilka półkulistych czarnych wypustek, rozmieszczonych nieregularnie na ciele, mogło pełnić ich funkcję. Nie dało się też dostrzec żadnej paszczy. Za to po spodniej stronie wystawały mu dwie krótkie, muskularne łapy, jedna porośnięta sierścią, a druga łuskami. Obie miały wielkie szpony i przyssawki w środkowej części.
Vaihirowie zgromadzili się wokół truchła, odcięli mu skrzydła oraz stopy i ruszyli dalej.
Dwa Palce podszedł do dziewczynki i złapał ją pod pachy.
— No, wskakuj, widzę, że jesteś zmęczona.
Key’la zaśmiała się, ale nie protestowała, gdy wziął ją na barana. Kocyk uśmiechnął się samymi oczyma i ruszył truchtem, bez trudu dotrzymując kroku olbrzymowi. Łańcuch spinający kanaloo z Key’lą pobrzękiwał cicho.
— To fuger — wyjaśnił vaihir, wskazując na szczątki martwej bestii. — Tak nazywamy latające stwory z Doliny, które są na tyle dziwaczne, że nie da się ich porównać do niczego innego i… No, weź trzymaj kohhę jak należy, bo mi oko wybijesz.
— Przepraszam. — Poprawiła chwyt na broni.
— Tak lepiej. Fugery mają różne ciała: chude, pękate, długie albo krótkie, z pyskami i ogonami lub bez. Widziałem raz takiego, który składał się z pary skrzydeł zrośniętych z dwoma łapami i ogonem. Z niczego więcej.
— Niepełny stwór — powiedziała mądrze.
— Widzę, że gadałaś z Ustami Ziemi. Ona od lat bada te stworzenia, bo rozpleniają się na wszystkie strony i są coraz groźniejsze. Tak. — Dwa Palce pokiwał głową. — Tamten był niepełny i nie pożył długo. Nie mógł jeść. W Dolinie Żalu takie bestie pojawiają się dość często, jakby pijany bożek bawił się w stwarzanie swoich koszmarków. Wygodnie ci?
— Tak. Ten też nie był pełny. Nie miał paszczy.
— I dlatego padł. Najpewniej z głodu. Ale gdyby był żywy, i tak by nas zaatakował. Widziałem to już. Atakują, zabijają, a potem stoją nad ciałem i trącają je jednym końcem, jakby próbowały pożreć. Albo rozdzierają na strzępy pazurami w niemej furii.
— Po co zabraliście skrzydła i łapy?
— A co będziesz jeść przed snem?
Key’la poczuła gorzki smak w ustach, aż ją skręciło.
— Zaraz będziesz miał moje śniadanie na głowie.
Dwa Palce zaśmiał się basowo, ciepło, i wyjaśnił:
— Błona w skrzydłach jest twarda, można z niej uszyć ubranie, a jeśli odcięli mu łapy, to znaczy, że przy szponach znaleźli worki z jadem. Użyjemy ich do zatruwania strzał.
To było takie po vaihirsku praktyczne. Używanie trucizny na grotach strzał czy broni. Dlaczego nie? Jeśli już zajmujemy się zabijaniem, róbmy to najskuteczniej, jak się da.
Zerknęła na maszerującego kilkanaście kroków dalej vaihira o imieniu Ciemna Pięść. Posługiwał się łukiem, choć nazwanie tej broni łukiem było podobne do mówienia o wozackim koniu pociągowym „kucyk”. Oręż był nieco wyższy niż jego właściciel, a strzały, których cały kołczan kołysał się na plecach czwororękiego wojownika – dłuższe niż jej bojowy kij. Key’la widziała już w osadzie, jak Ciemna Pięść i inni łucznicy ćwiczą: ich dwie lewe dłonie obejmowały majdan, jedna nad, druga pod strzałą, a prawe splatały się w skomplikowanym chwycie na cięciwie. I brzęk! Strzała mknęła do celu, oddalonego o sto, dwieście lub trzysta kroków. Key’la potrafiła ocenić siłę pocisków po torze ich lotu i głębokości, na jaką wbijały się w ćwiczebną tarczę.
Chyba tylko balisty i skorpiony napinane kołowrotem byłyby w stanie dorównać vaihirskim łucznikom. Choć musiałby ustąpić im w szybkostrzelności.
— Daleko jeszcze? — zapytała jak co dnia, odkąd wyruszyli.
Dwa Palce zaśmiał się półgłosem, a potem powiedział nadzwyczaj poważnym tonem:
— Masz teraz głowę wyżej niż ja, więc się rozglądaj. Nie przegapisz prawdziwej Doliny.
I tak maszerowali. Mila za milą.
* * *
W czasie drogi zaczęły do nich dołączać inne plemiona czwororękich. Długie Słupy, Osiem Noży, Pęki Snów, Płaskie Twarze, Złamane Włócznie… Wszyscy uzbrojeni i śmiertelnie poważni.
Między masywnymi wojownikami szły kobiety, nieco mniejsze i szczuplejsze, ale otoczone taką aurą ponurej determinacji, że Key’la nie wątpiła, kto jest główną siłą napędzającą tę armię i jej kręgosłupem. Miały motywację, energię i dość rozumu, by zmusić opornych do działania. A gdy zauważyła pewną liczbę wyrostków i dzieci, a nawet niemowląt noszonych w zawiniątkach na plecach matek, zrozumiała, że vaihirowie naprawdę idą w decydujący o ich losie bój. Albo wygrają i uwolnią swego boga, albo wyginą.
Usta Ziemi stanowczo i bezwzględnie zabroniła jej się zbliżać do innych plemion, a już w szczególności do należących do nich dzieci. Sojusznikom przekazano wieści o Key’li oraz wyjaśniono jej niezwykły status, lecz, jak stwierdziła vaihirska kobieta, dla większości z nich kanaloo to śmiertelny wróg. Jego pani również, nawet jeśli jest tylko dzieckiem. Key’la szybko zorientowała się, że Dwa Palce, Kubek Wody oraz Czarny Biały wcale nie przypadkiem bez przerwy kręcą się w jej pobliżu i pilnują, by nie znalazła się nawet na skraju kolumny Trzydziestu Dłoni.
Vaihirscy łucznicy strzelali naprawdę dobrze.
Żałowała, że w „jej” plemieniu nie ma dzieci, bo była bardzo ciekawa, jakie są i czy można z nimi pograć w łapki albo oloola.
W miarę jak grupy czwororękich łączyły się w dużą armię, widać było, że nie są licznym ludem. Gdy przemierzali wielką, pokrytą obsydianowym szkliwem równinę, Trzydzieści Dłoni szło w tylnej straży i Key’la mogła mniej więcej policzyć ich wszystkich. Gdzieś w połowie zaczęła się mylić, ale wyszła jej liczba około dziesięciu tysięcy vaihirów. Tyle liczyło szesnaście plemion wędrujących na wojnę do Doliny Żalu.
Przestała się dziwić, że Usta Ziemi, patrząc na swoich pobratymców, kręci głową i mruczy coś pod nosem. Raz, gdy jednooka złowiła jej wzrok, uśmiechnęła się do dziewczynki czymś, co wyglądało jak grymas bólu, i mruknęła w meekhu:
— Boję się, że za długo zwlekaliśmy, Słaba Jedna. Boję się, że jesteśmy za słabi.
— Więc zawróćcie.
Vaihirska kobieta pokręciła głową.
— Jesteśmy pyłem niesionym przez wiatr. Jak spróbujemy zawrócić, ciśnie nami o ziemię i przepadniemy. A mówiąc wprost, nigdy już nie zbierzemy takiej siły, tylu wojowników, więc to naprawdę nasza ostatnia szansa. Skoro zbyt długo zbieraliśmy się na odwagę, musimy teraz zapłacić cenę za własną głupotę i tchórzostwo.
— To nie tchórzostwo walczyć z potworami.
— Ale to tchórzostwo patrzeć, jak Thoweth tkwi w pułapce, patrzeć, jak rodzą się nam bezduszne dzieci, i odwlekać dzień próby. Trzysta lat, dziecko, trzysta lat kręciliśmy się wokół tej doliny, nie chcąc odejść i podejmując żałosne próby dotarcia do naszego boga. Albowiem na wyprawy do Doliny każde plemię wysyłało tylko garść wojowników, tchórzliwie zatrzymując większość w osadach. Zamiast utoczyć dla Thowetha kielich krwi, upuszczaliśmy jej zaledwie po kilka kropel, a i tak stanęliśmy na krawędzi zagłady. Trzysta lat temu wędrowałoby z nami osiemdziesiąt, może sto tysięcy vaihirów. Szłoby tędy nie szesnaście, lecz pięćdziesiąt plemion, zaś nasze okrzyki bojowe i pieśni wstrząsałyby niebem.
— Aż tyle waszych plemion wymarło?
— Niektóre tak. Inne nawet dziś wolą się chować w skalnych kryjówkach. Złamane Kości, Białe Kamienie i Smutne Wody wycofały się w ostatniej chwili. Zwodziły nas do samego końca, a w dniu próby wysłały posłańców, którzy powiedzieli tylko, że ich wojownicy nie pójdą. Nawet teraz, w czasie ostatecznej walki, nie potrafimy się zjednoczyć.
Key’la nie wiedziała, co powiedzieć, nie wiedziała nawet, czy Usta Ziemi chce usłyszeć od niej cokolwiek, czy też mówi bardziej do siebie.
— Kiedy dojdziemy do prawdziwej Doliny? — zapytała zamiast tego.
— Spieszno ci, dziecko? Trzy cykle snu temu Vawenn’obleris była przed nami, teraz mamy ją tam. — Vaihirska kobieta wskazała na lewo. — Mówiłam ci już, że nie spróbujemy jej szturmować, chcemy zbliżyć się do miejsca, gdzie jest uwięziony nasz bóg, i spróbować go przebudzić. Thoweth tkwi na samym skraju Doliny, pół dnia drogi od jej granicy, uwięziony łańcuchami z dymu i ciemnego światła w pułapce, którą zastawili Dobrzy Panowie. Za kilka cykli obejdziemy Dolinę i zbliżymy się do tego miejsca.
— A jak go obudzicie?
Usta Ziemi uśmiechnęła się zdawkowo.
— Bogowie potrzebują krwi i dusz, by nabrać mocy i sięgnąć po potęgę. Ofiarujemy mu więc jedno i drugie. Może to da mu dość sił, by się uwolnić.
Przez chwilę Key’la zmagała się z ciężarem tego stwierdzenia. Krew i dusze. Mroczna wizja ofiar składanych ponuremu bóstwu przemknęła jej przez głowę, więc żeby ją odegnać, zapytała:
— A jak go uwięziono?
— Nie wiemy. To wydarzyło się jakieś trzysta lat temu, więc znam tylko opowieść o tym, że pewnego dnia pojawił się jakiś człowiek…
— Człowiek?
— Człowiek. Mężczyzna. Ale więcej niż mężczyzna, bo z łatwością pokonał dziesięciu naszych najlepszych wojowników, którzy stanęli z nim do walki, gdy zażądał spotkania z Thowethem. Nasz bóg mieszkał wtedy na szczycie wielkiej góry, daleko stąd. Odwiedzał nas, obdarowując dzieci błogosławieństwem duszy, czasem w postaci vaihira, a czasem jako sen, płacz słyszany nocą albo drzazga wbita w palec. Tak powiadają. Ten człowiek spotkał się z nim w jego sanktuarium, pokonawszy wprzód dziesięciu strażników, po czym obaj odeszli. Na odchodnym Thoweth ukazał się we śnie szamanom i widzącym wszystkich plemion i powiedział: „Idę spłacić stary dług, strzeżcie moich dzieci do dnia, w którym powrócę”. I to chyba był błąd, bo od tej pory tak strzeżemy i strzeżemy, a vaihirów jest coraz mniej, aż…
Usta Ziemi przerwała w pół zdania i po dłuższej chwili stało się jasne, że nie chce kontynuować tego tematu.
— Nie zawiedź mnie, dziecko — powiedziała wreszcie poważnym tonem. — Bądź dzielna i mądra i nie daj się zabić.