Wiatr na zewnątrz jaskini wył niczym ranne zwierzę. Ponure, zawodzące dźwięki mogłyby, gdyby trwały dłużej, doprowadzić człowieka słabszego duchem do myśli samobójczych. Czasem zresztą tak właśnie się działo.
Mężczyzna grzejący dłonie przy małym ognisku wiedział, że miejscowi nazywają taki wiatr „zewem wisielca”, bo właśnie po takich wichurach w odosobnionych chałupach znajdowano najczęściej trupy z pętlami zadzierzgniętymi na szyjach. Mówiono, że duchy samobójców dołączają do legionu swoich poprzedników i gnają przez świat, wyjąc ponuro i nawołując kolejnych desperatów, by do nich dołączyli. Lepiej było nie spędzać tego czasu samotnie, dlatego ludzie z okolicznych wiosek garnęli się do karczm, odwiedzali rodziny i sąsiadów, zagłuszali ponure wycie muzyką, biesiadnymi wrzaskami albo opowieściami przy ogniu.
Lub też, pchani niezrozumiałą furią, znajdowali sobie inne zajęcie.
Mężczyźnie grzejącemu dłonie przy małym ognisku wiatr nie przeszkadzał. W ogóle. Wiatr to wiatr, masa powietrza zmierzającego z jednego miejsca w inne. Taka… rzeka bez wody. Nic groźnego. Nie wierzył w historie o duchach szamoczących się w uścisku wichru i tęskniących do towarzystwa. Nie… wiara nie miała z tym nic wspólnego. Wiedział, że to nie żadne duchy.
Ale jego wiedza nie miała w tej chwili znaczenia. Czekał. Po prostu czekał na tych, którzy wciąż szukali w sobie odwagi.
Miejscowi… Miejscowi byli trochę podobni do mieszkających dalej na wschodzie Wessyrczyków, szczupli, ciemnowłosi i jasnoocy, mówili jednak po swojemu, językiem trudnym do zrozumienia i szorstkim jak zgrzytający w zębach żwir. Ich mowa nie stanowiła dla niego problemu, wolał jednak, by nie wiedzieli, jak dobrze nią włada. Ludzie zdradzają więcej sekretów, jeśli sądzą, że ich słuchacz nie ma pojęcia, o czym mówią. W wiosce posługiwał się więc kulawym dialektem, wtrącając nesbordzkie i meekhańskie słowa. Wystarczająco jednak dobrze dogadywał się z tubylcami, by zrozumieli, że szuka Jaskini Śpiących. Jednak na samo wspomnienie o niej odwracali się bez słowa i odchodzili.
Nie czcili żadnego konkretnego bóstwa – w wiosce natknął się i na kapliczkę Bliźniąt, i na ołtarzyki poświęcone Setrenowi–Bykowi oraz Dress – ale szanowali kapłanów, wróżbitów i magów, czy też raczej bali się ich. A on wyglądał przecież jak jeden z tej bandy, brodaty, z ciężką, dębową lagą w ręku, w długiej szacie, która kiedyś mogła być habitem. Wędrując przez góry, przekonał się, że ten strój zapewnia większy spokój niż kolczuga i topór za pasem. Ubogiego mnicha-kapłana nie za bardzo jest z czego okraść, a po co narażać się na zemstę nieznanego bóstwa, któremu może on służyć?
I właściwie tylko ten strach chronił go przed nożem podrzynającym gardło albo kijem rozłupującym czaszkę. Przynajmniej do tej pory.
Uśmiechnął się. Jak nisko upadliśmy. Jak bardzo zbliżyliśmy się do zwierząt, za które niektórzy nas mieli… mają. Ale w końcu tu, na północno-zachodnim krańcu kontynentu, gdzie Loharry przeglądają się w Morzu Awyjskim, nie tętniło serce cywilizowanego świata. Tubylcy nie byli nawet budzącymi postrach Nesbordczykami, kupcami-piratami, których długie łodzie zwiastują niezły handel albo śmierć i pożogę. Tu, w zapomnianych nawet przez Anday’yę dolinkach, żyły niedobitki ludów wypartych z żyźniejszych ziem przez jasnowłosych najeźdźców na śmigłych okrętach.
Ploria, Temboria, Indria i inne wyspy Morza Awyjskiego nie mogły już pomieścić wojowniczych żeglarzy, więc od przeszło stu lat kolonizowali oni wybrzeże, odbierając miejscowym ziemie, lasy i pastwiska. Zawsze tak było i zawsze będzie, lepiej uzbrojeni i zorganizowani, bardziej głodni wypierają z żyźniejszych terenów słabszych i mniej bitnych. Nie było i nie będzie w tym nic dziwnego, dopóki zające nie nauczą się polować na wilki.
Na zewnątrz jaskini rozległy się kroki, trzech… nie, czterech ludzi. Zbliżyły się, ucichły i po dłuższej chwili zaczęły oddalać. Mężczyzna prychnął. Zrobił wszystko, żeby ułatwić im zadanie. W wiosce położonej w dolinie rozpytywał o tę jaskinię, odbijając się, zgodnie z oczekiwaniami, od muru milczenia, potem wyszedł w góry w biały dzień, ignorując ponure spojrzenia i dłonie zaciśnięte na trzonkach siekier i wideł. Nie zacierał śladów, zostawił za sobą szlak połamanych gałęzi i wygniecionej trawy, jakby towarzyszyło mu stado krów. A teraz rozpalił ognisko tuż przy wejściu do jaskini, wiedząc, że jego blask widać z odległości wieluset yardów.
I nic.
Miejscowi, ci, którzy mieli dość odwagi, a raczej wściekłości i gniewu, by za nim podążyć, wciąż nie mogli przełamać lęku. Ta jaskinia nadal była dla nich tabu, ziemią przeklętą i zakazaną.
Jeśli nie przyjdą sami, będzie musiał wyjść do nich, dać jednemu w łeb i zataszczyć go tu na własnych barkach.
Wstał, wyciągnął z worka napełnioną foczym olejem lampkę i zapalił ją od dogasającego ogniska. Płomyk tańczył chwiejnie na knocie, zwiewny i delikatny jak oddech śpiącego noworodka. Nie rozjaśniał zbytnio ciemności, ale to nie miało znaczenia, mężczyzna właściwie nie potrzebował światła. Zapalił je dla tych na zewnątrz, by nie mieli wątpliwości, że obcy wchodzi w głąb jaskini, bezczeszcząc ich największą świętość.
Zadeptał resztki ognia i ruszył w głąb góry, mijając stertę głazów, które kiedyś zagradzały drogę.
Fałsz. Podstęp. Kłamstwo. Wszystko, co robił przez ostatnie dni, było jedną z tych rzeczy. Nie musiał wypytywać miejscowych o drogę do jaskini, bo znał ją doskonale. Pamiętał ją w kościach i mięśniach, jakby urodził się i wychował w tej okolicy i jakby przez lata wędrował do Jaskini Śpiących z comiesięczną ofiarą. Otrzymał tę wiedzę w prezencie, ale nic poza nią. Nie wiedział, co zastanie wewnątrz, kim są Śpiący ani czym będą dla niego.
Oum, ty zasrany kawałku drewna, niech cię szlag trafi!
Usłyszał szelest u wejścia do jaskini. No nareszcie, zdecydowali się zareagować.
Korytarz wgryzał się w trzewia chropowatej góry, ale w miarę jak Altsin nim podążał – stopniowo tracił swój naturalny wygląd. Ściany wygładzały się, sufit unosił w górę, na posadzce pojawiły się pierwsze kamienne płyty. Dlaczego nie? W końcu podświadomie czegoś takiego się spodziewał.
Ale i tak dał się zaskoczyć.
Na końcu korytarza nie powitał go podziemny kompleks świątyń ani grobowców. Nie. Nic tak prostego. Zamiast tego płomyk lampki oświetlił niewielką dziurę w skale, otwór o średnicy najwyżej trzydziestu stóp, i około dwudziestu ciał leżących na gołej posadzce.
Mężczyźni, kobiety, podrostki, dzieci. Wszyscy z zamkniętymi oczyma i z wyrazem niezwykłego spokoju na obliczach. Jaskinia Śpiących. Sam nie wymyśliłby lepszej nazwy.
Dopiero po chwili, gdy migotliwy płomyk przestał mamić wzrok, dostrzegało się szczegóły. Brązową skórę, zapadnięte oczy, złożone na piersi dłonie o palcach niczym patyczki obciągnięte pergaminem. Mumie. Dwadzieścia mumii. Ile lat tu „spały”? Ile wieków, może tysiącleci? Jaskinia była sucha, zimna i przez większość czasu zamknięta. Dopiero dwieście lat temu jakiś podziemny wstrząs zniszczył blokującą wejście ścianę z przemyślnie dopasowanych kamieni i odsłonił sekret. Mężczyzna wiedział o tym, tak jak wiedział, jak tutaj dotrzeć. Ze wspomnień, które zostały mu przekazane w darze.
Albo które były jak klątwa.
Przecież znał odpowiedź na pytanie, ile lat „śpiący” tu tkwili. Właściwie mógł ją podać z dokładnością do kilku miesięcy.
Uniósł wzrok znad posadzki. Ścianę naprzeciw wejścia zdobiła płaskorzeźba przedstawiająca rozłożyste drzewo. A raczej Drzewo. Olbrzymie w porównaniu do kilku ludzkich sylwetek, wyrzeźbionych na dole dla kontrastu, oddane w najdrobniejszych szczegółach, z każdym załamaniem kory i każdym z tysięcy listków wieńczących koronę. Nie miał wątpliwości, że miejscowi nie stworzyli tego arcydzieła, posążek Setrena-Byka znajdujący się w wiosce przypominał krowie łajno na czterech nogach. Gdyby nie dwa rogi sterczące z jednej strony, nie wiadomo byłoby, gdzie jest łeb, a gdzie zad.
Jaskinia Śpiących pod Drzewem. Tak powinno nazywać się to miejsce, ta świadomość wypłynęła z głębi jego pamięci wraz z wiedzą, ile wysiłku włożono kiedyś w to, by wszystkie takie miejsca zniszczyć. Wymazać z oblicza świata.
On sam wydawał rozkazy.
Nie. Potrząsnął głową. Nie ja. Ja jestem Altsin Awendeh. Złodziej, oszust, wędrowiec. Ten, który Objął kawałek duszy boga, zamiast samemu poddać się Objęciu. Ale teraz jego wspomnienia są moimi i nauczyłem się rozróżniać je od własnych jednym sposobem – kiedy jest więcej niż pięć trupów naraz, to z pewnością nie są moje.
Uśmiechnął się samym skrzywieniem warg. To nieprawda. Altsin nie istniał już od jakiegoś czasu. Nie w taki sposób jak wcześniej. Objęcie duszy Bitewnej Pięści to nie to samo co założenie jedwabnych szat i udawanie szlachcica. Dysponował wspomnieniami awenderi Pana Bitew. Wszystkimi wspomnieniami. Gdyby część z nich nie nawiedzała go wcześniej, najpewniej oszalałby zaraz po tym, jak Objął jego duszę. Bo to zmieniało człowieka głębiej niż jakiekolwiek własne grzechy. Altsin pozostał tylko po części sobą, a kim była reszta? Nie wiedział. Jeszcze nie.
Podszedł do Drzewa, uważnie omijając leżące mumie. Między korzeniami płaskorzeźby wił się, wyryty drobnymi znakami, napis. Potrafił go odczytać, bo Bitewna Pięść kiedyś studiował ten język.
„Byliśmy marzeniem, snem, majakiem. Gałęzią odciętą od pnia. Popatrz na nas, gościu, i zapłacz”.
Wiedział, kim byli. Gdyby napełnić te ciała życiem, miałyby skórę złotą jak niebo o wschodzie słońca, wysokie kości policzkowe, wąskie podbródki i migdałowe oczy. Szare jak mglisty poranek. Teraz jednak śmierć i mumifikacja w zimnym, suchym powietrzu upodobniła ich do…
Prawda, którą przekazał mu Oum, prawda, którą znalazł we wspomnieniach Bitewnej Pięści, prawda, od której próbował uciec, patrzyła teraz na niego wyschniętymi oczyma tych mumii.
Zacisnął zęby. I pięści.
Usłyszał szelest za plecami. W wejściu stał jeden z miejscowych, żylaste chłopisko uzbrojone we włócznię z paskudnie szerokim grotem i w równie paskudny uśmiech.
— Nie powinieneś tutaj przychodzić, obcy — wyszeptał zimnym głosem. — To święte miejsce. Miejsce duchów.
— Widzę. To dla nich?
Altsin wskazał na leżące pod płaskorzeźbą naszyjniki z kolorowych kamyków, bransolety, noże z kościanymi rękojeściami, drobne monety, wyschłe bukieciki kwiatów. Typowe wota składane w każdej wiejskiej kapliczce.
— To dobre duchy. — Mężczyzna skłonił lekko głowę. — Opiekują się nami.
— Masz rację. Byli dobrzy. Nie chcieli niczego więcej poza spokojem. — Były złodziej ruszył na chłopa, ignorując ostrzegawczy ruch bronią. — Ale nie dane im go było zaznać. Nawet po śmierci. Szukano miejsc ich spoczynku i niszczono je jedno po drugim. Żeby zatrzeć po nich najmniejszy ślad. By ogarnęła ich całkowita — podniósł lampkę i zdmuchnął płomyk — ciemność.
Miejscowy, przestraszony, jęknął i dźgnął włócznią przed siebie, na oślep, ale wtedy jakaś potężna siła wyrwała mu broń z rąk, a nim samym cisnęła o ścianę. Poczuł ból na piersi, palący, ostry. I zapach palonego mięsa. Próbował wrzasnąć, by wezwać pomoc, a wtedy czyjaś dłoń zacisnęła mu się na gardle, tłumiąc krzyk.
— Ciii. Nie umrzesz. Obiecuję. Ale będzie bolało. Wierz mi, będzie bolało jak jasna cholera.
Cierpienie rozlało się po ciele mężczyzny niepowstrzymaną falą, jakby ktoś wypełnił mu żyły płynnym ołowiem. Zanim jednak pochłonęła go litościwa ciemność, usłyszał jeszcze:
— Dbajcie o nich. Szanujcie. I zapłaczcie od czasu do czasu nad tym, co zrobiono.