Kurhan wznosił się stromo, bódł niebo niczym kamienny grot o ułamanym czubku, porzucony przez zapominalskie bóstwo. To było pierwsze skojarzenie, jakie przychodziło człowiekowi na myśl, gdy odchylał płachtę namiotu i stawał przed tym olbrzymem. I po raz kolejny Ekkenhard poczuł podziw i szacunek, zmieszane ze zdumieniem. Wozacy usypali tę budowlę w mniej niż dwa miesiące i to nie, jak wszystkie stepowe kurhany, z ziemi, lecz z kamieni i skał przetransportowanych spod podnóża Olekadów.
Głazy ważące po kilka tysięcy funtów układano warstwami, wypełniając luki między nimi mniejszymi kamieniami i żwirem. Ten kurhan, zwany już Męką Wybranej, miał stać wieki, tysiąclecia, by upamiętniać dzień, w którym Pani Koni ponownie zwróciła się do Verdanno i objawiła im swoją wolę. Nadchodziły ciężkie czasy, dni krwi i pożogi, znoju i łez, więc Wozacy zostali zwolnieni z przysięgi i mogli już dosiadać koni. Ofiara Key’li, Wybranej, której wizja powstrzymała bratobójczą rzeź i zwróciła wozackim plemionom ich Utracone Dzieci, wymagała takiego właśnie upamiętnienia. Na szczycie kurhanu staną ostatecznie trzy kamienne słupy ustawione w ostrokąt, a pod nimi będzie płonąć wieczny ogień.
Pytanie, dlaczego bogowie, zanim ześlą na kogoś wizję, „obdarowują” go męką ponad siły, jakby nie mogli po prostu ruszyć tyłków ze swoich pozłacanych tronów i po ludzku wszystko powiedzieć, nadal pozostawało bez odpowiedzi.
Ale prawda była taka, że tu i teraz lepiej takich pytań nie zadawać głośno.
Ekkenhard rozmawiał wczoraj z And’ewersem. And’ewersem Złamanym, And’ewersem Siwym. Pamiętał go z wczesnej wiosny, gdy Wozacy szykowali się do wędrówki przez Olekady, jako potężnego mężczyznę o głosie nawykłym do wydawania rozkazów, otaczanego przez swoich ludzi niemal namacalnym szacunkiem. Teraz kowal, niegdysiejszy En’leyd obozu New’harr, był wychudzonym, sczerniałym cieniem samego siebie. Włosy mu posiwiały, garbił się, a dłonie bez przerwy zaciskał w pięści. Zaciskał i rozprostowywał, jakby próbował zagniatać ciasto z bólu i straty.
Całe dnie spędzał jakąś milę od kurhanu, który jego pobratymcy wznosili na cześć jego własnej córki, i wpatrywał się w krąg wypalonej ziemi. W tym miejscu spłonął wóz z Key’lą. W tym miejscu spłonęło serce kowala. Niektórzy mówili, że przesadza, że i tak ocalił większość rodziny, zostało mu kilkoro dzieci, synowie dzielni jak młode ogiery i córki piękne niczym trzyletnie klacze. Że powinien się cieszyć i być wdzięcznym bogini, iż swoim Głosem uczyniła jego najmłodsze dziecko.
Ostatni głupiec, który powiedział to And’ewersowi w twarz, wciąż leczył połamane gnaty.
Ekkenhard czuł zawód. Przybył tu, bo Imperium potrzebowało Wozaków, by stanowili ostrze włóczni zwieszające się od północy nad głową se-kohlandzkiego Ojca Wojny. Oni i Sahrendey. Wódz tych ostatnich – Amanewe Czerwony, był przynajmniej konkretną postacią, niemal królem, z którym dało się rozmawiać, zawierać traktaty, miał też synów, którzy mieli odziedziczyć po nim tytuł w sposób jasny i przejrzysty. Jak na konnych barbarzyńców, rzecz jasna. Tymczasem Verdanno nadal opierali swoją władzę na liczącej prawie setkę głów Radzie Obozów, traktując ród królewski jak ozdóbkę. Trudno zawierać trwałe sojusze z czymś takim. Trudno ustalać strategie, a już zupełnie niemożliwe jest zachowanie jakiegokolwiek sekretu.
And’ewers stanowił dla Meekhanu szansę, by to zmienić, En’leyd obozu New’harr, bohater bitwy nad Lassą, który powstrzymał całą potęgę Yawenyra, ten, którego córkę wybrała sama Pani Koni. Idealny kandydat, by przy cichym wsparciu Imperium wysunąć się na czoło w nadmiernie rozbudowanej, niepewnej strukturze władzy u Wozaków. Na dodatek był wdowcem, więc mógłby łatwo wżenić się w królewski ród i zostać pierwszym królem z prawdziwego zdarzenia, jakiego Verdanno mieliby od setek lat. A więzy lojalności i przyjaźni, które łączyły go z Genno Laskolnykiem i innymi meekhańskimi dowódcami, oraz poczucie wdzięczności za pomoc, uczyniłyby z niego najcenniejszego sojusznika Imperium na Wschodzie.
Ale kowal załamał się po śmierci najmłodszej córki.
Gdy myślał, że ją stracił, potrafił się skupić na swoich obowiązkach, przeprowadzić karawanę przez dziesiątki mil stepu, odpierając ataki koczowników, potrafił rzucić się do gardła samemu Ojcu Wojny. Gdy odzyskał ją na chwilę, by tuż po wygranej bitwie wrócić do obozu i stanąć przed wciąż dymiącymi zgliszczami wozu, coś w nim pękło. Był jak… – Wozacy używali tego porównania, zerkając z dala na swojego dowódcę – jak łuk zbyt długo napięty, który wreszcie pękł.
Ekkenhard widywał to czasem u agentów, którzy bez chwili wytchnienia pracowali w trudnych miejscach. Załamywali się z najbłahszego powodu. Nora odsyłała ich wtedy do innej roboty, przy papierach albo przy szkoleniu nowych szpiegów. A czasem zamykano ich w jednym z tych zamków, z których się nie wychodzi do końca życia. Ale And’ewersa nie dało się nigdzie odesłać. Był potrzebny tu i teraz.
Kwadrans rozmowy, składającej się w większości z monologu wygłaszanego do pleców siwego starca, przekonał go, że ten człowiek jest dla Imperium stracony. And’ewers odpowiadał półsłówkami albo wcale, nie odezwał się nawet wtedy, gdy Ekkenhard wyjawił, że to on wysłał w misję dwie dziewczyny, które brały udział w ocaleniu jego córki. Na słowo „ocalenie” spod siwej grzywy błysnęły zapadnięte w ciemnych jamach oczy, a kowal splunął w pogorzelisko i spiął się mocniej.
Po tym jakby znikąd pojawiły się dwie pozostałe córki And’ewersa i dały Szczurowi znać, że ma się zbierać. Dziewczyny nosiły skórzane pancerze, lekkie toporki i włócznie, więc nawet nie próbował dyskutować.
Szpieg był w obozie tylko gościem, i to gościem, który naruszył pewne niepisane prawo. Wozacy budowali kurhan na pamiątkę Key’li, ignorując jednocześnie szaleństwo trawiące jej ojca.
Raport, jaki wyśle do Nory, będzie krótki i zwięzły. And’ewersa nie da się wykorzystać w planach Imperium. Nadal jednak nie znaleziono lepszego kandydata na władcę Wozaków, który byłby jednocześnie wiernym i lojalnym sojusznikiem Meekhanu.
* * *
Wysłuchując raportu o Wozakach, Imperator nie odrywał wzroku od Gentrella. I było to niepokojące spojrzenie. Nie groźne czy rozzłoszczone, lecz taksujące i uważne.
Oraz spokojne.
Kan-Owar pamiętał dobrze, kiedy cesarz miał taki wzrok. Przeszło ćwierć wieku temu, gdy Meekhan chwiał się pod uderzeniami se-kohlandzkich lanc, a większość doradców nalegała, by porzucić północ Imperium, uciec za Dovsy i Góry Krzemienne i przeczekać. Niektórzy twierdzili, że koczownicy są jak śmieci przyniesione przez wiatr, przywiało ich, to i wywieje, sami odejdą. Inni twierdzili, że ucieczka za góry to tylko manewr dla złapania oddechu, wystawienia nowych armii, zawarcia nowych sojuszy. Że jak Meekhan otrząśnie się i okrzepnie, to te nowe armie ruszą z powrotem, odbijać utracone prowincje. A wtedy w spojrzeniu dwudziestokilkuletniego cesarza pojawił się podobny spokój.
Resztki Armii Samr i Armii Omlah wraz z Wessyrczykami bronią się za Małym Murem, powiedział, Olekady są jak nóż wbity w bok barbarzyńskiego królestwa, twierdze w Górach Pożegnania wciąż się trzymają, część miast jeszcze nie padła, a wy mówicie, że mamy porzucić wszystko, co osiągnęliśmy na Północy przez ostatnie trzysta lat, i uciec? Jeśli zostawimy północne prowincje, nigdy już ich nie odzyskamy, stracimy lojalność górali, stracimy serca tamtejszych mieszkańców, a nasze miejsce zajmą kulty, szaleni prorocy, teokracje i jakieś gówniane księstewka. Zostajemy. Zostajemy i bronimy stolicy. Ogłoście wszystkim, że cesarz i dwór nie porzucają Meekhanu.
Wielka Czystka Rudej Jesieni odcisnęła się na kartach historii Imperium jako najbardziej dramatyczny moment wojny z koczownikami. Uczeni nazwali tamtą jesień Rudą, bo Meekhan krwawił jak nigdy przedtem, a pola bitew i potyczek w promieniu dwustu mil od stolicy zrudziały od imperialnej krwi. Genno Laskolnyk, nowy cesarski faworyt, wstrzymał wysyłanie pułków jazdy na północ, budując swoją Konną Armię. Ale żeby dać mu czas, by opóźnić nadciągające pod Miasto a’keery, trzy armie cesarstwa wykrwawiły się w kilku kolejnych starciach, zaścielając równiny środkowego Meekhanu tysiącami ciał. Jednak wbrew temu, co mówili wtedy domorośli stratedzy, wcale nie była to daremna ofiara.
Bo ogłoszenie, że Kregan-ber-Arlens nie ucieknie za góry, było wyzwaniem, którego władca koczowników nie mógł zignorować. Yawenyr Dziecię Koni, Pan Tysiąca Lanc, Ojciec Wojny Se-kohlandczyków wiedział, że jeśli zajmie stolicę Meekhanu, i jeśli zatknie głowę cesarza na włóczni, to wygra wojnę. Uparci górale poddadzą się, miasta i twierdze stawiające opór otworzą bramy, a on sam przejdzie do legendy jako ten, który rzucił na kolana niepokonane od wieków Imperium. Jedną bitwą wygra to, co musiałby wyszarpywać w wielu krwawych kampaniach.
Więc ściągnął całą swoją potęgę pod Góry Krzemienne, przerywając oblężenia twierdz i łupienie niemal bezbronnego kraju. Historycy wciąż się spierali, czy w Bitwie o Meekhan brało udział siedemdziesiąt, osiemdziesiąt czy sto tysięcy koczowników, lecz w gruncie rzeczy były to spory jałowe i nieistotne. Najważniejsze, że Północ odetchnęła, gdyż większość najeźdźców ruszyła po głowę cesarza.
A Wielka Czystka wykuła ostrze, które miało poderżnąć se-kohlandzkiej nawale gardło.
Kregan-ber-Arlens w kilka dni pozbył się większości doradców optujących za oddaniem stolicy w ręce wroga, przy okazji odsuwając od władzy tych, którzy krępowali mu ręce, po czym przystąpił do naprawy i wzmocnienia wojska. Miał czas, gdyż Ruda Jesień przeszła nadzwyczaj szybko w białą zimę, która wstrzymała działania wojenne na dobre pięć miesięcy. Osiemnastu generałów, pięćdziesięciu sześciu pułkowników i kilkuset dowódców niższych szarż zostało przeniesionych na inne stanowiska lub po prostu zdegradowanych i usuniętych z armii, a wyznaczeni na ich miejsce oficerowie byli zazwyczaj młodzi i mieli opinie niezdyscyplinowanych wichrzycieli. Pod ich dowództwem przezbrojono pułki piechoty, trzykrotnie zwiększając w każdym liczbę strzelców i zmieniając sposób walki. Armia, nawet piesze oddziały, miała się stać bardziej dynamiczna, szybciej reagować i w pełni wykorzystywać swoich łuczników i kuszników. Tradycyjna imperialna taktyka „jesteśmy niczym mur, stoimy w miejscu i pozwalamy im się rozbijać o nasze tarcze, póki nie padną” została zastąpiona postawą „jesteśmy jak stalowa listwa, uginamy się, uderzamy i wracamy na miejsce”.
Ci „niezdyscyplinowani wichrzyciele” stwierdzili, że dziesiątka wykona zwrot szybciej niż kompania, a kompania szybciej niż pułk, więc imperialne pułki przestały tworzyć na polu bitwy ciężkie, nieruchawe czworoboki, które koczownicy rozstrzeliwali z łuków lub omijali wedle woli. Nie zrezygnowano całkiem z okopywania się czy wbijania pali przeciw jeździe, ale elementy te stały się częścią taktyki, a nie jej podstawą. Po reformach oddziały, ustawione naprzemiennie kompaniami lub półkompaniami, odgryzały się atakującym salwami strzał i bełtów, a ciężka piechota potrafiła zmieniać szyk nawet w obliczu szarżujących Jeźdźców Burzy. Luźniejsze formacje pozwalały piechocie szybciej i sprawniej manewrować oraz w pełni wykorzystać wspierające ją pułki jazdy.
Nadwątloną dyscyplinę wzmocniono ogniem i żelazem, wracając nawet do niestosowanej od lat kary dziesiątkowania oddziałów, które nie wykonałyby rozkazów lub porzuciły pozycję w trakcie walki, ale podniesiono też żołd i wprowadzono bezwzględnie przestrzeganą zasadę awansu wyróżniających się żołnierzy, bez patrzenia na ich pochodzenie. Po raz pierwszy od pokoleń wyższe stopnie oficerskie stały się powszechnie dostępne dla ludzi wywodzących się spoza szlachty. Kilka miesięcy ćwiczeń, ćwiczeń i jeszcze raz ćwiczeń zrodziło armię, która czuła, że może stawić czoła koczownikom jak równy z równym.
Arcyhierarcha Świątyni Wielkiej Matki zmarł nagle, a plotka, że doszło do tego, bo zbyt nalegał na porzucenie Miasta, sprawiła, że jego następca stał się dosłownie ustami cesarza, powtarzającymi każde słowo, jakie padło z pałacu. Rozlegające się wśród czarodziejów głosy niezadowolenia z tego, że wielu z nich powołano do armii, ucichły w chwili, gdy kilku mistrzów bractw magicznych aresztowano i stracono pod zarzutem zdrady. To samo stało się z tymi mistrzami cechów kupieckich i rzemieślniczych, którzy otwarcie gardłowali przeciwko nowym podatkom nałożonym na potrzeby wojenne.
Przeorano również wywiady. Wewnętrzny i zewnętrzny – to tamta wojna wyniosła na szczyt hierarchii w Norze i Psiarni tych, którzy obecnie byli pierwszą piątką Szczurów i Ogarów. Sam Gentrell też wtedy awansował, głównie za to, że udało mu się utrzymać sieć agentów w północno-wschodnich prowincjach. Najpierw na osobistego sekretarza Pondersa-ond-Welrus, Piątego Szczura, by pod koniec wojny zająć jego miejsce i rozpocząć wspinaczkę w hierarchii Nory.
I prawie cały czas, w te parszywe dni strachu i niepewności, Kregan-ber-Arlens miał takie właśnie spojrzenie.
Spokojne, pozbawione emocji, beznamiętne. Nawet wtedy, gdy jeździł po mieście w zbroi, z mieczem w dłoni, niczym bohater jakiegoś kiczowatego poematu, i przemawiał do mieszkańców, zagrzewając ich do walki. I kiedy stawał przed Radą Pierwszych, która mimo że przestraszona wizją czystki, nadal pozostawała potężną i wpływową siłą. I gdy przyjmował delegacje koczowniczych plemion zamieszkujących Małe Stepy albo ambasadorów krain Dalekiego Południa czy królestw z zachodu. I wszyscy to widzieli, ten spokój, za którym czaiła się śmierć. I nikt nie ośmielał się wyrazić jakiegokolwiek sprzeciwu.
No, może poza Laskolnykiem i garścią tych „niezdyscyplinowanych wichrzycieli”, którym Kregan-ber-Arlens ufał. Ci wykłócali się z nim otwarcie, omawiając taktyki i strategie na nadchodzącą bitwę, a kłótnie te przeszły do pałacowej legendy.
I tylko gdy cesarz odwiedzał obozy wojskowe, dzielił się posiłkiem z żołnierskich kotłów, rozmawiał z rekrutami i z pokrytymi bliznami weteranami, jego spojrzenie traciło spokój. Miękło. A nawet czasem, gdy wizytował szpitale polowe, pełne rannych, których udało się ewakuować z pól bitewnych, mgliło się łzami. Gentrell nadal nie wiedział, ile było w tym wyrachowania, a ile prawdziwego uczucia, ale imperator w obozach śmiał się, żartował, załatwiał lepsze racje żywnościowe, przyjmował skargi na oficerów. Pił, jadł i spał na gołej ziemi. Udało mu się, jako pierwszemu władcy Meekhanu od co najmniej dwustu lat, zdobyć miłość prostych żołnierzy. I gdy kazał: „Maszerować!”, to bez słowa skargi maszerowali po trzydzieści, czterdzieści mil dziennie, a gdy powiedział: „Stać!” – stali i dopóki byli żywi, żadna siła nie zdołała ich ruszyć z miejsca. A gdy rozkazywał: „Zdobądźcie dla mnie to miejsce!”, szli i zdobywali.
Trudno obalić władcę, którego armia kocha i wielbi jak ojca, a jeszcze trudniej rozgryźć człowieka, który płacze na widok młodego żołnierza konającego od rany zadanej w brzuch i jednocześnie wydaje rozkazy zapełniające najgłębsze lochy stolicy setkami więźniów. A kopane w lasach wokół stolicy doły – dziesiątkami ciał.
Teraz ten człowiek mierzył Gentrella-kan-Owara spokojnym spojrzeniem.
Taksującym i zimnym.
— Dobrze — skwitował raport z ziem Verdanno. — Zaprosiłem cię tutaj wcześniej niż resztę, by zadać ci kilka pytań, na które przy nich mógłbyś nie chcieć odpowiadać szczerze. Zwłaszcza przy Suce, która do tej pory uważa, że Haneveld zginął przez ciebie. Doceń to.
Uśmiech cesarza mógłby kroić szkło.
— Doceniam, Wasza Wysokość.
— Świetnie. — Władca ruszył wzdłuż mapy i ponownie zatrzymał się przy północnym krańcu Wielkich Stepów. — Wyżyna Lytherańska i Wozacy Verdanno. Wysłałeś w Olekady Ekkenharda Plawersa. Tego samego, który towarzyszył ci w rzezi w zamku Lotis, dobrze pamiętam? I to od niego mamy informacje na temat And’ewersa Kalevenha, prawda?
Szczur miał ochotę wzruszyć ramionami. Kregan-ber-Arlens znał szczegóły dostępne dla nielicznych w Norze. W pewnym sensie ułatwi to znalezienie tych, którzy zbyt wiele gadają, jeżeli, rzecz jasna, nie jest to jakiś rodzaj testu, sprawdzianu lojalności. Cesarz równie dobrze mógł mu w tej chwili mówić „rusz ludzi, którzy dla mnie pracują, a będę wiedział, że nie można ci ufać”.
Tych ludzi trzeba będzie znaleźć i zostawić w spokoju. Na razie.
— Tak, Wasza Wysokość. Od niego.
— Sądziłeś, że Ogary go tam nie znajdą? Czy chciałeś mieć zaufanego człowieka, który będzie patrzył Wozakom i Laskolnykowi na ręce?
— I to, i to, panie. W Olekadach Ogary nie miały żadnych ludzi…
— Doprawdy? — Brwi cesarza powędrowały w górę.
— Żadnych, o których byśmy wiedzieli. Wyżyna Lytherańska była prawie opustoszała. Se-kohlandczycy spędzali tam zawsze lato, wypasając stada. Po co trzymać siatkę szpiegów w miejscu…
— Wystarczy. Czy twój człowiek nadal obserwuje Verdanno?
— Tak. Przez Olekady ciągle posyłamy im pomoc. Złoto, broń, żywność. No i prowadzimy negocjacje w sprawie zwrotu ich bydła.
— Negocjacje? Myślałem, że to ustalone. Mają je dostać z powrotem. Nie chcę mieć kolejnych wrogów na Wschodzie.
— To nie my robimy problemy. Nie przeprowadzimy pół miliona sztuk bydła przez góry, a Sowynenn Dyrnih żąda czwartej części stad w zamian za prawo przejścia przez swoje ziemie. Zrobił się chciwy.
Sowynenn Dyrnih – jeden ze zbuntowanych Synów Wojny, po klęsce Yawenyra nad Lassą wyrwał z se-kohlandzkiego królestwa kęs sięgający stu pięćdziesięciu mil na wschód od Amerthy. A teraz najwyraźniej zaczynał czuć się tam jak prawdziwy władca.
Cesarz uśmiechnął się lekko. Gdyby Sowynenn ujrzał ten uśmiech, przepuściłby wozackie bydło, sam doglądając i pielęgnując każdą sztukę.
— Nie będę angażował w tę sprawę korpusu dyplomatycznego. Nie oddam mu honoru, wysyłając posłów. Jego żałosne księstewko istnieje tylko dzięki naszej pomocy. Przypomnijcie temu dzikusowi, o czyją granicę opiera się plecami, kto sprzedaje mu bardzo tanio broń, żywność i paszę oraz gdzie będzie chciał znaleźć schronienie, jeśli powinie mu się noga. Oraz o tym, że nasze czaardany zaczynają się nudzić. — Trzcinka stuknęła kilka razy we wschodni brzeg Amerthy. — O właśnie. Niech kilku lokalnych dowódców zorganizuje je i zapędzi do pilnowania wozackiego bydła. Niedobrze mieć tylu najemnych zabijaków bez zajęcia. Dyrnihowi zaproponujcie najpierw piętnastą część stad za zgodę na przejście przez jego ziemie i pozwólcie wytargować jedną sztukę z dwunastu. Verdanno powiedzcie, że muszą oddać co ósmą krowę, i niech wywalczą sobie tyle samo.
Tak wyglądała polityka Imperium w wersji łaskawej i delikatnej. Małym plemionom i narodom pozwalano zachować przynajmniej pozory samostanowienia. Tak naprawdę gdyby Meekhan chciał zatrzymać wozackie stada, ani jedna sztuka bydła nie opuściłaby jego granic.
— Rozumiem, Wasza Wysokość. A co ze… zmianą władzy u Wozaków?
— Na to przyjdzie czas. Wcześniej czy później. Na razie przycisnęliśmy Yawenyra, na zachodzie jest Dyrnih, od północy Wozacy i Sahrendey. Jeśli dojdzie do kolejnej wojny, a wcześniej czy później dojdzie, Verdanno będą musieli znaleźć sobie prawdziwego władcę. A jak nie, to my im go znajdziemy. Laskolnyk zostawił im sporą część wolnych czaardanów do pomocy, nasi żołnierze wciąż się biją na ich granicach, ale niech Wozacy nie liczą, że Imperium będzie zawsze i bezwarunkowo ich wspierać. Czasem nawet sojusznikami trzeba potrząsnąć i…
Drzwi otwarły się powoli, służący stanął w nich wyprężony niemal na baczność i zaanonsował:
— Hrabina Eusewenia Wamlesch.
Kobieta wpłynęła do sali, zamiatając posadzkę skrajem szaty w kolorze bladego różu. Zatrzymała się kilka kroków przed cesarzem i – ignorując jego zniecierpliwione machnięcie ręki – wykonała przepisowy dworski ukłon. Jakby zapadała się w głąb sukien i wznosiła z nich prosto i dumnie.
Komediantka.
Gentrell gotów był postawić swoje zdrowe kolano na to, że wiedziała, iż cesarz przyjął go wcześniej i od co najmniej dwu kwadransów rozmawia z nim w cztery oczy. Ale zachowywała się, jakby jej to nie obeszło.
Szczur uważnie obserwował jej twarz, nieco zbyt okrągłą, by spełniać kryteria pięknej, ze zmarszczkami przykrytymi nieco zbyt dużą ilością pudru i oczyma za mocno podkreślonymi tuszem. Miała, a dotarcie do tej informacji kosztowało Norę sporo złota, czterdzieści trzy lata i robiła wszystko, by wyglądać dokładnie na tyle. Ciemne włosy zaczesywała gładko do tyłu i spinała grzebieniem w kolorze sukni. Maleńki złoty pierścionek z rubinem zdobił środkowy palec jej lewej dłoni. Nic więcej.
Kobieta z jej władzą mogła ująć sobie wieku za pomocą magii albo alchemii, mogła olśniewać splendorem strojów i bogactwem biżuterii, ale Eusewenia była ponad to. Niebieskie oczy odnalazły wreszcie Szczura i kan-Owar otrzymał nawet powitalne skinienie głową. Mogła obwiniać go o śmierć Velgerisa i nienawidzić, ale publiczne okazywanie niechęci? Prędzej Travahen pokryje się śniegiem.
Niebezpieczna suka.
Kregan-ber-Arlens wskazał krzesło, na którym sam wcześniej siedział, i zapytał:
— Spoczniesz? Wina?
— Dziękuję, Wasza Wysokość. Poczęstowano mnie, gdy tylko przybyłam.
— Podróż?
— Znośna. — Eusewenia nie skorzystała z krzesła, tylko ruszyła wzdłuż leżącej na podłodze płaskorzeźby. — Szaleństwo wróci na swoje miejsce, panie?
— Za jakiś czas. Na razie chcę je mieć tutaj. Przyda się. Co u Yawenyra?
— Stary, chory, umierający. Nie dożyje zimy.
— To samo słyszałem w zeszłym roku: Ojciec Wojny umiera, a jego Synowie szykują się do walki o schedę. Tak mówiłaś, a on poprowadził swoją hordę na Wyżynę Lytherańską i prawie zmiażdżył Verdanno. Tych samych Verdanno, których obozy nie wzmacniały już naszej wschodniej granicy.
Suka wytrzymała jego wzrok.
— Zgadza się, Wasza Wysokość. To właśnie się wydarzyło. Ale teraz od miesiąca Yawenyr nie opuścił Złotego Namiotu, a po przegranej bitwie i szeregu buntów wierni mu Synowie są coraz mniej cierpliwi. I nie ma w tym żadnego udawania, on naprawdę wybiera się do Domu Snu. Nie wiemy, skąd zebrał nagle tyle sił ani dlaczego teraz tych sił mu brakło. Wiemy za to, że po Bitwie nad Lassą w ręce Wywiadu Wewnętrznego wpadła pewna osoba, podająca się za Laiwę-son-Baren, hrabiankę, narzeczoną jednego z synów hrabiego Cywrasa-der-Maleg. Ta osoba znikła. Nie wiemy, gdzie jest.
Gentrell bez mrugnięcia zniósł spojrzenia dwójki najpotężniejszych ludzi w Imperium.
— Ta osoba nie towarzyszyła Yawenyrowi nawet przez uderzenie serca, Wasza Wysokość.
— To prawda. — Eusewenia potwierdziła jego słowa teatralnie uprzejmym skinieniem głowy. — Jednak wiemy, że towarzyszyła mu kobieta bliźniaczo do niej podobna. Tak podobna, że jeńcy, których przesłuchiwaliśmy i którym pokazano portret tej Laiwy, przysięgali, że to ta sama osoba, która była osobistą niewolnicą Ojca Wojny. Pojawiła się znikąd i szybko wkradła w łaski Yawenyra, a jej obecność w cudowny sposób odjęła starcowi lat. Wiemy także, że jej bliźniaczka, ta rzekoma hrabianka, miała niezwykłe umiejętności, była zamieszana w kilka mordów i zniknięć w Olekadach oraz w jakiś sposób wpływała na pamięć wszystkich w zamku hrabiego. Niestety, hrabia der-Maleg zginął wraz z żoną i synami w wyniku ataku tajemniczych morderców, a Nora nie dopuszcza nikogo do miejsca rzezi.
— Zamek znajduje się na terenie Imperium — Gentrell przerwał jej obcesowo.
Zdawała się go nie słyszeć.
— Mamy więc dwie osoby — kontynuowała — podobne jak siostry, o nieznanej nam przeszłości, dysponujące umiejętnościami zadziwiającymi naszych magów. W ręku Imperium pozostaje tylko jedna z nich, jednak Wywiad Zewnętrzny nie może jej zbadać.
Wywiad Zewnętrzny. No tak. Prawie zapomniał, że Suka nigdy nie używa określenia Psiarnia.
— Na dodatek — ciągnęła — fałszywa hrabianka towarzyszyła kompanii Górskiej Straży, znanej jako Czerwone Szóstki, w chwili gdy żołnierze zdjęli z haków Key’lę Kalevenh.
Kregan-ber-Arlens uniósł dłoń i mistrzyni imperialnych Ogarów zamilkła. Między tą dwójką przeskoczyła jakby iskra, a Gentrell nagle nabrał pewności, że oboje wiedzą coś, co dla niego ma pozostać tajemnicą. Poczuł dreszcz. Podszyte mroczną ekscytacją podniecenie. Tajemnica. Ogary i Imperator mieli sekret, który ukrywali przed Szczurzą Norą.
Oczywiście cesarz miał do tego prawo, a jego rozkaz wyraźnie mówił o wstrzymaniu wojny z Wywiadem Zewnętrznym. Wykonają go. Ale Szczury są od tego, by węszyć, drążyć i odnajdywać sekrety. Inaczej nie byłyby Szczurami.
Przybrał minę pomiędzy zniecierpliwieniem a oburzeniem.
— Wszystko, co działo się w Olekadach, podlega Norze. To teren Imperium.
— Wyżyna Lytherańska również? — Eusewenia posłała mu uśmiech uroczy jak błysk noża na gardle. — Nie wiedziałam, że ją anektowaliśmy. Oficjalnie nadal twierdzimy, że Verdanno podnieśli bunt i przechodząc Olekady, sprzeciwili się woli cesarza. Nadal nie nawiązaliśmy formalnych kontaktów ani z nimi, ani z Sowynennem Dyrnihem, który – między nami mówiąc – wysyła posła za posłem i…
— I tak pozostanie. — Kregan-ber-Arlens uciął jej słowotok krótko, bezwzględnie. Zamilkła posłusznie, skromnie spuszczając wzrok. Cesarz nie dał się nabrać. — Tak będzie, dopóki nie powiem inaczej — podkreślił dobitniej. — Na razie w większości finansujemy tę awanturę cudzymi pieniędzmi i chcę, by tak pozostało. Przekazujemy Verdanno złoto, broń i żywność, ale to drobiazg w porównaniu z tym, ile sami włożyli w to swoje szaleństwo. Lecz formalne uznanie buntowników groziło wciągnięciem nas w nową wojnę na Wschodzie, bo Yawenyr lub jego następca mógłby uznać, że pragniemy całkowitej zagłady Se-kohlandczyków. Nie chcę tego. Chcę doprowadzić do ustabilizowania się sytuacji na Wielkich Stepach w obecnym kształcie, z sojuszem między Wozakami a Sahrendey na północy, księstwem Sowynenna Dyrniha na ich zachodzie i Se-kohlandczykami w ich południowo-wschodniej części. Trzy siły, wzajemnie się blokujące, zapewnią nam pokój na lata. Ale zanim formalnie uznamy wozackie królestwo i państewko zbuntowanego Dyrniha, sytuacja musi się stać bardziej przejrzysta. Musimy wiedzieć, kto zostanie nowym Ojcem Wojny, czy Ojciec Pokoju odzyska swoje wpływy, czy Dyrnih umocni się wystarczająco, by warto było mu oficjalnie pomagać, a Verdanno i Sahrendey stworzą coś więcej niż luźny sojusz. Więc czekamy i po cichu wspieramy naszych potencjalnych przyjaciół.
Eusewenia skinęła głową.
— Rozumiem. Ale to będzie wymagało mnóstwa złota, panie.
Cesarz machnął ręką.
— W najbliższym czasie Wozacy odzyskają swoje stada, a część bydła trafi do Dyrniha, zwiększając jego bogactwo. Podejrzewam, że tymi zwierzętami, albo złotem uzyskanym z ich sprzedaży, zapłaci nam za broń, żelazo i pomoc naszych najemnych czaardanów. Verdanno też będą mieli więcej zwierząt, niż ich odzyskana ojczyzna da radę wykarmić, zwłaszcza jeśli wiosny i lata nadal będą tak upalne jak ostatnio.
— Trudno będzie wytłumaczyć światu, że uważamy Verdanno za buntowników i jednocześnie oddajemy im bydło.
— Meekhan nie jest złodziejem bydła, nie okrada ludzi, nawet jeśli ci nadużyli jego gościnności i niewdzięcznością odpłacili za chleb, który u nas jedli.
Gentrell i Eusewenia wpatrywali się w twarz Kregana-ber-Arlensa, usiłując wyczytać z niej, w którym momencie ważna narada zamieniła się w towarzyskie spotkanie pełne swobodnych żarcików. Wreszcie cesarz posłał im kwaśny uśmiech.
— Was nie nabiorę, nieprawdaż? Takie zdanie kazałem już wpisać kilku naszym historykom i uczonym do kronik Imperium. Jesteśmy uczciwym i honorowym krajem, boleśnie zranionym zdradą Verdanno, ale nie okradamy byłych sprzymierzeńców. Za jakiś czas, jeśli nie zawiodą pokładanych w nich nadziei i naprawdę staną się realną groźbą dla koczowników, wykażemy zrozumienie dla ich pragnienia odzyskania ojczyzny, wybaczymy im, pogratulujemy odwagi i determinacji. W księgach wszystko okaże się serią nieporozumień oraz źle odczytanych intencji.
Nadal patrzyli na niego bez słowa, czekając na prawdziwe wyjaśnienie. Westchnął.
— Gdybyśmy je skonfiskowali, to te pół miliona sztuk bydła załamie rynek w północno-wschodnich prowincjach. Mój skarbnik twierdzi, że sam zeszłej jesieni zainwestował milion czterysta tysięcy orgów w udziały w kilkunastu tamtejszych kompaniach handlowych, zajmujących się dostarczaniem wołowiny do miast i dla wojska. To miał być pewny interes, bo piąty rok z rzędu mamy gorące wiosny, suche lata i niezbyt obfite w deszcze jesienie. Spodziewaliśmy się, że cena bydła skoczy w tym roku o jedną szóstą z dziesięciu–dziesięciu i pół do dwunastu–dwunastu i pół orga za sztukę. — Cesarz uniósł brwi w znajomym, kpiąco-złośliwym grymasie. — Nie patrzcie tak na mnie. Rządzenie Imperium nie bardzo różni się od rządzenia chłopskim gospodarstwem. Muszę wiedzieć takie rzeczy, zwłaszcza jeśli chodzi o prawie półtora miliona z mojego prywatnego skarbca. Wiecie, zależności między ceną towarów a ich dostępnością, i tym podobne. Jeśli na rynek nagle trafiłoby wozackie bydło, cena w północnych prowincjach spadłaby do siedmiu–siedmiu i pół orga od sztuki. My stracilibyśmy dużo złota, część naszych kupców poszłaby żebrać pod świątyniami, a Verdanno i Dyrnih nie mieliby pieniędzy na wojnę z Se-kohlandczykami. I jedynie chłopi i miejska biedota mogliby sobie pozwolić nieco częściej na kawałek mięsa w garnku. To nie byłoby złe rozwiązanie, ale w spokojnych czasach. A wozackie bydło i tak w końcu do nas trafi, lecz powoli, w małych partiach, nie psując cen w kraju.
W jego spojrzeniu znów zagościł ten mrożący krew w żyłach spokój.
— Mam wam zrobić wykład o różnicach między prawdą ksiąg pisanych na zamówienie a władaniem Imperium? Oficjalnie oddajemy Verdanno bydło, bo nie chcemy mieć z nimi nic wspólnego i nie jesteśmy złodziejami krów. To uczciwe i szlachetne. I taka jest prawda ksiąg, które napiszemy. Jeśli miałby to być dla tych cholernych koczowników powód do ataku, to zapraszam. Bez Yawenyra jako wodza i z połową sił, które mieli jeszcze zeszłego roku?! Zapraszam serdecznie.
Cesarz prychnął, podszedł do płaskorzeźby i zdecydowanym ruchem smagnął kamienną równinę trzcinką, jakby już wymierzał pierwszy cios w spodziewanej wojnie.
— Tak. Liczę się z tym, że nie wszystko pójdzie po naszej myśli. Że Se-kohlandczycy uznają, iż nie ma dla nich innego wyjścia niż wojna. Że nowym Ojcem Wojny zostanie ktoś, kto zechce dorównać Yawenyrowi. Więc wolę mieć tę wojnę teraz, gdy większość naszej jazdy nadal stoi na Wschodzie, czaardany ostrzą szable, a nasi nowi sąsiedzi nie będą mieli innego wyjścia, jak stanąć do walki i bić się na śmierć i życie. Bo ani Sowynenn Dyrnih, ani Amanewe Czerwony, ani Verdanno nie mogą liczyć na łaskę Se-kohlandczyków. I chcę tę wojnę stoczyć na wschód od Amerthy, a nie na naszej ziemi. Wolałbym jednak inną drogę, z kilkoma trzymającymi się nawzajem za gardło królestwami i nami jako gwarantem pokoju. Dlatego, moja droga, chcę znać chwilę śmierci Yawenyra i imię jego następcy, zanim dowiedzą się o tym pomniejsi wodzowie koczowników. Pozwalam Psiarni wydawać dużo pieniędzy na odpowiednich magów, więc lepiej, żebym się nie zawiódł.
Gentrell cieszył się, że cesarz nie patrzył w jego stronę, i mimowolnie przypomniał sobie, że tak samo wyglądały narady w miesiącach po Rudej Jesieni. Kregan-ber-Arlens mówił, czasem długo i rozwlekle, ale zawsze jasno wyrażając własną wolę. A ci, którzy słuchali nieuważnie – czasem tracili stanowiska i przywileje, a czasem życie.
Suka też miała dobrą pamięć, bo tylko skłoniła się nisko, niżej chyba niż przy powitaniu.
— Rozumiem, Wasza Wysokość.
— A skoro już jesteśmy przy wojnie na Wschodzie…
Szczur prawie się skulił, gdy spoczęło na nim ciężkie spojrzenie cesarza. Jakby na piersi stanął mu wyładowany kamieniami wóz.
— Mój najlepszy dowódca kawalerii, generał Genno Laskolnyk, słyszałeś o nim, prawda? Nie, nie odpowiadaj. Parę lat temu pozwoliłem mu pobawić się w gierki Szczurzej Nory, to on zresztą wpadł na pomysł, żeby posłać Verdanno przez góry. Szaleniec albo geniusz. Możesz mi powiedzieć, gdzie jest teraz?