Czarnowłosa dosiadła anh’ogiera i ruszyła przed siebie. Kanaloo biegł obok, podskakując radośnie. Pomyślała, że jeśli rany obniżą jego sprawność, trzeba go będzie uśpić.
Sak Xendower, dowódca Białej Gwardii, pojawił się po drugiej stronie wierzchowca. Jego wojownicy rozstawili się już w ochronny wachlarz, ale on sam był zwolniony z obowiązku służby na pierwszej linii.
Nie zwalniając biegu, nawet nie gubiąc rytmu kroków, Xendower ściągnął uon-kalhh. Lepkie nici białego śluzu przywarły mu do twarzy. Zamrugał, jak zwykle gdy wracała główna osobowość, a potem spojrzał na kobietę spod jasnych brwi, oczyma o tęczówkach w kolorze macicy perłowej.
— Udało się nam, Matko.
Pokręciła głową.
— Jeszcze nie. Jeszcze czeka nas wiele bitew, przyjacielu. Uzurpatorzy nie poddadzą się łatwo.
Uśmiechnął się lekko. Był owocem stu pokoleń wyselekcjonowanej hodowli, która miała stworzyć broń doskonałą. Lepszą nawet niż vaihirowie.
— Ta, która nazywa się Panią Losu, znów prosi o posłuchanie.
— Niech czeka. A ty dopilnuj, żeby główny obóz był gotowy do wymarszu, jak tylko do niego dojdziemy.
— Rozkaz, Matko.
Potruchtał, żeby wysłać przodem gońców.
Tylko ona wiedziała, jak niewiele brakowało, by znów ponieśli klęskę. Vawenn’obleris było tak potężną aberracją, że przebijało się przez Mrok, sięgając miejsc w prawdziwym świecie, jedynym prawdziwym świecie, jaki został ludzkości. Miejsca te nazywano tam różnie, Przeklętymi Ziemiami, Matecznikami Chaosu albo Uroczyskami. I to właśnie stąd, z Doliny Żalu, trafiały do prawdziwego świata stwory, których lękano się i które zabijano. Lecz stwory te trafiały tam przez szczeliny otwierające się na kilka zaledwie chwil, i to w losowych miejscach, a ona i inni Wygnańcy od stuleci szukali sposobu, by złamać barierę Mroku na dłużej, najlepiej na stałe.
Odkryli go przypadkiem, gdy kilka lat temu Kanayoness uciekła z więzienia, w którym miała odpokutować za swój występek. Jej ucieczka utworzyła w pewnej wiosce po drugiej stronie małe Uroczysko. A gdy w miejscu tym starły się oddziały ludzi i stwory z Doliny, gdy użyto tam potężnych czarów bojowych, stało się coś dziwnego.
Setki dusz wyrwanych z ciał i szarpiących struny Wszechrzeczy, uderzenie Mocy i jednoczesny nacisk od strony Mroku rozdarły Barierę. Tylko na kilka godzin, ale i tak było to sto razy dłużej niż zwykłe.
Wtedy narodził się plan.
A gdyby tak użyć nie małego, lecz wielkiego Uroczyska? Gdyby przelać krew nie kilkuset, lecz dziesiątków tysięcy ofiar? I gdyby od strony prawdziwego świata Mocą uderzył nie czarownik, czy nawet wielu czarowników, lecz byt o nieskończenie większej potędze? Ana’bóg lub próbujący się z nim zmierzyć jeden z tych zdradzieckich miejscowych bożków? Bo przecież nie mogliby zignorować pojawienia się takiej konkurencji.
Na wietrznej równinie, gdzie starły się armie konnych wojowników i bojowe tabory, nie udało im się tego dokonać. Być może dlatego, że wysłana w tamte miejsce Córka, choć lojalna i wierna, nie miała dokładnej wiedzy o planie i pozwoliła, by ludzkie armie stoczyły bitwę zbyt daleko od Uroczyska. Nie nalegała wystarczająco mocno na swojego niewolnika, by ten opóźnił walkę i pozwolił wozom najeźdźców wedrzeć się w głąb kraju, nawet kosztem zniszczenia części własnych sił. Sama bitwa, stoczona w złym miejscu i o niewłaściwym czasie, nie zdradziłaby planów Wygnańców, lecz przedwczesne i niemal udane narodziny ana’boga – czarnowłosa mimowolnie zerknęła na niesione nieopodal śpiące dziecko – były w tym przypadku paskudną niespodzianką. Po pierwsze, pojawienie się pierwszego od tysiącleci protoboga mogłoby wzbudzić czujność wśród miejscowych Nieśmiertelnych. Po drugie, to nie ta mała miała być rdzeniem dla takiego bytu.
Uzurpatorzy. Świat naprawdę potrzebuje porządku i ładu.
W portowym mieście, tak bliskim Uroczyska, przypadkiem odkryto niemal pełnego ana’boga, mroczny, paskudny byt żyjący w prastarym artefakcie. Pewna miejscowa bogini, przerażona tym, co nadciąga, zaproponowała sojusz. Zadeklarowała, że doprowadzi do rzezi w mieście, objawienia ana’boga, a nawet pomoże schwytać Kanayoness, która włączyła się do gry, a w zamian znajdzie się dla niej miejsce w nowym porządku świata.
Kobieta nazywana Matką Dobrych Panów westchnęła ciężko. Kanayoness. Jej prawdziwa córka była utrapieniem. Istnym nasieniem chaosu.
Uśmiechnęła się do tej myśli.
Lecz znów wydarzenia nie poszły jak trzeba, rodzący się ana’bóg został zniszczony, rzeź powstrzymano.
A ona nadal nie wiedziała, co poszło nie tak.
Nie miało to jednak aż takiego znaczenia, bo świat Uzurpatorów był pełen konfliktów i gniewu, i nie musieli długo czekać na następną okazję. Co prawda liczyła na to, że buntownicy w południowych krainach ruszą do szturmu na miasto, w którym Agar od Ognia, ten świętoszkowaty dupek, umieścił fragment swojego królestwa. Rezonował on z Uroczyskami tak, że Moc użyta w pobliżu na pewno wyrwałaby w nich dziury, niszcząc przy okazji Oko. Jakież byłoby to piękne: za jednym zamachem złamać Barierę i odepchnąć Agara od prawdziwego świata… A może nawet zranić tego ognistego bożka?
Wcale nie musiała się starać, by znaleźć tam kandydata na rdzeń dla ana’boga. Nienawiść i pragnienie zemsty, zwłaszcza po jednej ze stron, były tak wielkie, że istniała realna szansa, iż nawet ktoś z minimalnym talentem w używaniu Mocy zacznie przyciągać do siebie dusze. Jej agenci działali tym razem ostrożnie i cierpliwie, podgrzewając atmosferę plotkami i prowokacjami, aż cały kraj wybuchł.
Choć musiała przyznać, że moc nowo narodzonego bytu zaskoczyła nawet ją. Tym potężniej uderzył w nią Pan Ognia i tym silniej zareagowało ukryte w lesie bezimienne Uroczysko.
Bogowie Uzurpatorów własnymi rękami zniszczyli to, czego strzegli od trzech i pół tysiąca lat.
Jedynie uwolnienie Thowetha było prawdziwą niespodzianką, nawet jeśli miała zamiar zrobić to osobiście. Dlatego w tej samej chwili, gdy armie po drugiej stronie Mroku stanęły do bitwy, zebrała własne wojska i ruszyła ku uwięzionemu bożkowi. Plan zakładał, że skondensowana wściekłość czwororękiego boga uderzy w Dolinę, a tym samym, niejako od spodu, we wszystkie Uroczyska, powiększając rozdarcie. Ale zamiast przebijać się przez hordy potworów, szli tylko śladami rzezi dokonanej przez vaihirów.
Kazała przyspieszać marsz, przepełniona złymi przeczuciami. Czwororęcy nie zjednoczyli się i nie używali Mocy od stuleci, odkąd stracili kontakt z własnym bogiem. Co się właściwie działo? Dlaczego nagle nabrali takiego wigoru?
Ponownie spojrzała na dziewczynkę. Spała. Taka drobna i krucha. To ona omal nie stała się ana’bogiem w trakcie pierwszej próby. Nie udało się, lecz w jakiś sposób tysiące duchów wciąż kręciło się wokół niej. Czyżby była…
Sak Xendower podbiegł do wierzchowca.
— Rozkazy wydane, Matko.
— Dobrze.
Zawahał się na mgnienie oka, rzecz niezwykła jak na niego.
— Gdy byłem głęboko w kalhh, pomyślałem, czy nie lepiej byłoby się pozbyć tego dziecka…. Widzieliśmy, co potrafi.
Pozwoliła sobie na lekki uśmieszek. Taka konkluzja była niemal wpisana w jego linię hodowli.
— Jej Moc jest spora, ale nie przytłaczająca.
— Jednakże…
— Załóż uon-kalhh — poleciła.
Bez słowa przykleił maskę do twarzy i nim zrobił kilka kroków, zmieniło się w nim wszystko, nawet sposób, w jaki stawiał stopy. Uon-kalhh było dziedzictwem cywilizacji jednej z Gałęzi, zawierało pamięć ruchową, umiejętności i cienie wspomnień kilkudziesięciu jego poprzednich właścicieli z linii hodowlanej Xendowerów. Gdy Sak się zestarzeje albo zginie, maska będzie zwierać również jego cząstkę. W tej chwili, oprócz własnych imponujących talentów do walki, dowódca Białej Gwardii posiadał także umiejętności wszystkich swoich przodków.
I dlatego przemawiała teraz do nich wszystkich, bo istniała realna szansa, że ta mała jest najważniejszą osobą na świecie, a Sak Xendower nie mógł mieć co do tego żadnych wątpliwości.
— Ta suka, która odebrała nam zwycięstwo, zwana Baelta’Mathran, nie istnieje jeszcze w tej linii czasu. Ale niewykluczone, że właśnie na nią patrzymy.
Jeden z mieczy wojownika wyskoczył z pochwy tak szybko, jakby zmaterializował mu się w dłoni.
— Chcesz ją zabić? Doprowadzić do złamania kolejnej linii czasu i odcięcia ostatniej Gałęzi z Drzewa Ludzkości? Jeśli to ona i teraz zginie, nikt nie powstrzyma rzezi sprzed trzech i pół tysiąca lat. Wygrywaliśmy, lecz czy mielibyśmy dość sił, by wzrosnąć na popiołach po zwycięstwie? Czy też skonalibyśmy pod niebem pełnym dymów? Gdybym miała pewność, że zabicie tej tak zwanej Pramatki zagwarantuje nam wygraną, nie wahałabym się ani chwili, nawet jeśli oznaczałoby to, że oboje zostaniemy na płonącej Gałęzi, patrząc, jak się rozpada.
— Dla przyszłości — zadudnił Sak spod maski.
— Dla przyszłości — powtórzyła. — Muszę mieć pewność, zanim podejmę w jej sprawie jakieś kroki.
— Kanayoness będzie chciała ją zabić — rzucił imieniem, które nadal jej ciążyło.
— A ja bardzo chcę ujrzeć moją córkę w domu. Ty swoją zapewne też. Więc jakiś pożytek z tego zwierzątka będziemy mieli. Tak czy inaczej.