Rozdział 1

Mia­sto omdle­wa­ło w uści­sku go­rą­ca. Ca­ły­mi dnia­mi słoń­ce wy­pra­ża­ło uli­ce z za­cie­kło­ścią ko­wa­la roz­grze­wa­ją­ce­go w pa­le­ni­sku opor­ny ka­wał że­la­za, no­ca­mi zaś na­grza­ne ka­mie­nie i ce­gły od­da­wa­ły cie­pło, jak­by drwiąc so­bie z mo­dłów miesz­kań­ców tę­sk­nią­cych do odro­bi­ny chło­du. I choć zgod­nie z ka­len­da­rzem, a tak­że śle­dzo­ny­mi przez astro­lo­gów i ma­gów ob­ro­ta­mi gwiazd na nie­bie, była do­pie­ro po­ło­wa wio­sny, upa­ły ani my­śla­ły ze­lżeć.

Po­dob­no szczę­śli­wi po­sia­da­cze piw­nic prze­no­si­li do nich łóż­ka, bo tyl­ko kil­ka­na­ście stóp pod zie­mią moż­na było zna­leźć odro­bi­nę wy­tchnie­nia od wszech­obec­nej spie­ko­ty.

Nie­któ­rzy star­cy ga­da­li, że jak się­ga­ją pa­mię­cią, nie było tak go­rą­cej wio­sny. Taka wio­sna, mó­wi­li, taka wio­sna zwia­stu­je nie­za­do­wo­le­nie Mat­ki, woj­ny, za­ra­zy, po­ża­ry, po­wo­dzie, głód i po­mór by­dła. Cie­ka­we cza­sy nad­cho­dzą, mam­ro­ta­li, cie­ka­we.

Jed­nak­że star­ców tych mało kto słu­chał, bo dla nich każ­da pora roku była naj­go­ręt­sza albo naj­zim­niej­sza, albo naj­bar­dziej dżdży­sta, i każ­da zwia­sto­wa­ła jak nie ko­niec świa­ta, to przy­naj­mniej wyż­sze po­dat­ki czy bo­le­śniej­sze za­par­cia. Cza­sem sta­rość spo­glą­da na świat przez ka­wa­łek szkieł­ka wy­do­by­ty z kupy łaj­na i nie ma spo­so­bu, by temu za­ra­dzić.

Tym­cza­sem nie­za­leż­nie od ta­kie­go ga­da­nia upał trzy­mał mia­sto w spo­co­nej, lep­kiej i od­bie­ra­ją­cej siły gar­ści.

W po­łu­dnie wszel­ki ruch na uli­cach za­mie­rał, pu­sto­sza­ły chod­ni­ki, prze­kup­nie za­my­ka­li stra­ga­ny, ła­wecz­ki przed wi­niar­nia­mi pra­ży­ły się w słoń­cu, z nie­cier­pli­wo­ścią ocze­ku­jąc go­ści. Ży­cie prze­no­si­ło się w po­bli­że fon­tann, stud­ni i ujęć akwe­duk­tów, gdzie chla­pa­no się, ob­le­wa­no wodą, a na­wet pró­bo­wa­no pły­wać, bo do­sta­nie się do któ­rejś z miej­skich łaź­ni wy­ma­ga­ło albo re­zer­wo­wa­nia miej­sca z kil­ku­dnio­wym wy­prze­dze­niem, albo kie­sy peł­nej zło­ta.

Przy­bysz z od­le­głych stron, prze­nie­sio­ny na­gle na te uli­ce ja­kąś ma­gicz­ną sztucz­ką, mógł­by po­my­śleć, że zna­lazł się w jed­nej z tych le­gen­dar­nych me­tro­po­lii z Da­le­kie­go Po­łu­dnia, gdzie słoń­ce wy­żej wspi­na się na nie­bo­skłon, wszy­scy no­szą je­dwa­bie, bez­cen­ne przy­pra­wy za­ście­la­ją zie­mię, a śnia­do­skó­re pięk­no­ści prze­cha­dza­ją się w to­wa­rzy­stwie nie­wol­ni­ków ka­stra­tów. Nie uwie­rzył­by, że znaj­du­je się w Me­ekha­nie, tym Me­ekha­nie, Mie­ście Miast, Ser­cu Im­pe­rium, Kwie­cie na Krze­mien­nej Ko­ro­nie, Pierw­szym Słu­pie Mi­lo­wym. No, chy­ba że straż miej­ska do­rwa­ła­by go za włó­czę­go­stwo i bez­praw­ne uży­cie ma­gii te­le­por­ta­cyj­nej i prze­kli­na­jąc w naj­czyst­szym me­ekhu, po­gna­ła do lo­chu.

Co było mało praw­do­po­dob­ne, bo w po­łu­dnie na­wet straż­ni­ków trud­no spo­tkać na uli­cach. Za­pew­ne szu­ka­li ochło­dy przy ja­kiejś fon­tan­nie.

Spo­co­ny męż­czy­zna, kuś­ty­ka­ją­cy ko­ry­ta­rzem ce­sar­skie­go pa­ła­cu, prze­ko­nał się o tym na wła­snej skó­rze. Por­tal wy­rzu­cił go na środ­ku uli­cy, po czym – mlasz­cząc i wy­da­jąc sy­czą­co-bul­go­czą­ce dźwię­ki – znikł. I pies z ku­la­wą nogą nie za­in­te­re­so­wał się tym wy­da­rze­niem. Nie żeby ma­gicz­ne przej­ście otwie­ra­ją­ce się na uli­cy było w sto­li­cy czymś nie­zwy­kłym, wszyst­kie waż­niej­sze gil­die i sto­wa­rzy­sze­nia ma­gów mia­ły tu swo­je przed­sta­wi­ciel­stwa, no i rzecz ja­sna ar­mia, służ­ba dy­plo­ma­tycz­na, a na­wet bo­ga­te ce­chy ku­piec­kie chęt­nie ko­rzy­sta­ły z moż­li­wo­ści szyb­kie­go trans­por­to­wa­nia lu­dzi i wie­ści, ale wła­śnie z tego po­wo­du pod­ję­to od­po­wied­nie środ­ki za­rad­cze.

Od z górą stu lat Tar­cza loh-Hew­le­na dzia­ła­ła bez za­rzu­tu. Dzie­siąt­ki po­tęż­nych amu­le­tów – na­sy­co­nych Mocą aspek­tów za­kłó­ca­ją­cych dzia­ła­nie ma­gicz­nych por­ta­li, ta­kich jak Mroź­ny Ca­łus, Psi Nos czy Cierń – spra­wia­ły, że w pro­mie­niu dwóch mil od cen­trum mia­sta żad­na te­le­por­ta­cja nie mo­gła się udać z da­ją­cym się prze­wi­dzieć mar­gi­ne­sem bez­pie­czeń­stwa. A dla ma­gów pró­bu­ją­cych otwo­rzyć przej­ście bez­po­śred­nio do któ­re­goś z ce­sar­skich pa­ła­ców ja­wi­ły się one po­noć jako bez­den­na, lo­do­wa głę­bia, w któ­rej nie dało się usta­lić po­ło­że­nia żad­ne­go ko­ry­ta­rza czy kom­na­ty.

W świe­cie, gdzie prze­cięt­ny cza­ro­dziej z od­po­wied­nim aspek­tem po­tra­fił otwo­rzyć por­tal, nie oszczę­dza­no na bez­pie­czeń­stwie ce­sa­rza i dwo­ru.

Nie­wiel­ka była to po­cie­cha dla wę­drow­ca, któ­re­go por­tal wy­rzu­cił dwie mile od celu i któ­ry ostat­nie pół go­dzi­ny wlókł się roz­grza­ny­mi ni­czym wnę­trze pie­ca uli­ca­mi, by po do­tar­ciu do bra­my w mu­rze ota­cza­ją­cym pa­ła­co­wy ogród i po oka­za­niu Im­pe­rial­nej Pie­czę­ci mu­sieć cze­kać, aż ja­kiś ka­pi­tan służ­bi­sta z gwar­dii po­twier­dzi, z kim ma do czy­nie­nia.

W tam­tej chwi­li Gen­trell-kan-Owar udu­sił­by dra­nia go­ły­mi rę­ka­mi, choć z dru­giej stro­ny sam ka­zał­by ofi­ce­ra po­wie­sić, gdy­by ten za­nie­dbał środ­ki ostroż­no­ści. Są za­sa­dy, któ­re obo­wią­zu­ją każ­de­go, a na do­da­tek Szczu­rza Nora była od­po­wie­dzial­na za usta­no­wie­nie więk­szo­ści z nich.

Wresz­cie po­zwo­lo­no mu wejść do opu­sto­sza­łe­go ogro­du i skie­ro­wa­no do le­we­go skrzy­dła bu­dyn­ku. Za­sta­na­wiał się, dla­cze­go z trzech re­zy­den­cji ce­sa­rza w Mie­ście wy­bra­no wła­śnie tę. Nie pa­łac Ka­lia­he, głów­ną sie­dzi­bę rodu ber-Ar­lens, słu­żą­cą jako cen­trum wła­dzy od prze­szło dwu­stu lat, ani nie skrzą­cą się bia­łym mar­mu­rem trzy­stu­po­ko­jo­wą aber­ra­cję ar­chi­tek­to­nicz­ną zna­ną jako Son­we­ria, oto­czo­ną li­czą­cym kil­ka­set akrów ogro­dem. Za­miast tego spo­tka­nie mia­ło się od­być w Me­na­ner, zwa­nym ofi­cjal­nie, choć nie­co na wy­rost, Pa­ła­cem Me­na­ner­skim.

Bu­dy­nek znaj­do­wał się w naj­star­szej czę­ści mia­sta, pa­mię­ta­ją­cej po­cząt­ki Im­pe­rium. Zbu­do­wa­no go za­raz po od­bi­ciu tych ziem z rąk kul­tu Re­agwy­ra, gdy mło­de pań­stwo, nie­mo­gą­ce się jesz­cze zde­cy­do­wać: czy chce iść na woj­nę z resz­tą kon­ty­nen­tu, czy też za­do­wo­li się tym, co już ma, pró­bo­wa­ło tyl­ko umoc­nić swo­je gra­ni­ce. Ta część me­tro­po­lii no­si­ła na­zwę Krze­mien­nej Dziel­ni­cy i nie była to na­zwa nada­na na wy­rost. Tu­tej­sze ulicz­ki były wą­skie, krę­te i ła­twe do za­ba­ry­ka­do­wa­nia, ka­mie­ni­ce mia­ły po­tęż­ne mury strze­żo­ne przez cięż­kie drzwi i wą­skie okna, a stro­me da­chy po­kry­te sza­rym łup­kiem gwa­ran­to­wa­ły, że rzu­co­na na nie po­chod­nia spad­nie i sko­na w rynsz­to­ku.

Me­na­ner był ser­cem tej dziel­ni­cy, star­szym bra­tem każ­dej z ka­mie­nic, wy­ra­sta­ją­cym po­nad nie dwie­ma wie­ża­mi wzno­szą­cy­mi się dum­nie w nie­bo. To były praw­dzi­we obron­ne stoł­py z blan­ka­mi i ukry­tym za nimi chod­ni­kiem strze­lec­kim, skąd dało się pro­wa­dzić ostrzał na wszyst­kie stro­ny. A trzy­sta jar­dów „ogro­du” do­oko­ła, w któ­rym nie ro­sło nic więk­sze­go niż mlecz, gwa­ran­to­wa­ło, że łucz­ni­cy nie będą się mu­sie­li kło­po­tać z wy­bie­ra­niem celu.

Te trzy­sta jar­dów dało kan-Owa­ro­wi w kość rów­nie moc­no jak roz­grza­ny bruk mia­sta. Za to gdy, po ko­lej­nej kon­tro­li, zna­lazł się wresz­cie w środ­ku, za­czął po­dej­rze­wać, dla­cze­go spo­tka­nie wy­zna­czo­no wła­śnie tu­taj.

Gru­be na trzy sto­py mury kry­ły wnę­trze chłod­ne ni­czym pra­sta­ry gro­bo­wiec. Gdy tyl­ko zna­lazł się za drzwia­mi, mil­czą­cy słu­ga po­dał mu misę z per­fu­mo­wa­ną wodą i płó­cien­ny ręcz­nik do otar­cia, a gdy Szczur się od­świe­żał, na­peł­nił kie­lich wi­nem o za­pa­chu po­ma­rań­czy i po­sta­wił na sto­li­ku obok drzwi. A po­tem skło­nił się ni­sko i po­wie­dział głę­bo­ko mo­du­lo­wa­nym, dźwięcz­nym gło­sem z ak­cen­tem cha­rak­te­ry­stycz­nym dla cen­tral­nych pro­win­cji:

— Spo­tka­nie od­bę­dzie się w Sali Pa­rad­nej. Pro­szę za mną.

Gen­trell zer­k­nął na nie­go, pró­bu­jąc wy­ba­dać, czy do­sta­nie jesz­cze ja­kąś wska­zów­kę. Ce­sar­ską służ­bą za­rzą­dzał, i to że­la­zną ręką, Ma­wi­lo Va­ne­sa­res, zwa­ny Brą­zo­wym Klucz­ni­kiem. Ma­wi­lo po­cho­dził z jed­nej ze wschod­nich pro­win­cji, a ce­sarz po­dob­no oso­bi­ście oca­lił mu ży­cie w cza­sie Bi­twy o Me­ekhan, zy­sku­jąc w za­mian jego cał­ko­wi­te i bez­względ­ne od­da­nie. I to wła­śnie Va­ne­sa­res zde­cy­do­wał, że nikt, ani Nora, ani Psiar­nia, ani służ­ba dy­plo­ma­tycz­na czy Rada Pierw­szych, nie ma pra­wa umiesz­czać na dwo­rze żad­nych agen­tów. Ce­sar­ska ro­dzi­na nie pad­nie ofia­rą wo­je­nek i prze­py­cha­nek o wła­dzę, stwier­dził, a po­nie­waż ce­sarz po­parł jego zda­nie, było po dys­ku­sji.

Va­ne­sa­res nie miał rzecz ja­sna żad­ne­go wpły­wu na to, ilu szpie­gów spró­bu­ją umie­ścić we­wnątrz pa­ła­cu ka­pła­ni, ma­go­wie czy po­tęż­ne ce­chy ku­piec­kie, ale jak Trze­ci Szczur się orien­to­wał, nie­wie­lu się to uda­wa­ło. Tak zwa­na pry­wat­na służ­ba ce­sa­rza, czy­li lu­dzie, któ­rzy mo­gli mieć bez­po­śred­ni kon­takt z im­pe­ra­to­rem, li­czy­ła nie wię­cej niż trzy­sta osób i każ­da z nich zo­sta­ła oso­bi­ście wy­bra­na przez Klucz­ni­ka. Co do resz­ty – ty­się­cy bez­i­mien­nych pa­ła­co­wych po­py­cha­deł, sta­jen­nych, ogrod­ni­ków, pa­la­czy, za­mia­ta­czy pod­łóg – to Nora od cza­su do cza­su do­sta­wa­ła li­stę na­zwisk z uprzej­mą proś­bą, by spraw­dzić tych lu­dzi, i za­wsze więk­szość z nich oka­zy­wa­ła się ma­rio­net­ka­mi ste­ro­wa­ny­mi spo­za pa­ła­cu. Nie­je­den agent o po­dwój­nej lo­jal­no­ści na­ro­dził się w ten spo­sób, więc mię­dzy Brą­zo­wym Klucz­ni­kiem a Szczu­rzą Norą trwa­ło coś w ro­dza­ju nie­pi­sa­ne­go, mil­czą­ce­go so­ju­szu. On po­zwa­lał im przej­mo­wać nie­któ­rych z tych szpie­gów, oni wspie­ra­li po ci­chu jego sta­ra­nia o to, by naj­bliż­sza służ­ba ce­sa­rza po­zo­sta­ła tyl­ko służ­bą.

Ale Gen­trell-kan-Owar wo­lał­by mieć tu jed­ne­go ze swo­ich lu­dzi, bo przy­naj­mniej był­by cień szan­sy, że do­sta­nie in­for­ma­cje, po co we­zwa­no go tak na­gle, uży­wa­jąc ma­gii i od­ry­wa­jąc od na­praw­dę waż­nych spraw. Pon­kee-Laa za­pło­nę­ło ogniem re­li­gij­ne­go fa­na­ty­zmu skie­ro­wa­ne­go prze­ciw ma­triar­chi­stom, a wszyst­ko, co jest skie­ro­wa­ne prze­ciw Wiel­kiej Mat­ce, jest też skie­ro­wa­ne prze­ciw Me­ekha­no­wi. A choć Per­ła Wy­brze­ża nie ozda­bia­ła już im­pe­rial­nej ko­ro­ny, to na­dal przez jej port prze­cho­dzi­ła po­ło­wa han­dlu ce­sar­stwa. Do tej pory tam­tej­sza Rada Mia­sta kie­ro­wa­ła się zdro­wym roz­sąd­kiem, wie­dząc, że obie stro­ny zy­sku­ją na ta­kim zim­nym, po­zba­wio­nym re­sen­ty­men­tów po­dej­ściu. Układ, choć ni­g­dzie nie zo­stał spi­sa­ny, był pro­sty – księ­stwo Fii­land i rzą­dzą­ce nim w rze­czy­wi­sto­ści mia­sto nie będą czy­nić wstrę­tów me­ekhań­skim kup­com, nie tyl­ko ze stra­chu przed Im­pe­rium, lecz tak­że dla­te­go, że dwie trze­cie zło­ta zo­sta­ją­ce­go w Pon­kee-Laa po­cho­dzi­ło z han­dlu z Me­ekha­nem. Z ko­lei ce­sar­stwo, za­do­wo­lo­ne z ta­kiej współ­pra­cy, nie wy­śle ar­mii, by od­zy­ska­ła Utra­co­ne Pro­win­cje, jak na­zy­wa­no te­ren Wol­nych Księstw i sa­me­go Fii­lan­du.

Układ ten, prag­ma­tycz­ny ni­czym mał­żeń­stwo z roz­sąd­ku, świet­nie spi­sy­wał się przez prze­szło dwa­dzie­ścia ostat­nich lat, a tu na­gle, w kil­ka za­le­d­wie mie­się­cy, wszyst­ko po­sy­pa­ło się przez – jak wie­lu na­iw­nie są­dzi­ło – de­mo­na re­li­gij­ne­go fa­na­ty­zmu. A z fa­na­ty­ka­mi, zwłasz­cza z Kul­tu Pana Bi­tew, nie da się roz­ma­wiać roz­sąd­nie.

Jed­nak szyb­kość, z jaką ka­pła­ni Re­agwy­ra umoc­ni­li swo­ją wła­dzę w Pon­kee-Laa, wska­zy­wa­ła na to, że do­sta­li wspar­cie. Może było to zło­to pły­ną­ce z wro­gie­go Me­ekha­no­wi pań­stwa, może in­ge­ren­cja ja­kichś po­tęż­nych ma­gów – choć wi­zja so­ju­szu mię­dzy ka­pła­na­mi a cza­ro­dzie­ja­mi wy­da­wa­ła się mało praw­do­po­dob­na – a może na­wet dłoń Nie­śmier­tel­ne­go, roz­sta­wia­ją­ce­go swo­je pion­ki na plan­szy. Ta ostat­nia moż­li­wość wzbu­dzi­ła w nim praw­dzi­wą gro­zę, więc oso­bi­ście uak­tyw­nił wszyst­kich agen­tów, któ­rych Nora umie­ści­ła wśród im­pe­rial­nych ka­pła­nów Świą­ty­ni Re­agwy­ra. Ta część Kul­tu Pana Bi­tew, któ­ra zo­sta­ła wcie­lo­na do ofi­cjal­ne­go pan­te­onu i pod­po­rząd­ko­wa­na Wiel­kiej Mat­ce, mia­ła znacz­nie ła­god­niej­szą for­mę niż jego po­zo­sta­ło­ści, znaj­du­ją­ce się poza Me­ekha­nem, lecz i tak cały czas tkwi­ła na spe­cjal­nej li­ście Szczu­rzej Nory. Nie­wie­lu Świą­ty­niom Wy­wiad We­wnętrz­ny po­świę­cał aż taką uwa­gę.

I nic.

Bra­ko­wa­ło naj­mniej­sze­go do­wo­du na to, by Re­agwyr oso­bi­ście pró­bo­wał ste­ro­wać swo­imi ka­pła­na­mi w Pon­kee-Laa. Jego Kró­le­stwo po­zo­sta­ło kra­iną od­le­głą i za­mknię­tą, a na­wet je­śli mo­dły wier­nych prze­kra­cza­ły jego bra­my, to od­po­wie­dzi na nie były jak zwy­kle bar­dzo enig­ma­tycz­ne. Gdy­by mia­ło się oka­zać, że to jed­nak Pan Bi­tew stał za wy­da­rze­nia­mi w Pon­kee-Laa, to ele­gan­cja i de­li­kat­ność, z jaką to ro­bił, za­wsty­dzi­ła­by na­wet ta­kie­go sta­re­go wy­ja­da­cza, jak Trze­ci Szczur Im­pe­rium.

Nie cios bo­jo­wym to­po­rem, lecz de­li­kat­ne mu­śnię­cie szty­chem sza­bli, po­ca­łu­nek za­tru­te­go szty­le­tu, ga­ro­ta piesz­czą­ca gar­dło ciem­ną nocą.

To dzia­ła­nie było zu­peł­nie nie­po­dob­ne do Re­agwy­ra.

A po­tem, na­gle, z dnia na dzień, za­miesz­ki wy­ga­sły. Jak­by ktoś przy­krył ka­ga­nek szkla­ni­cą. Ostat­nie ra­por­ty mó­wi­ły o roz­bie­ra­niu ba­ry­kad i fali re­pre­sji, szy­ko­wa­nych prze­ciw co bar­dziej fa­na­tycz­nym wy­znaw­com Pana Bi­tew. Ist­nia­ła szan­sa, że je­śli ma­triar­chi­ści, a zwłasz­cza ka­pła­ni Wiel­kiej Mat­ki, do­brze to ro­ze­gra­ją, uda im się za­jąć do­mi­nu­ją­cą po­zy­cję wśród re­li­gii Pon­kee-Laa. Nora za­czę­ła już na­wet dys­kret­nie wspie­rać tam­tej­szą hie­rar­chię.

Sta­re po­wie­dze­nie mó­wi­ło – tam, gdzie są świą­ty­nie Pani, tam jest Me­ekhan.

Wszyst­ko zda­wa­ło się ukła­dać wprost świet­nie, tyl­ko na­dal nie wie­dzie­li, co tak na­praw­dę sta­ło się w tym cho­ler­nym por­to­wym mie­ście. A nie­wie­dza – dla Gen­trel­la oso­bi­ście – była jak to swę­dzą­ce miej­sce mię­dzy ło­pat­ka­mi, w któ­re trud­no się po­dra­pać. Do­pro­wa­dza­ła go do sza­łu.

Te my­śli tłu­kły mu się po gło­wie, gdy słu­ga za­pro­wa­dził go pod zie­lo­ne drzwi, skło­nił się grzecz­nie i bez sło­wa, na­wet bez mru­gnię­cia okiem, od­da­lił się. Su­kin­syn.

Sala Pa­rad­na, zgod­nie z na­zwą, im­po­no­wa­ła wiel­ko­ścią, choć nie­ko­niecz­nie wy­stro­jem. Je­den stół z kil­ko­ma krze­sła­mi wo­kół i dwie nie­wiel­kie szaf­ki pod­pie­ra­ją­ce ścia­ny sta­no­wi­ły całe jej wy­po­sa­że­nie, lecz uwzględ­nia­jąc, co le­ża­ło te­raz na pod­ło­dze, nikt nie po­wi­nien się temu dzi­wić. W su­mie była to zwy­kła, choć duża kom­na­ta z rzę­dem okien na jed­nej ścia­nie i se­rią ob­ra­zów o te­ma­ty­ce mi­li­tar­nej na po­zo­sta­łych. Bi­twa pod Gon­wer, obro­na bro­du na Yiis, ge­ne­rał gep-He­wos spi­na­ją­cy ko­nia i wska­zu­ją­cy mie­czem lukę w szy­kach Czar­ne­go Le­gio­nu Re­agwy­ra. Gen­no La­skol­nyk pro­wa­dzą­cy de­cy­du­ją­cą szar­żę w ostat­nim dniu Bi­twy o Me­ekhan. Szczur na­dal uwa­żał, że ja­kiś wróg ge­ne­ra­ła mu­siał prze­ku­pić ma­la­rza, bo na ob­ra­zie La­skol­nyk miał minę, jak­by cier­piał na cięż­ki przy­pa­dek za­twar­dze­nia.

W tej chwi­li jed­nak znacz­nie waż­niej­szy niż ob­ra­zy bo­ha­te­rów Im­pe­rium był męż­czy­zna sie­dzą­cy na krze­śle na­prze­ciw­ko drzwi. Śred­nie­go wzro­stu, szpa­ko­wa­ty, w pro­stym stro­ju, jaki mógł­by za­ło­żyć wę­drow­ny ku­piec albo ma­ło­mia­stecz­ko­wy pi­sarz. Sza­re spodnie, żół­ta ko­szu­la, zie­lo­na ka­mi­ze­la. Kre­gan–ber-Ar­lens, Im­pe­ra­tor Me­ekha­nu, Wład­ca Ty­sią­ca Dróg, Pan Krze­mien­nej Ko­ro­ny, Po­grom­ca Wschod­niej Na­wał­ni­cy, i tak da­lej, lu­bił pod­kre­ślać, że ce­re­mo­niał i ety­kie­ta to za­le­d­wie na­rzę­dzia, a nie cel sam w so­bie. A gdy trze­ba, jak to okre­ślał, „brać się do ro­bo­ty”, na­le­ży ogra­ni­czyć je do nie­zbęd­ne­go mi­ni­mum. Tak jak te­raz.

— Wa­sza Wy­so­kość. — Gen­trell-kan-Owar skło­nił się ni­sko, przy oka­zji zer­ka­jąc uważ­niej na to, co le­ża­ło na po­sadz­ce.

— Szczu­rze. — Uśmie­cho­wi ce­sa­rza to­wa­rzy­szył gest na­ka­zu­ją­cy szpie­go­wi wy­pro­sto­wa­nie się. — Jak dro­ga?

— Nie mo­gła być lep­sza, Wa­sza Wy­so­kość.

— To wi­dać. A ko­la­no?

Od cza­su wy­da­rzeń w zam­ku Lo­tis, gdy Trze­ci Szczur starł się z odzia­ną w biel fu­rią, pra­we ko­la­no Gen­trel­la za­cho­wy­wa­ło się cza­sem jak część cia­ła na­le­żą­ca do ko­goś in­ne­go. Mimo iż uzdro­wi­cie­le Nory spo­ro się nad nim na­pra­co­wa­li, chrzę­ści­ło, skrzy­pia­ło, a po dłuż­szym wy­sił­ku łu­pa­ło pa­skud­nym, cięż­kim bó­lem. Tak jak dziś. Ale mógł cho­dzić bez la­ski, a w pierw­szych mie­sią­cach po tam­tej rze­zi wca­le nie było pew­ne, czy w ogó­le sta­nie na tej no­dze.

— Do­sko­na­le, dzię­ku­ję.

Nie­dba­łe ski­nię­cie gło­wą za­koń­czy­ło tę wy­mia­nę uprzej­mo­ści. Im­pe­ra­tor wstał, pod­szedł do le­żą­cej na pod­ło­dze pła­sko­rzeź­by i mru­żąc oczy, spoj­rzał na nią z za­gad­ko­wym wy­ra­zem twa­rzy. Gen­trell po­świę­cił kil­ka ude­rzeń ser­ca na przyj­rze­nie się wład­cy.

W ta­kich oko­licz­no­ściach, nie­ofi­cjal­nie, bez ar­mii dwo­ra­ków plą­czą­cych się wo­kół, bez muru sztyw­ne­go pro­to­ko­łu, okre­śla­ją­ce­go kto jak bli­sko ce­sa­rza może sta­nąć, jak ni­sko ma się ukło­nić i ile cza­su trzy­mać zgię­ty kark, nie wi­dział go od do­brych sied­miu… nie, ośmiu lat. Bo­go­wie, ależ się po­sta­rzał i nie cho­dzi­ło o to, że wy­glą­dał, jak­by od wie­lu dni nie do­sy­piał, ani o wory pod oczy­ma i usta za­ci­śnię­te w wą­ską kre­chę. Lecz o oczy. To były oczy sta­re­go czło­wie­ka. Zmę­czo­ne­go i zgorzk­nia­łe­go. A prze­cież Kre­gan-ber-Ar­lens le­d­wo prze­kro­czył pięć­dzie­siąt­kę.

Ce­sarz ode­rwał wzrok od po­sadz­ki i spoj­rzał na Szczu­ra, a kan-Owar szarp­nął się, jak­by wiel­ki szer­szeń wła­śnie użą­dlił go w kark. Nie zgorzk­nia­łe­go, uświa­do­mił so­bie, lecz ta­kie­go, któ­ry wie, że cze­ka­ją go cięż­kie dni i noce, i nie za­wa­ha się, wy­da­jąc roz­ka­zy od­po­wied­nie na ta­kie wła­śnie par­szy­we cza­sy.

— Wiem, że moja twarz wy­glą­da rów­nie pa­skud­nie jak to coś — sto­pa im­pe­ra­to­ra szturch­nę­ła rząd ka­mien­nych płyt le­żą­cych na po­sadz­ce — ale był­bym wdzięcz­ny, gdy­byś to im po­świę­cił te­raz swo­ją uwa­gę. Wiesz, co to jest?

— Sza­leń­stwo Em­bre­la.

Od­po­wiedź wy­mknę­ła się Gen­trel­lo­wi, za­nim uświa­do­mił so­bie, że na­zwa­nie pra­pra­pra­pra­dziad­ka ce­sa­rza sza­leń­cem nie jest naj­mą­drzej­sze. Ale, do cho­le­ry, na­wet w ofi­cjal­nych kro­ni­kach Im­pe­rium uży­wa­no cza­sem tej na­zwy.

Sza­leń­stwo Em­bre­la – wy­so­ka na trzy­dzie­ści i dłu­ga na czter­dzie­ści pięć stóp, wy­ko­na­na z mar­mu­ru oraz nie­zli­czo­nej ilo­ści ka­mie­ni szla­chet­nych i pół­sz­la­chet­nych, do­kład­na re­pli­ka Im­pe­rium.

Od­wzo­ro­wa­no na niej wszyst­ko: góry, do­li­ny, rze­ki, je­zio­ra, lasy, dro­gi i naj­waż­niej­sze mia­sta. Gra­ni­ce two­rzył rząd sta­lo­wych mie­czy i tarcz, sym­bol wy­mow­ny, lecz nie­mal ki­czo­wa­ty wo­bec bo­gac­twa, któ­re­go strzegł. Za nimi rze­ki i je­zio­ra wy­ło­żo­no bo­wiem szma­rag­da­mi i sza­fi­ra­mi, pusz­cze po­ra­sta­ły wy­so­kie na cal, ręcz­nie ro­bio­ne drze­wa o srebr­nych pniach i ko­ro­nach z okru­chów ja­de­itu. Mi­nia­tu­ro­we mia­sta dum­nie wzno­si­ły wie­życz­ki o ko­pu­łach z ru­bi­nów i to­pa­zów, im­pe­rial­ne dro­gi – pa­sma ame­ty­stów, aga­tów i gra­na­tów – prze­ska­ki­wa­ły nad szma­rag­do­wy­mi rze­ka­mi, mo­sta­mi z czy­ste­go zło­ta. A po­środ­ku tego wszyst­kie­go Me­ekhan, ten Me­ekhan, Ser­ce Im­pe­rium, Mia­sto Miast, lśnił po­je­dyn­czą wie­żą zwień­czo­ną stu­sie­dem­na­sto­ka­ra­to­wym bry­lan­tem zwa­nym Łzą Mat­ki.

Po­wia­da­no, że koszt tej in­sta­la­cji prze­kra­czał trzy­let­nie wpły­wy do im­pe­rial­ne­go skarb­ca, i to w la­tach naj­więk­szej po­tę­gi Im­pe­rium. Po­wia­da­no rów­nież, że wi­szą­ce na ścia­nie w ce­sar­skiej sali au­dien­cyj­nej Sza­leń­stwo Em­bre­la ro­bi­ło ta­kie wra­że­nie na cu­dzo­ziem­skich de­le­ga­cjach, że war­te było wię­cej niż dzie­sięć puł­ków pie­cho­ty. Bar­ba­rzyń­scy emi­sa­riu­sze wi­dząc ten osten­ta­cyj­ny po­kaz nie­wy­obra­żal­ne­go dla nich bo­gac­twa i po­tę­gi, zgi­na­li ni­żej kar­ki i za­czy­na­li trak­to­wać sie­dzą­ce­go przed nimi wład­cę jak pół­bo­ga. W cie­niu pła­sko­rzeź­by ro­dzi­ły się trak­ta­ty wzmac­nia­ją­ce jesz­cze bar­dziej po­tę­gę Im­pe­rium.

W cza­sie woj­ny z Se-koh­land­czy­ka­mi pła­sko­rzeź­ba zni­kła ze ścia­ny, za­stą­pio­na se­rią ob­ra­zów przed­sta­wia­ją­cych chwa­łę me­ekhań­skie­go orę­ża. Ofi­cjal­nie od­da­no ją do czysz­cze­nia i od­no­wie­nia. Nie­licz­ni wie­dzie­li, że Sza­leń­stwo zo­sta­ło odar­te z ca­łe­go splen­do­ru, wy­kar­czo­wa­no pusz­cze o drze­wach ze srebr­nych pni, po szma­rag­do­wych rze­kach po­zo­sta­ły tyl­ko płyt­kie szra­my w mar­mu­rze, zło­te mo­sty prze­to­pio­no na mo­ne­ty, a ru­bi­ny, ame­ty­sty, to­pa­zy i inne ka­mie­nie sprze­da­no. Za uzy­ska­ne w ten spo­sób pie­nią­dze wy­sta­wio­no Pierw­szą Kon­ną, a zo­sta­ło ich jesz­cze dość, by na­jąć, pła­cąc czy­stym krusz­cem, ty­sią­ce bar­ba­rzyń­ców z Ma­łych Ste­pów. Po­dob­no je­dy­nie Łza Mat­ki prze­trwa­ła, ukry­ta w bez­piecz­nym miej­scu, i to tyl­ko dla­te­go, że nie zna­le­zio­no na nią kup­ca.

Ten uwa­ża­ny kie­dyś za prze­jaw obłę­du i py­chy przod­ka Im­pe­ra­to­ra zby­tek stał się ostat­nią na­dzie­ją Im­pe­rium w cza­sach se-koh­landz­kiej na­wał­ni­cy. A były to cza­sy, gdy w skarb­cu z po­sadz­ki zry­wa­no mar­mu­ro­we pły­ty, by i je sprze­dać.

Te­raz jed­nak Gen­trell miał przed oczy­ma ob­raz Im­pe­rium ogo­ło­co­ne­go z bo­gac­twa. Ka­mien­ne pły­ty le­ża­ły bez­wstyd­ne w swo­jej na­go­ści. Czter­dzie­ści dzie­więć ka­wał­ków mar­mu­ru, uło­żo­nych w od­po­wied­ni spo­sób, two­rzy­ło ob­raz. Góry Krze­mien­ne, Ma­ne­la­wy i Do­vsy w cen­trum, Wiel­ki i Mały Grzbiet An­sar Kir­reh na pół­no­cy, Góry Wrza­sku i Ana­ary na po­łu­dniu. Rysy w ka­mie­niu po rze­kach, dziu­ry w miej­scach miast, nie­zli­czo­ne dzio­by tam, gdzie kie­dyś sta­ły ja­de­ito­wo-srebr­ne lasy. I tyl­ko rząd za­ku­rzo­nych, miej­sca­mi po­wy­krzy­wia­nych i po­ła­ma­nych sta­lo­wych mie­czy i tarcz na gra­ni­cach po­zo­stał na swo­im miej­scu.

Przed oczy­ma Szczu­ra le­ża­ła ale­go­ria chwie­ją­ce­go się, zruj­no­wa­ne­go woj­ną pań­stwa.

— W rze­czy­wi­sto­ści — głos ce­sa­rza do­biegł go jak­by z da­le­ka — nie jest tak źle. Po­dat­ki spły­wa­ją, ko­pal­nie soli dają sta­ły do­chód, a wy­do­by­cie że­la­za na pół­no­cy już pięć lat temu osią­gnę­ło po­ziom sprzed woj­ny. Fii­land­czy­cy ani ża­den z tych dur­niów z Wol­nych Księstw na­wet nie my­ślą o ro­bie­niu ja­kich­kol­wiek pro­ble­mów na­szym kup­com spła­wia­ją­cym to­wa­ry El­ha­ran. Wszyst­ko jest w po­rząd­ku, może poza Pon­kee-Laa, rzecz ja­sna, ale tam spra­wy idą już ku lep­sze­mu, praw­da?

Gen­trell ode­rwał wzrok od pła­sko­rzeź­by i na­po­tkał kpią­ce spoj­rze­nie.

— Cza­sem, gdy się za­my­ślisz, da się z two­jej twa­rzy czy­tać jak z otwar­tej księ­gi, kan-Owar. Gdy­bym nie wie­dział, że masz w gło­wie całą bi­blio­te­kę, tak­że z księ­ga­mi, któ­rych ni­ko­mu nie po­ka­zu­jesz, ka­zał­bym cię prze­nieść do in­nej służ­by. Albo po­wie­sić.

Ce­sarz pod­szedł do ka­mien­nych płyt i lek­ko kop­nął naj­bliż­szą.

— Po­sta­no­wi­łem, że bę­dzie tu le­żeć, za­nim jej nie od­no­wi­my. To naj­do­kład­niej­sza i naj­więk­sza mapa Im­pe­rium, jaką mamy. Przy­da się.

Szpieg za­mru­gał, wy­ła­wia­jąc z ostat­nie­go stwier­dze­nia naj­waż­niej­szą in­for­ma­cję.

— Od­no­wi­my, Wa­sza Wy­so­kość?

Przez chwi­lę pra­wie sły­szał ty­sią­ce, dzie­siąt­ki ty­się­cy ce­sar­skich or­gów, zło­tą rze­ką wpa­da­ją­cych w bez­den­ną dziu­rę. Sza­leń­stwo Kre­ga­na?

— Mu­si­my. Sala tro­no­wa bez tej ozdób­ki świe­ci pust­ką. Lu­dzie za­czy­na­ją się za­sta­na­wiać, jak bar­dzo jest z nami źle. Poza tym ostat­ni­mi laty nasi szkło­mi­strze i al­che­mi­cy wy­na­leź­li set­ki spo­so­bów bar­wie­nia szkła, a po­zła­ca­ny ołów też do­brze wy­glą­da, do­pó­ki ktoś nie za­cznie go skro­bać no­żem. Na szczę­ście, z tego co pa­mię­tam, ni­ko­mu nie wol­no pod­cho­dzić do tro­nu z bro­nią, więc jest szan­sa, że przez wie­le lat nikt się nie zo­rien­tu­je, że kan­tu­je­my. A Łza Mat­ki wresz­cie wró­ci na swo­je miej­sce.

Ko­lej­ny kop­niak wy­rów­nał lek­ko nie­do­pa­so­wa­ną pły­tę.

— Po­trzeb­ny nam do­wód, że nic się nie zmie­ni­ło, Szczu­rze. Im­pe­rium pod­nio­sło się już po na­jeź­dzie ko­czow­ni­ków, wy­cho­wa­li­śmy nowe po­ko­le­nie, od­bu­do­wa­li­śmy twier­dze, mia­sta i wsie, han­del tęt­ni w na­szych ży­łach, a ar­mia ma nie­mal tylu żoł­nie­rzy co przed woj­ną. Bo po­trze­bu­je­my, zwłasz­cza tu, w sto­li­cy, na­ma­cal­ne­go do­wo­du, że na­jazd był tyl­ko złym snem, chwi­lo­wą aber­ra­cją w nie­prze­rwa­nej do­mi­na­cji Me­ekha­nu nad resz­tą cy­wi­li­zo­wa­ne­go świa­ta. I dla­te­go od­no­wi­my Sza­leń­stwo Em­bre­la i po­wie­si­my je na po­przed­nim miej­scu.

Ce­sarz pod­szedł do sto­łu i wziął do ręki dłu­gą na kil­ka stóp trzci­nę, po czym ru­szył wzdłuż kra­wę­dzi pła­sko­rzeź­by. Mi­nął Tra­va­hen, ru­szył na pół­noc wzdłuż wgłę­bie­nia imi­tu­ją­ce­go Mo­rze Bia­łe, gdzie kie­dyś po fa­lach z sza­fi­rów pły­wa­ły ma­leń­kie sta­tecz­ki o ka­dłu­bach wy­sa­dza­nych per­ła­mi, i za­trzy­mał się przy pół­noc­no-wschod­niej kra­wę­dzi mapy. Przez chwi­lę pa­trzył w mil­cze­niu na wiel­ką, nie­mal pła­ską po­łać ka­mie­nia sym­bo­li­zu­ją­cą Wiel­kie Ste­py, któ­rą od ziem Im­pe­rium od­dzie­lał rząd po­wy­gi­na­nych sta­lo­wych mie­czy i tarcz wi­ją­cy się wzdłuż głę­bo­kiej rysy w mar­mu­rze. Amer­tha, rze­ka sta­no­wią­ca wschod­nią gra­ni­cę Me­ekha­nu, wy­glą­da­ła wy­jąt­ko­wo mi­zer­nie, jak­by dla przy­po­mnie­nia, że już raz prze­pu­ści­ła w głąb kra­ju hor­dę bar­ba­rzyń­ców.

— Co u Wo­za­ków?

Trzci­na stuk­nę­ła ob­szar na wschód od Ole­ka­dów. Przy­tu­lo­na do pół­noc­nej kra­wę­dzi Wiel­kich Ste­pów Wy­ży­na Ly­the­rań­ska wy­glą­da­ła wy­jąt­ko­wo mi­zer­nie i nie­po­zor­nie.

— Wa­sza Wy­so­kość? Ja…

— Nie! — w gło­sie ce­sa­rza po­ja­wi­ła się nowa nuta. Ostra, nie­bez­piecz­na i choć wład­ca nie ode­rwał wzro­ku od le­żą­ce­go na pod­ło­dze wy­obra­że­nia Im­pe­rium, Gen­trell po­czuł się, jak­by sma­gnię­to go ba­tem. — Nie bę­dzie­my się ba­wić w „nic o tym nie wiem, pa­nie”, „to wy­kra­cza poza moje kom­pe­ten­cje” albo „tymi spra­wa­mi zaj­mu­ją się inni lu­dzie w wy­wia­dzie”. Je­steś Trze­cim Szczu­rem w No­rze. Po­wie­rzo­no ci naj­waż­niej­sze se­kre­ty Im­pe­rium, w tym do­wo­dze­nie gar­ni­zo­nem w Lo­tis i opie­kę nad tam­tej­szy­mi więź­nia­mi. Stra­ci­li­śmy tam Ha­ne­vel­da, a Psiar­nia na­dal do­sta­je sza­łu na wspo­mnie­nie o śmier­ci Dru­gie­go Oga­ra. Stra­ci­li­śmy też kil­ku­na­stu żoł­nie­rzy – świad­ków ma­sa­kry w Glew­wen-On, a je­dy­na oso­ba z wio­ski, z któ­rą dało się ja­koś ko­mu­ni­ko­wać, skoń­czy­ła jako dziec­ko uwię­zio­ne w star­szym o kil­ka lat cie­le i nic nie pa­mię­ta. Urwał nam się trop pro­wa­dzą­cy do Ma­łej Kany. A przy­po­mi­nam, że zgod­nie z tym, co wie­my, szu­ka jej po­ło­wa na­szych bo­gów. Resz­ta za­pew­ne też, choć uda­je, że nie.

Kre­gan-ber-Ar­lens spoj­rzał w koń­cu na pod­wład­ne­go, a Gen­trel­lo­wi przy­po­mnia­ło się pierw­sze wra­że­nie, ja­kie od­niósł, wi­dząc ce­sa­rza. To był wzrok ko­goś, kto pod­jął już de­cy­zję i wyda każ­dy, naj­bar­dziej na­wet par­szy­wy roz­kaz, by osią­gnąć cel. Zdu­miał się, ale na­gle po­czuł ulgę.

Pierw­szy czło­wiek w Im­pe­rium kon­ty­nu­ował, pa­trząc na Szczu­ra ka­mien­nym wzro­kiem:

— I ktoś, na przy­kład kil­ku lu­dzi sto­ją­cych ni­żej w hie­rar­chii od cie­bie, mógł­by twier­dzić, że to two­ja wina. Mia­łeś tę dziew­czy­nę na wy­cią­gnię­cie ręki i po­zwo­li­łeś jej znik­nąć. Zna­leź­li­śmy ry­su­nek, któ­re­go uży­ła, by uciec. Prze­nio­sła się do Pon­kee-Laa, naj­waż­niej­sze­go dla nas por­tu na świe­cie, i cóż to? Nie mi­nął rok, Per­ła Wy­brze­ża wrze, ma­triar­chi­ści i re­agwy­ry­ści ska­czą so­bie do gar­deł, a nasi kup­cy za­czy­na­ją po­no­sić stra­ty. Co ty na to?

— Sy­tu­acja już się po­pra­wi­ła, Wa­sza Wy­so­kość. Za­miesz­ki zo­sta­ły stłu­mio­ne, a tam­tej­sza Rada Mia­sta przy­wra­ca po­rzą­dek.

— Za­miesz­ki nie zo­sta­ły stłu­mio­ne, lecz z nie­zna­nych przy­czyn wy­ga­sły. Kult Pana Bi­tew stra­cił im­pet, jak­by coś pod­cię­ło mu skrzy­dła, a my nie wie­my co za tym sta­ło. Lub ra­czej – kto za tym stał.

Szczur za­mru­gał. O za­miesz­kach i nad­cho­dzą­cej woj­nie re­li­gij­nej w Pon­kee-Laa plot­ko­wa­no od mie­się­cy. To była ta­jem­ni­ca ulic, za­uł­ków, ce­chów rze­mieśl­ni­czych i gil­dii ku­piec­kich. W Świą­ty­ni Mą­dro­ści i Ła­ski Pani od­pra­wio­no na­wet kil­ka na­bo­żeństw bła­gal­nych w in­ten­cji „na­szych bra­ci w po­trze­bie”. A kil­ka­na­ście dni temu, gdy do sto­li­cy do­tar­ła wieść, że przy­wró­co­no po­rzą­dek, całe mia­sto – zresz­tą nie tyl­ko ono – ode­tchnę­ło. Woj­na re­li­gij­na w Per­le Wy­brze­ża ozna­cza­ła­by nie­wy­obra­żal­ne stra­ty dla go­spo­dar­ki Im­pe­rium. Skła­dy to­wa­ro­we peł­ne rze­czy, któ­rych nie opła­ca­ło się wy­sy­łać za gra­ni­cę ina­czej niż rze­ką i mo­rzem, za­mknię­te warsz­ta­ty, uszczu­plo­ne lub utra­co­ne for­tu­ny. Roz­wa­ża­no na­wet, o czym wie­dzie­li nie­licz­ni, ude­rze­nie Ar­mii Bo­shand wzdłuż rze­ki w samo ser­ce Fii­lan­du. Gen­trell na­le­żał do wta­jem­ni­czo­nych w te pla­ny, bo jako Trze­ci Szczur sam był za­an­ga­żo­wa­ny w przy­go­to­wa­nie ra­por­tów na te­mat sy­tu­acji w Wol­nych Księ­stwach, któ­re trze­ba by było po dro­dze pod­po­rząd­ko­wać, oraz sta­nu li­czeb­ne­go, mo­ra­le i wy­szko­le­nia Bo­shand­czy­ków. Sam rów­nież ra­por­to­wał No­rze, że czte­ry re­gi­men­ty pie­sze, w tym dwa okro­jo­ne do dwóch puł­ków i cho­rą­gwi jaz­dy, to za mało, by opa­no­wać tak roz­le­gły te­ren. Pon­kee-Laa od gra­ni­cy Me­ekha­nu dzie­li­ło po­nad czte­ry­sta mil lo­tem pta­ka, a prze­szło pięć­set wzdłuż rze­ki – za dużo, by w su­mie nie­zbyt wiel­ka Ar­mia Bo­shand mo­gła za­pew­nić so­bie cią­głość do­staw, uzu­peł­niać stra­ty i nie dać się od­ciąć od me­tro­po­lii. Zwłasz­cza te­raz, gdy więk­szość ka­wa­le­rii prze­su­nię­to na gra­ni­cę z Se-koh­land­czy­ka­mi.

Za­an­ga­żo­wa­nie Me­ekha­nu w wiel­ką woj­nę na po­łu­dnio­wym za­cho­dzie w chwi­li, gdy Wschód na­dal wrzał, przy­po­mi­na­ło­by sy­tu­ację, gdy ktoś jed­ną ręką gasi po­żar w kuch­ni, a dru­gą rzu­ca ża­giew do sy­pial­ni.

Ale ta­jem­ni­cą były in­for­ma­cje, że za­miesz­ki nie zo­sta­ły stłu­mio­ne siłą, tyl­ko kult Pana Bi­tew stra­cił z nie­zna­nej przy­czy­ny swój im­pet, że jego przy­wód­ca, ran­ny w ta­jem­ni­czych oko­licz­no­ściach, znikł, a więk­szość bo­jow­ni­ków na­gle ro­ze­szła się do do­mów, co umoż­li­wi­ło tej nie­udol­nej kli­ce rzą­dzą­cej Pon­kee-Laa opa­no­wa­nie sy­tu­acji w mie­ście.

— Tak. Masz ra­cję. — Kre­gan-ber-Ar­lens ode­rwał od nie­go wzrok i ru­szył wzdłuż kra­wę­dzi pła­sko­rzeź­by. — Ktoś sy­pie. Ktoś zdra­dza naj­pil­niej strze­żo­ne se­kre­ty i trze­ba tego ko­goś jak naj­szyb­ciej zna­leźć i wy­eli­mi­no­wać. Mam ra­cję? Nie może być tak, że każ­dy, a zwłasz­cza ce­sarz, zna wszyst­kie wa­sze spraw­ki. W koń­cu to nie­do­pusz­czal­ne, by Szczu­rza Nora nie mo­gła mieć kil­ku ma­łych ta­jem­nic, paru za­tru­tych ostrzy ukry­tych za pa­zu­chą, ja­kiejś ga­ro­ty go­to­wej do użyt­ku w każ­dej chwi­li. Nikt, na­wet ja, nie po­wi­nien prze­cież ogra­ni­czać wa­szej wła­dzy. A tym wła­śnie są te wa­sze se­kre­ty. Wła­dzą. Cza­sem wła­dzą ab­so­lut­ną. Praw­da?

Spoj­rze­nie ce­sa­rza znów ude­rzy­ło go ni­czym ka­mień wy­strze­lo­ny z pro­cy.

— Za­sta­na­wiasz się, po co ra­czę cię tym mo­no­lo­giem?

— Wa­sza…

— Krót­ko! Tak albo nie?

Trze­ci Szczur Im­pe­rium po­trze­bo­wał ca­łe­go do­świad­cze­nia na­bra­ne­go w cią­gu ostat­nie­go ćwierć wie­ku służ­by, wspar­te­go całą siłą woli, by nie prze­łknąć gło­śno śli­ny. Gar­dło miał su­che, jak­by prze­biegł co naj­mniej dzie­sięć mil.

— Tak, Wa­sza Wy­so­kość.

— Bo znów się za­po­mi­na­cie. Wy i Psiar­nia. Jak przed na­jaz­dem ko­czow­ni­ków. Pa­mię­tasz? Sku­pia­li­ście się na wa­szej wo­jen­ce o wła­dzę i wpły­wy i za­po­mnie­li­ście, po co stwo­rzo­no Szczu­ry i Oga­ry. Nie ob­cho­dzi mnie, że ge­ne­rał sol-Drym ma sła­bość do mło­dych ofi­ce­rów, a Wiel­ki Mistrz Lo­slandz­kie­go Ce­chu Gar­ba­rzy prze­grał trzy­dzie­ści ty­się­cy or­gów w ko­ści i pod­bie­ra pie­nią­dze z kasy brac­twa, póki Nora wy­ko­rzy­stu­je te in­for­ma­cje, by kie­ro­wać po­czy­na­nia­mi tych lu­dzi dla do­bra Im­pe­rium. Ale w chwi­li, gdy szu­ka­my dziew­czy­ny zwa­nej Ka­nay­oness Da­era, tak, znam na­wet jej praw­dzi­we imię, a wy i Oga­ry wy­dzie­ra­cie so­bie in­for­ma­cje o niej jak dzie­ci bi­ją­ce się o za­baw­kę, pod­kła­da­cie nogi, my­li­cie tro­py, i to po­mi­mo że do­sta­li­ście wy­raź­ną in­for­ma­cję, jak waż­ne jest jej schwy­ta­nie… — Ce­sarz na­brał po­wie­trza i po­wo­li je wy­pu­ścił. — Nie będę tego to­le­ro­wał. A te­raz jesz­cze roz­pę­tu­je­cie mi w Im­pe­rium pry­wat­ną wo­jen­kę. Dru­gi Ogar zgi­nął, Psiar­nia za­bi­ła za to kil­ku wa­szych agen­tów, wy pod­ło­ży­li­ście im kil­ka świń, usu­nę­li­ście dwóch bar­dzo waż­nych lu­dzi w Świą­ty­ni Laal i znisz­czy­li­ście siat­kę szpie­gów w Wol­nych Księ­stwach. Oni szy­ku­ją kontrę, za któ­rą pój­dzie wa­sza od­po­wiedź, i cała za­ba­wa bę­dzie trwać i trwać. Nie może tak być! To ostat­nie ostrze­że­nie, Szczu­rze. Dla cie­bie, dla Pierw­sze­go i Dru­gie­go, i dla Suki. Ro­zu­miesz?

Gen­trell przy­po­mniał so­bie śmierć Vel­ge­ri­sa Ha­ne­vel­da – Dru­gie­go Oga­ra Im­pe­rium. Trze­ci Szczur na­dal są­dził, że w grun­cie rze­czy Ha­ne­veld za­słu­żył na to, co go spo­tka­ło: przy­był do zam­ku bez za­pro­sze­nia, pró­bo­wał za­szan­ta­żo­wać Norę i ode­brać jej waż­nych, je­dy­nych świad­ków wy­da­rzeń, któ­re naj­pew­niej były po­cząt­kiem obec­ne­go cha­osu – czy­li po­ja­wie­nia się Ma­łej Kany w Im­pe­rium. A może w ogó­le na świe­cie. A po­tem? Do tej pory pró­bo­wał ja­koś po­ukła­dać to so­bie w gło­wie.

W zam­ku, prze­ła­mu­jąc naj­lep­sze za­po­ry im­pe­rial­nych ma­gów, po­ja­wił się odzia­ny w biel za­bój­ca, a za­raz za nim po­szu­ki­wa­na od lat Ka­nay­oness. Wszyst­ko skoń­czy­ło się wal­ką w ciem­nych ko­ry­ta­rzach, śmier­cią wie­lu dziel­nych lu­dzi i co naj­gor­sze, zgo­nem Dru­gie­go Oga­ra. Psiar­nia do tej pory nie dała się prze­ko­nać, że Nora nie mia­ła z tym nic wspól­ne­go. Wal­ka mię­dzy Wy­wia­dem Ze­wnętrz­nym – zwa­nym Oga­ra­mi, a We­wnętrz­nym – Szczu­ra­mi, tlą­ca się od de­kad, wy­bu­chła po rze­zi w zam­ku Lo­tis gwał­tow­nie i krwa­wo.

Sam czy­tał ra­por­ty o śmier­ci kil­ku pod­le­głych mu szpie­gów, o znik­nię­ciu kil­ku­na­stu in­nych, o dziw­nych po­ża­rach, nie­da­ją­cych się wy­ja­śnić nie­po­wo­dze­niach sta­ran­nie za­pla­no­wa­nych ak­cji, o ma­sie naj­pew­niej fał­szy­wych ra­por­tów za­le­wa­ją­cych Norę; o agen­tach, któ­rych lo­jal­ność na­gle prze­sta­wa­ła być pew­na. I sam wy­da­wał roz­ka­zy skut­ku­ją­ce kontr­ak­cja­mi. Cza­sem wy­mie­rzo­ny­mi na śle­po, ale za­wsze bru­tal­ny­mi, a nie­kie­dy na­wet, wbrew zwy­cza­jom Nory – spek­ta­ku­lar­ny­mi. Przy czym w jego pro­win­cjach, na po­łu­dnio­wo-za­chod­nim krań­cu Me­ekha­nu, woj­na mię­dzy wy­wia­da­mi mia­ła ra­czej spo­koj­ny prze­bieg. Sły­szał plot­ki o star­ciu mię­dzy bo­jo­wy­mi dru­ży­na­mi Nory a wa­ta­hą Psiar­ni, w któ­rym wzię­ło udział sześć­dzie­się­ciu za­bój­ców i ośmiu ma­gów. Po­ło­wa zgi­nę­ła, a resz­ta ukry­ła się nie wia­do­mo gdzie, naj­gor­sze zaś było to, że nikt nie wie­dział, jak wła­ści­wie do tej wal­ki do­szło.

Nie­mniej ce­sar­skie wy­obra­że­nie, że wy­star­czy ostrzec i po­gro­zić pal­cem, a kon­ku­ru­ją­ce i zwal­cza­ją­ce się od lat wy­wia­dy po­da­dzą so­bie dło­nie, było bar­dzo na­iw­ne. By nie po­wie­dzieć głu­pie.

Za­uwa­żył, że na twa­rzy Kre­ga­na-ber-Ar­len­sa po­ja­wia się uśmiech. Chłod­ny i spo­koj­ny.

— Ty też, Szczu­rze? Eu­se­we­nia mia­ła przy­nam­niej wy­star­cza­ją­co tak­tu, by nie zdra­dzać się miną. Choć w środ­ku za­pew­ne war­cza­ła jak praw­dzi­wa suka. Ale po­wtó­rzę ci to samo, co po­wie­dzia­łem jej. Ma­cie pół roku, nie wię­cej, by wy­ga­sić wa­szą wo­jen­kę. Nie żą­dam nie­moż­li­we­go, wiem, że do nie­któ­rych agen­tów nie do­trze­cie od razu. Wy­ślij­cie od­po­wied­nie roz­ka­zy, po­wstrzy­maj­cie go­rą­ce gło­wy, je­śli trze­ba prze­nie­ście lu­dzi na dru­gi kra­niec Me­ekha­nu lub po­zbądź­cie się ich w inny spo­sób. Je­ste­ście za to oso­bi­ście od­po­wie­dzial­ni. Pierw­sza piąt­ka w No­rze i Psiar­ni. Je­śli za pół roku nic się nie zmie­ni, a za­pew­niam, że będę o tym wie­dział, prze­ko­na­cie się, jak głę­bo­kie lo­chy mam pod tym zam­kiem. Obie­cu­ję.

Ce­sarz prze­niósł wzrok na ka­mien­ne pły­ty.

A te­raz za­py­tam jesz­cze raz, Szczu­rze. Co u Wo­za­ków?

Загрузка...