Rozdział 11

Holi brzęk­nę­ło ostat­ni raz, wy­peł­nia­jąc po­wie­trze akor­dem, któ­ry jesz­cze przez chwi­lę nie chciał znik­nąć. Key’la nie mo­gła się na­dzi­wić, jak coś tak pro­ste­go peł­ne jest ta­kiej mocy. In­stru­ment skła­dał się z pła­skie­go, owal­ne­go pu­dła, dwóch gry­fów i tu­zi­na strun, ale miał ma­gię, po­tę­gę i czar. Choć chy­ba tyl­ko va­ihir mógł grać na nim tak, by me­lo­dia szar­pa­ła ser­ce i re­zo­no­wa­ła w du­szy.

Jej du­szę rwa­ła na strzę­py.

Od­wró­ci­ła się do ścia­ny, żeby ukryć łzy.

Usta Zie­mi odło­ży­ła holi na zie­mię, po­de­szła i po­pra­wi­ła jej pled, za­ska­ku­ją­co de­li­kat­nie, zu­peł­nie jak­by kil­ka go­dzin wcze­śniej sama nie do­pro­wa­dzi­ła jej do łez, po czym wró­ci­ła do gry. Key’la nie ro­zu­mia­ła tego. Ta po­nu­ra ol­brzym­ka o jed­nym oczo­do­le wy­peł­nio­nym kulą z czar­ne­go, po­le­ro­wa­ne­go ka­mie­nia, ta sama, któ­ra wcze­śniej za­żą­da­ła przed ca­łym ple­mie­niem, by na­tych­miast za­bić Ko­cy­ka, w tej chwi­li była dla niej naj­czul­szą opie­kun­ką. Gdy tyl­ko Key’la po­ło­ży­ła się spać, zmu­si­ła ją do wy­pi­cia gę­ste­go, pach­ną­ce­go zio­ła­mi bu­lio­nu, po czym otu­li­ła do­kład­nie i usiadł­szy przed jej po­sła­niem, wy­peł­ni­ła prze­strzeń ja­ski­ni me­lo­dia­mi, któ­re na zmia­nę bu­dzi­ły w dziew­czyn­ce otu­chę i zmu­sza­ły do pła­czu.

Gra­ła dla niej, bo prze­cież ni­ko­go in­ne­go w po­bli­żu nie było, choć rów­nie do­brze moż­na by są­dzić, że gra dla sie­bie, bo gdy Key’la zer­ka­ła spod oka, Usta Zie­mi sie­dzia­ła od­wró­co­na ple­ca­mi, nie­ru­cho­ma jak ka­mien­ny po­sąg, i tyl­ko jej dło­nie śmi­ga­ły nad in­stru­men­tem, szar­piąc i mu­ska­jąc stru­ny.

Va­ihir­ska ko­bie­ta, zbu­do­wa­na rów­nie po­tęż­nie jak cała jej rasa, choć nie­co niż­sza od męż­czyzn oraz zde­cy­do­wa­nie od nich szczu­plej­sza, była rów­nie jak oni groź­na. Je­śli wo­jow­ni­cy byli niedź­wie­dzia­mi, to ona, z ra­mio­na­mi ob­ro­śnię­ty­mi wę­zła­mi mię­śni, pła­skim brzu­chem i uda­mi jak po­le­ro­wa­ne pnie drzew, gór­ską lwi­cą. A spo­sób, w jaki ple­mię się do niej od­no­si­ło, su­ge­ro­wał, że jest tak­że kimś wię­cej.

Key’la pa­mię­ta­ła, że Usta Zie­mi to pierw­sza oso­ba, któ­rą spo­tka­li po trwa­ją­cej wie­le, wie­le cy­kli wę­drów­ce. Ich mały od­dział, Dwa Pal­ce, Czar­ny Bia­ły, Ku­bek Wody, ona i Ko­cyk, prze­mie­rzał ten dziw­ny świat, wy­da­wa­ło się, bez celu – przez la­bi­ryn­ty czar­nych skał, przez sze­ro­kie do­li­ny, gdzie zie­mia wy­glą­da­ła jak wy­pa­lo­ne szkło, przez wzgó­rza przy­po­mi­na­ją­ce ka­mien­ne zę­bi­ska gi­gan­tycz­nych be­stii – wciąż na­przód. Pod ko­niec za­pu­ści­li się na kil­ka cy­kli wę­drów­ki i od­po­czyn­ku na wiel­ką, pła­ską jak pa­tel­nia rów­ni­nę, gdzie nie było ni­cze­go: ani ka­mie­ni, ani pia­sku, żad­ne­go pęk­nię­cia w zie­mi czy dziu­ry, w któ­rej moż­na się scho­wać. Kosz­mar.

Cien­ki ma­te­riał na­mio­tów prze­pusz­czał do środ­ka dość świa­tła, by dziew­czyn­ka nie mo­gła za­snąć, za­wią­zy­wa­ła so­bie więc na oczach opa­skę, ale to nie­wie­le po­ma­ga­ło. Wę­dro­wa­ła go­dzi­na­mi jak otu­ma­nio­na, po czym kła­dła się i za­pa­da­ła w dziw­ną pół­drzem­kę, w cza­sie któ­rej do­sko­na­le wie­dzia­ła, co się wo­kół niej dzie­je. Zda­wa­ło jej się wte­dy, że sły­szy od­le­gły płacz, jęk i szloch, a zie­mia wo­kół uno­si się i opa­da, jak­by od­dy­cha­ła.

Po trzech ta­kich „no­cach” znie­na­wi­dzi­ła czas od­po­czyn­ku. Na szczę­ście jej czwo­ro­rę­cy to­wa­rzy­sze chy­ba też źle się czu­li w tym miej­scu, bo mia­ła wra­że­nie, że okre­sy wę­drów­ki są co­raz dłuż­sze, a od­po­czyn­ku krót­sze. Nie na­rze­ka­ła. Gdy wresz­cie stam­tąd wy­szli i zna­leź­li przy­tul­ne pęk­nię­cie w ska­le, gdzie pa­no­wa­ła cał­ko­wi­ta ciem­ność, a zie­mia nie ję­cza­ła jej do ucha, Key’la za­pa­dła w czar­ny sen bez ma­rzeń, któ­ry trwał chy­ba wie­le go­dzin, bo gdy w koń­cu się obu­dzi­ła, Dwa Pal­ce niósł ją na ple­cach i zbli­ża­li się wła­śnie do sie­dzi­by ple­mie­nia Trzy­dzie­stu Dło­ni.

Na ich spo­tka­nie wy­szła Usta Zie­mi. Dwie duże, cięż­kie pier­si, prze­sło­nię­te cien­kim ma­te­ria­łem, zdra­dza­ły jej płeć, twarz też mia­ła de­li­kat­niej­szą, mniej ostre rysy niż u męż­czyzn, ale poza tym była ubra­na po­dob­nie jak oni i uzbro­jo­na ni­czym do bi­twy. Key’la za­chwy­ci­ła się, wi­dząc jej pra­we oko, zie­lo­ne jak wio­sen­na tra­wa, na­kra­pia­ne zło­ty­mi plam­ka­mi, i zdzi­wi­ła, do­strze­ga­jąc w le­wym oczo­do­le czar­ną kulę.

Ko­bie­ta przy­wi­ta­ła się krót­ko z trój­ką va­ihi­rów, wy­mie­ni­ła z nimi kil­ka szyb­kich zdań w ni­skiej, gar­dło­wej mo­wie, na wi­dok Key’li wy­ko­na­ła dziw­ny gest, obie­ma pa­ra­mi rąk, jak­by od­pę­dza­ła się od roju owa­dów. A na wi­dok Ko­cy­ka jej czte­ry dło­nie się­gnę­ły po broń.

Dwa Pal­ce po­wstrzy­mał ją, rzu­ca­jąc jed­no czy dwa sło­wa i wska­zu­jąc na Key’lę.

Po­wstrzy­mał ją, by nie wy­cią­gnę­ła sza­bel, ale nie miał wpły­wu na to, co dzia­ło się póź­niej. Po­łknę­ła ich skal­na szcze­li­na, dłu­ga na chy­ba pół mili, a gdy z niej wy­szli, dziew­czyn­ce uka­zał się wi­dok, ja­kie­go nie spo­dzie­wa­ła się uj­rzeć w tej kra­inie czar­nych skał i sta­lo­we­go nie­ba.

Wiel­ka do­li­na o zbo­czach skła­da­ją­cych się z wie­lu ta­ra­sów wy­rą­ba­nych w ścia­nach, po­ro­śnię­tych tra­wą, krze­wa­mi i ni­ski­mi drze­wa­mi, mię­dzy któ­ry­mi wiły się nie­wiel­kie stru­mie­nie, ze­ska­ku­ją­ce co­raz ni­żej i ni­żej, by za­si­lić dłu­gie i wą­skie je­zior­ko, któ­re roz­la­ło się na jej dnie.

Brze­gi je­zior­ka spi­na­ło kil­ka most­ków, bia­łych jak śnieg. Och, to była pierw­sza biel, jaką Key’la wi­dzia­ła od wie­lu dni. Po­nad naj­wyż­szy­mi ta­ra­sa­mi zbo­cza do­li­ny po­dziu­ra­wio­ne były wej­ścia­mi do ja­skiń, dzie­siąt­ka­mi czar­nych otwo­rów, z któ­rych – zwa­bio­ne głę­bo­kim dźwię­kiem gon­gu – wy­ła­nia­ły się wła­śnie czwo­ro­rę­kie po­sta­cie.

Trud­no jej było wte­dy oce­nić, ilu va­ihi­rów zja­wi­ło się na ten po­spiesz­nie ze­bra­ny ni to sąd, ni to na­ra­dę nad nią i Ko­cy­kiem. Dwu­stu? Wię­cej? To nie mia­ło zna­cze­nia. Po­sa­dzo­no ich bo­wiem na jed­nym z ta­ra­sów i Key’la mu­sia­ła całą siłą woli po­wstrzy­my­wać się od po­ło­że­nia się na tra­wie i przy­tu­le­nia do mięk­kiej, pulch­nej zie­mi, gdy wo­kół gro­ma­dzi­ło się ple­mię. Sami do­ro­śli, żad­nych dzie­ci lub choć­by osob­ni­ków niż­szych niż sie­dem stóp; krąg po­tęż­nych po­sta­ci, na wpół zwie­rzę­cych twa­rzy, żół­tych, zie­lo­nych i sza­rych śle­pi. A wszyst­kie wpa­trzo­ne w nią i Ko­cy­ka.

Nie przej­mo­wa­ła się tym. Roz­glą­da­ła się wo­kół, jesz­cze spo­koj­na i pra­wie szczę­śli­wa, wę­drów­ka z Dwo­ma Pal­ca­mi, Czar­nym Bia­łym i Kub­kiem Wody na­uczy­ła ją, że va­ihi­ro­wie to spo­koj­ne, fleg­ma­tycz­ne isto­ty, śmie­ją­ce się ba­so­wo i no­szą­ce ją na ba­ra­na, gdy jest zmę­czo­na. Kosz­mar star­cia, w trak­cie któ­re­go ich spo­tka­ła, wal­ki na śmierć i ży­cie z Sza­ry­mi, stał się już tyl­ko mgli­stym wspo­mnie­niem, jed­nym z wie­lu, któ­re no­si­ła w so­bie. Była dziec­kiem po­gra­ni­cza Im­pe­rium, pierw­szą śmierć zo­ba­czy­ła, za­nim na­uczy­ła się po­praw­nie mó­wić, prze­szła z ro­dzi­ną przez Ole­ka­dy, była po­rwa­na, ucie­kła, znów ją po­chwy­co­no, go­dzi­na­mi ko­na­ła na se-koh­landz­kich ha­kach, po­grą­ża­jąc się w obłę­dzie, a po­tem pra­wie spło­nę­ła żyw­cem.

Po czymś ta­kim trze­ba wię­cej niż tyl­ko kil­ku­set dzi­wacz­nych stwo­rzeń, by ją prze­ra­zić.

Dwa Pal­ce ode­zwał się na­gle gło­śno, wska­zu­jąc na Key’lę. Usta Zie­mi od­po­wie­dzia­ła dziw­nym ge­stem, ale on od­wark­nął jej coś, po czym przy­kuc­nął krok za ple­ca­mi dziew­czyn­ki.

— Sła­ba Jed­na słu­chaj — po­wie­dział. — Je­steś oso­bą, więc masz pra­wo słu­chać, co mó­wią inni. Będę mó­wił two­im ję­zy­kiem, naj­le­piej jak zdo­łam. Ale ty nie mów. Nic nie mów. Je­steś oso­bą, ale nie va­ihi­rem. Tyl­ko ci, któ­rzy mają czte­ry ręce — jego głos był zim­ny i bez­barw­ny jak blok lodu — mogą mó­wić w cza­sie sądu.

Wte­dy po raz pierw­szy ogar­nął ją nie­po­kój i na­gle twa­rze wo­kół sta­ły się obce, dzi­kie i w naj­lep­szym ra­zie obo­jęt­ne.

Nie mia­ła tu przy­ja­ciół, a los jej i Ko­cy­ka ni­ko­go z va­ihi­rów nie ob­cho­dził.

Naj­pierw ode­zwał się Czar­ny Bia­ły – opo­wie­dział krót­ko hi­sto­rię ich spo­tka­nia. Dwa Pal­ce tłu­ma­czył wszyst­ko, wie­dzia­ła więc, że jego to­wa­rzysz mówi, jak było, bez upięk­sza­nia, uczci­wie. Po­nu­ry wo­jow­nik mógł nie lu­bić Ko­cy­ka, ale ta nie­chęć nie wpły­nę­ła na jego opo­wieść, z któ­rej wy­ni­ka­ło, że bez ich dwój­ki Czar­ny Bia­ły i jego to­wa­rzy­sze nie wró­ci­li­by do domu. Ple­mię słu­cha­ło, w ci­szy i spo­koj­nie, i chy­ba ten spo­kój po­now­nie na­peł­nił jej ser­ce otu­chą.

Bę­dzie do­brze, po­wta­rza­ła so­bie w my­ślach. Po raz pierw­szy od wie­lu dni po­my­śla­ła o domu, ojcu, sio­strach i bra­ciach. Wró­ci do nich. Znaj­dzie spo­sób. Wszyst­ko bę­dzie do­brze.

A po­tem prze­mó­wi­ła Usta Zie­mi.

I były to sło­wa ciem­ne i mrocz­ne, peł­ne krwi, ze­msty, obo­wiąz­ku i ho­no­ru. Pa­da­ły też stwier­dze­nia, któ­rych naj­wy­raź­niej nie dało się prze­tłu­ma­czyć na ję­zyk Im­pe­rium albo Dwa Pal­ce nie wie­dział, jak to zro­bić, więc Key’la nie ro­zu­mia­ła po­ło­wy z tego, co mó­wi­ła va­ihir­ska ko­bie­ta, ale ogól­ny sens był ja­sny.

Po­zwo­lą jej żyć. Nie po­cho­dzi z domu Do­brych Pa­nów, a ple­mię ma wo­bec niej dług. No i jest oso­bą, więc choć nie jest va­ihi­rem, ma pra­wo od­dy­chać po­wie­trzem, pić wodę i spo­ży­wać je­dze­nie wraz z ple­mie­niem.

— Do­brze. — Dwa Pal­ce wy­da­wał się za­do­wo­lo­ny, ale nie zdej­mo­wał dło­ni z jej ra­mion. — Sła­ba Jed­na bę­dzie żyć.

Po­tem za­milkł na chwi­lę, mimo iż Usta Zie­mi mó­wi­ła na­dal, a kie­dy prze­tłu­ma­czył wresz­cie jej sło­wa, Key’la chcia­ła ze­rwać się na nogi i za­pro­te­sto­wać, ale wte­dy va­ihir ści­snął jej dło­nie na ra­mio­nach, nie po­zwa­la­jąc wstać.

— Nie — po­wie­dział do­bit­nie. — Nie wol­no. Umrzesz tu i te­raz.

I mó­wił da­lej, prze­kła­da­jąc sło­wa Ust Zie­mi na me­ekh.

A prze­mo­wa Ust Zie­mi do­ty­czą­ca Ko­cy­ka była bru­tal­na i twar­da. Ktoś taki jak on, twór Do­brych Pa­nów, nie może ka­lać swo­ją obec­no­ścią ich zie­mi. Nie jest oso­bą, jest na­rzę­dziem, nie ma wła­snej woli, ży­cia, uczuć, przy­szło­ści.

Key’la chcia­ła wy­krzy­czeć swo­ją nie­zgo­dę, po­wie­dzieć, że to nie­praw­da, że Ko­cyk jest oso­bą, że trosz­czył się o nią, chro­nił, wal­czył dla niej.

Dwa Pal­ce przy­ci­snął ją moc­niej do zie­mi.

— Nie — jego szept miał siłę ty­sią­ca gła­zów po­ło­żo­nych na pier­si. — Zły czas… zły czas na to… Obo­je umrze­cie.

No to co! – chcia­ła krzyk­nąć, ale przy­su­nął się bli­żej, za­tkał jej usta sze­ro­ką dło­nią, unie­ru­cho­mił.

— Uwa­żaj na nie­go. — Ob­ró­cił jej gło­wę w stro­nę Ko­cy­ka, któ­ry pa­trzył na nich uważ­nie, z tą czuj­no­ścią po­dob­ną do dwóch ostrzy ukry­tych w głę­bi źre­nic, któ­ra zwia­sto­wa­ła wy­buch prze­mo­cy. — Niech my­śli, że żar­tu­je­my. Że to za­ba­wa. Je­śli się­gnie po broń, umrze­cie obo­je.

Dziew­czyn­ka za­ci­snę­ła zęby na jego dło­ni, moc­no, aż za­sy­czał i ją pu­ścił.

— Nie musi być śmier­ci. Mo­że­cie żyć. Obo­je. — Dwa Pal­ce rzu­cił szyb­ko, pa­trząc, jak Ko­cyk pod­no­si się z przy­sia­du. — Ale te­raz jest zły czas… pro­szę…

Ci­cha de­spe­ra­cja w jego gło­sie po­wstrzy­ma­ła ją sku­tecz­niej niż że­la­zny uścisk. Spoj­rza­ła na chłop­ca i uspo­ko­iła go ge­stem oraz uśmie­chem, któ­re kosz­to­wa­ły ją wię­cej niż wie­lo­dnio­wa wę­drów­ka przez ten świat.

Wszyst­ko jest do­brze. Usiądź, pro­szę.

Ko­cyk za­wa­hał się, ale usiadł, a jego pa­zu­rza­sta dłoń prze­sta­ła drżeć.

A ple­mię ra­dzi­ło. Ci­che szep­ty, ski­nie­nia gło­wą, krót­kie spoj­rze­nia wy­ra­ża­ją­ce cza­sem wię­cej niż tu­zi­ny gniew­nych słów. Va­ihi­ro­wie trzy­ma­li swo­je emo­cje w środ­ku, głę­bo­ko, ale to nie zna­czy­ło, że się nimi nie kie­ro­wa­li.

Bo gdy wresz­cie pod­ję­to de­cy­zję, była ona zgod­na z ży­cze­niem Ust Zie­mi. Ko­cyk miał zo­stać za­bi­ty. Na­tych­miast też zo­sta­li roz­dzie­le­ni, jego za­mknię­to w klat­ce z czar­ne­go że­la­za, a ją w tej ja­ski­ni, jed­nej z wie­lu, za­miesz­ka­nej przez człon­ków Trzy­dzie­stu Dło­ni. Nie po­zwo­li­li jej się na­wet po­że­gnać, a gdy go ostat­ni raz wi­dzia­ła, sie­dział po­środ­ku czar­nych prę­tów, spo­koj­ny, jak­by nie wie­dział, że co­kol­wiek mu gro­zi. Spoj­rzał tyl­ko na nią i uśmiech­nął się lek­ko. Ten spo­koj­ny, pe­łen za­ufa­nia uśmiech wbił jej się w ser­ce, ale pa­mię­ta­jąc nie­okre­ślo­ną obiet­ni­cę, jaką zło­żył jej Dwa Pal­ce, sama zmu­si­ła się do uśmie­chu.

Jed­nak gdy za­mknię­to klat­kę, Dwa Pal­ce gdzieś znikł, a Usta Zie­mi po­wie­dzia­ła, że za­bi­ją chłop­ca, kie­dy tyl­ko wszy­scy od­pocz­ną, więc Key’la nie wie­dzia­ła, co o tym my­śleć. Była zmę­czo­na, prze­stra­szo­na i obo­la­ła, a je­dy­na oso­ba, na któ­rej mo­gła po­le­gać, mia­ła za kil­ka go­dzin umrzeć.

W tej chwi­li bar­dzo chcia­ła, by zna­lazł się przy niej ktoś star­szy, oj­ciec, któ­ryś z bra­ci, Ana’we albo na­wet trzpio­to­wa­ta Nee’wa. Żeby ktoś ją ob­jął i po­wie­dział, że wszyst­ko bę­dzie do­brze.

Za­słu­gi­wał na wię­cej. Ko­cyk za­słu­gi­wał na wię­cej niż za­tłu­cze­nie w cza­sie snu albo po­da­nie tru­ci­zny, po któ­rej się nie obu­dzi. Wy­obraź­nia pod­su­wa­ła jej ta­kie okrut­ne ob­ra­zy, bo Key’la zda­wa­ła so­bie spra­wę, że czwo­ro­rę­cy nie za­ry­zy­ku­ją uwol­nie­nia chłop­ca z klat­ki. Był zbyt nie­bez­piecz­ny, na­wet dla nich. Och, gdy­by wie­dzia­ła, jak to się skoń­czy, ni­g­dy nie ka­za­ła­by mu się wtrą­cić w wal­kę mię­dzy va­ihi­ra­mi a Sza­ry­mi. Le­piej by­ło­by dla ich dwój­ki, gdy­by zgi­nę­li wśród czar­nych skał z gło­du i go­rącz­ki… le­piej by­ło­by, gdy­by…

Te­raz jed­nak sie­dzia­ła w ja­ski­ni, pil­no­wa­na przez ol­brzym­kę, któ­ra ska­za­ła jej to­wa­rzy­sza na śmierć. Znów sta­ła się bez­bron­nym więź­niem za­leż­nym od cu­dzych ka­pry­sów. Roz­pła­ka­ła się ci­chut­ko.

— Opo­wie­dzieć ci na­szą hi­sto­rię, dziec­ko?

Usta Zie­mi mó­wi­ła w me­ekhu bez­błęd­nie, zu­peł­nie jak­by uro­dzi­ła się w Im­pe­rium. Key’la nie za­py­ta­ła, skąd ol­brzym­ka zna tak do­brze ję­zyk z jej stron, zwłasz­cza gdy ta, szy­ku­jąc jej po­sła­nie, rzu­ci­ła też kil­ka słów w ję­zy­ku przy­po­mi­na­ją­cym ana­ho. To było zdu­mie­wa­ją­ce i lek­ko prze­ra­ża­ją­ce za­ra­zem.

— Nie. — Otar­ła łzy z po­licz­ków.

Ver­dań­skie wy­cho­wa­nie. Nikt nie po­wi­nien wi­dzieć two­jej sła­bo­ści.

— Na pew­no?

Tkwi­ły od­wró­co­ne do sie­bie ple­ca­mi, ona wpa­tru­jąc się w ka­mien­ną ścia­nę, va­ihir­ska ko­bie­ta w wej­ście do ja­ski­ni; ale tak było le­piej. Czu­ła, że gdy­by mu­sia­ła pa­trzeć na tę dziw­ną, na wpół zwie­rzę­cą twarz, z jed­nym okiem zie­lo­nym, a dru­gim czar­nym i twar­dym jak ka­mień, z któ­re­go je uto­czo­no, to chy­ba co chwi­la wy­bu­cha­ła­by pła­czem.

To było tak nie­spra­wie­dli­we… Wszyst­ko było nie­spra­wie­dli­we. Wszyst­ko!

— Na pew­no. Ka­za­łaś go za­bić, choć nie zro­bił ci nic złe­go. Cho­ciaż ura­to­wał two­ich lu­dzi.

— Wiesz, kim on jest? To ka­na­loo. Od­po­wiedź Do­brych Pa­nów na va­ihi­rów. Kie­dyś my by­li­śmy tym, czym oni są te­raz. Na­rzę­dziem, choć utwo­rzy­ły nas inne dło­nie. Ka­na­loo jest zwią­za­ny ze swo­im pa­nem jak ja z moją dol­ną parą rąk. Czy je­śli je ode­tnę, będą żyć wła­snym ży­ciem? Słu­żyć ko­muś in­ne­mu? Co­kol­wiek robi te­raz, wró­ci do swo­je­go wła­ści­cie­la, gdy tyl­ko go spo­tka. I za­bi­je każ­de­go, kogo wła­ści­ciel mu wska­że. Cie­bie też.

— Nie­praw­da.

— Praw­da. To mój świat, a on jest jego czę­ścią.

— Nie­praw­da! Opie­ko­wał się mną. Wal­czył dla mnie, spro­wa­dził dla mnie po­moc, gdy umie­ra­łam. Za­brał z pło­ną­ce­go wozu i…

Key’la usły­sza­ła, jak Usta Zie­mi wsta­je, robi kil­ka kro­ków i wra­ca. Tym ra­zem mu­sia­ła usiąść twa­rzą do niej, bo jej głos za­brzmiał wy­raź­niej.

— Mó­wi­łaś już o tym. Opo­wie­dzia­łaś wszyst­ko Dwu Pal­com, a on po­wtó­rzył mi każ­de sło­wo i nie mam po­wo­dów, by są­dzić, że kła­miesz. To dziw­na hi­sto­ria, nie­zwy­kła. Pierw­sza. Ro­zu­miesz? Pierw­sza taka hi­sto­ria, któ­rą usły­sze­li­śmy. Ale ten chło­piec to da­lej ka­na­loo i choć­by oca­lił ci ży­cie ty­siąc razy, choć­by oca­lił ży­cie ty­siąc­o­wi va­ihi­rów, od­wró­ci się od cie­bie, gdy tyl­ko po­czu­je za­pach swo­je­go pana. Ka­na­loo za­bi­je każ­de­go, kogo wła­ści­ciel mu wska­że, z wy­jąt­kiem jego sa­me­go. To praw­da mo­je­go świa­ta, praw­da ho­dow­li Do­brych Pa­nów. Rów­nie nie­wzru­szo­na jak to, że rzu­co­ny w górę ka­mień spad­nie na zie­mię.

Key’la po­czu­ła lek­kie do­tknię­cie, gdy ol­brzy­mia dłoń po­gła­dzi­ła ją po gło­wie. Sku­li­ła się jesz­cze bar­dziej, za­kry­ła ple­dem. Do­tyk znikł.

— Je­ste­śmy inni niż twój lud. Nie mamy z wami nic wspól­ne­go. Ale za­wdzię­cza­my jed­nej z li­nii two­ich krew­nych wszyst­ko, co czy­ni nas… nami. Obłęd ro­zu­mu i klą­twę mowy, któ­ra ten ro­zum pod­trzy­mu­je o pa­lec po­wy­żej sta­nu ze­zwie­rzę­ce­nia, ohyd­ny dar wy­obraź­ni, bu­dzą­cy na­sze wła­sne po­two­ry, i ża­ło­sną tar­czę na­dziei, któ­ra każe nam wie­rzyć, że damy radę je po­ko­nać. Mie­li­śmy być bro­nią i ob­da­rzo­nym mową na­rzę­dziem, by ła­two było nami kie­ro­wać. Nie mie­li­śmy tyl­ko po­sia­dać su­mie­nia, nie mie­li­śmy znać współ­czu­cia ani gnie­wu, ani stra­chu.

Dzi­kie, po­nu­re roz­ba­wie­nie wy­peł­ni­ło szept Ust Zie­mi.

— Oka­za­li­śmy się po­raż­ką. Naj­więk­szą, ja­kiej twoi krew­ni do­świad­czy­li w cza­sie swo­je­go ist­nie­nia. I ostat­nią, jaką po­peł­ni­li. Oni, wy­zwo­le­ni z kaj­dan, jak sami twier­dzi­li, nie­mal nie­śmier­tel­ni i na tyle po­tęż­ni, by rzu­cić wy­zwa­nie pra­wom Wszech­rze­czy, od­kry­li z prze­ra­że­niem, że ra­zem z ro­zu­mem otrzy­ma­li­śmy coś, cze­go nie po­win­ni­śmy ni­g­dy mieć. Du­sze.

Dziew­czyn­ka za­kry­ła uszy.

— Mó­wi­łam, że nie chcę two­jej opo­wie­ści.

— A ja nie po­wie­dzia­łam, że będę po­słusz­na twym ży­cze­niom. Duch zwie­rzę­cia i du­sza isto­ty ro­zum­niej. Jaka jest mię­dzy nimi róż­ni­ca? Wiesz? Wiesz, jak mało je dzie­li? By­li­śmy zwie­rzę­ta­mi, na­wet wte­dy, gdy ob­da­ro­wa­no nas zdol­no­ścią mowy, a po­tem na­gle, jed­ne­go dnia, puff, i je­ste­śmy isto­ta­mi. Jak wy. Pa­trzy­my na świat i cza­sem chce nam się pła­kać tyl­ko dla­te­go, że pada deszcz, a po­tem śmie­je­my się, bo słoń­ce wy­ma­lo­wa­ło nie­bo tę­czą. Ro­zu­miesz to? — Po­krę­ci­ła gło­wą w bar­dzo ludz­kim ge­ście. — Ja też nie.

Key’la pra­wie się ucie­szy­ła, że mo­gła wy­tknąć ol­brzym­ce fałsz w tej opo­wie­ści.

— Tu nie ma słoń­ca ani tę­czy.

— Te­raz już nie — tam­ta od­bi­ła po­cisk i dziew­czyn­ka usły­sza­ła coś bar­dzo bli­skie­go smut­ku w jej gło­sie. — Je­stem Usta Zie­mi, dru­ga mat­ka wśród Trzy­dzie­stu Dło­ni. Moi sy­no­wie i cór­ki wal­czą z Do­bry­mi Pa­na­mi, tak jak ich przod­ko­wie i przod­ko­wie ich przod­ków, od chwi­li gdy Nisz­czy­ciel­ka wy­ry­ła bruz­dę na ob­li­czu świa­ta i na­peł­ni­ła go ci­szą i bez­ru­chem. Na­sza hi­sto­ria ma swój po­czą­tek, choć nie utka­no jesz­cze jej koń­ca. Ale naj­pew­niej wkrót­ce twój to­wa­rzysz za­śnie, a ty po­win­naś wie­dzieć dla­cze­go.

— Za­śnie? — Aż się pod­nio­sła z po­sła­nia, sta­jąc twa­rzą w twarz z va­ihir­ską ko­bie­tą. Tam­ta klę­cza­ła, a i tak Key’la mu­sia­ła lek­ko za­dzie­rać gło­wę, by wy­krzy­czeć swój gniew. — Nie za­śnie! Za­bi­je­cie go! Za­bi­je­cie jak psa!

— Za­bi­je­my? Nie moż­na za­bić ko­goś, kto nie żyje. A on nie jest bar­dziej żywy niż ka­mień czy ka­wa­łek drew­na. Jest mniej żywy niż pies, o któ­rym wspo­mnia­łaś. Jest tyl­ko cia­łem, któ­re ro­śnie. Jest jak… jak sko­ru­pa śli­ma­ka. Pu­sty.

— Nie­praw­da!

— Mój świat, moje praw­dy. Jego du­sza tkwi w a’san­werh. W ła­pa­czu. On zo­stał za­bi­ty, nim prze­cię­to pę­po­wi­nę łą­czą­cą go z mat­ką, jego du­szę schwy­ta­no i uwię­zio­no we­wnątrz sie­ci z dru­tów i pier­ście­ni, któ­rą nosi na le­wej dło­ni. Więc nie żyje. Jego cia­ło ro­śnie, ale du­sza znaj­du­je się obok nie­go i wciąż jest du­szą dziec­ka, któ­re nie zdo­ła­ło po­chwy­cić pierw­sze­go od­de­chu i wy­dać pierw­sze­go krzy­ku. Nie zna mi­ło­ści, lo­jal­no­ści ani współ­czu­cia, bo ni­g­dy się z nimi nie ze­tknę­ła. Nie zna też stra­chu, bo żeby się bać, trze­ba wie­dzieć, co moż­na stra­cić. Dla­te­go ka­na­loo jest tak do­bry w tym, do cze­go zo­stał stwo­rzo­ny. W wal­ce i za­bi­ja­niu.

— Kła­miesz! — Łzy po­cie­kły Key’li po po­licz­kach. Za­ci­snę­ła pię­ści i pra­wie rzu­ci­ła się na ol­brzym­kę.

— Nie. Kłam­stwo to broń, któ­rą pró­bu­je­my ko­goś zra­nić… albo pan­cerz, pod któ­rym się cho­wa­my. Rów­nie do­brze mo­gła­bym wy­cią­gnąć prze­ciw to­bie sza­ble i spró­bo­wać roz­sie­kać cię tu na strzę­py. Jaki był­by w tym ho­nor? Ooo! Jak ład­nie za­ci­skasz piąst­ki i marsz­czysz twarz. Zdra­dzić ci se­kret? — Usta Zie­mi po­chy­li­ła się na­gle do przo­du, aż Key’la po­czu­ła słod­ko-piż­mo­wy za­pach, któ­ry ją ota­czał. — Nie prze­stra­szysz mnie, bo zo­sta­li­śmy stwo­rze­ni, żeby za­bi­jać lu­dzi, wszyst­kich lu­dzi, ma­łych i du­żych, dzie­ci też. I ro­bi­li­śmy to ca­ły­mi wie­ka­mi, a na­sze imię prze­kli­na­no w każ­dym miej­scu, gdzie po­sła­ła nas wola pa­nów. I je­że­li kto­kol­wiek ma pra­wo de­cy­do­wać o lo­sie ta­kich stwo­rzeń jak ka­na­loo, to tyl­ko my. Nikt wię­cej.

— Je­śli on umrze, to ja też.

Usta Zie­mi cof­nę­ła się o krok, za­ło­ży­ła obie pary rąk na pier­si.

— Nie mó­wię, że tak się nie sta­nie. Je­steś czło­wie­kiem, a my ich nie lu­bi­my. Do­brzy Pa­no­wie mają wie­lu lu­dzi w swo­ich staj­niach i czę­ściej spo­ty­ka­my ich z bro­nią w ręku, niż by­śmy chcie­li. Ale nie je­steś jed­ną z nich, Dwa Pal­ce po­znał to po two­im za­pa­chu i tym, że nie mo­żesz spać, gdy nie ota­cza cię ciem­ność. Więc kim je­steś, Sła­ba Jed­na? Z ja­kie­go miej­sca przy­cho­dzisz?

— Z tego, w któ­rym mó­wią w me­ekhu.

Uśmiech ol­brzym­ki wy­glą­dał dra­pież­nie.

— Wi­dzia­łam już lu­dzi, któ­rzy mó­wią w tym ję­zy­ku… i w in­nych też. Uczy­łam się od nich. Nie tyl­ko mó­wić. Twój świat jest co­raz bli­żej na­sze­go, ba­rie­ra robi się co­raz cień­sza. Cza­sem nie­wła­ści­wie uży­ta Moc wy­ry­wa w niej dziu­rę, cza­sem jest to na­tu­ral­ny fe­no­men… i ktoś wpa­da tu­taj. Przez ostat­nie… w two­im ję­zy­ku to bę­dzie lata, spo­tka­li­śmy kil­ku­dzie­się­ciu, któ­rzy od was przy­by­li. Wie­my, że Do­brzy Pa­no­wie stwo­rzy­li ewe­lun­rech tyl­ko po to, by wy­sy­łać ich do was, a każ­de ich przej­ście na dru­gą stro­nę jesz­cze bar­dziej nad­wą­tla ba­rie­rę. Ich świat też jest co­raz bli­żej. Wszyst­kie pak­ty zo­sta­ły zła­ma­ne, wszyst­kie obiet­ni­ce za­po­mnia­ne. Tyl­ko my wciąż, jak to mó­wią u was… pró­bu­je­my wa­chla­rzem za­trzy­mać hu­ra­gan. Wal­czy­my z ewe­lun­rech, by­łaś świad­kiem ta­kiej wal­ki, gdy spo­tka­łaś Dwa Pal­ce i resz­tę. Cza­sem prze­gry­wa­my, cza­sem wy­gry­wa­my. Pła­ci­my da­ni­nę krwi, ale ni­g­dy nie po­rzu­ca­my przy­ja­ciół ani się nie pod­da­je­my. A ty?

Zie­lo­ne oko wwier­ca­ło się w nią z pra­wie bo­le­sną in­ten­syw­no­ścią. A ty? – py­ta­ło. Masz zwy­czaj pod­da­wać się? Ucie­kać, pła­cząc? Kim je­steś, Key’lo Ka­le­venh? Czy imię, któ­re ci nada­no – Sła­ba Jed­na – jest praw­dzi­we?

Zro­zu­mie­nie spły­nę­ło na nią jak wia­dro lo­do­wa­tej wody wy­la­nej za koł­nierz – od­bie­ra­jąc na chwi­lę dech i zmu­sza­jąc do cof­nię­cia się i opar­cia o ścia­nę, bo ina­czej chy­ba­by upa­dła.

— Ty chcesz go oca­lić? Chcesz, żeby Ko­cyk prze­żył? Dla­cze­go? Prze­cież prze­ma­wia­łaś za jego śmier­cią.

Va­ihir­ska ko­bie­ta na­wet nie mru­gnę­ła. Tyl­ko jej wą­skie war­gi roz­chy­li­ły się, uka­zu­jąc w dzi­kim gry­ma­sie kom­plet zę­bów.

— Je­stem Usta Zie­mi. To nie tyl­ko imię, to też… nie ma okre­śle­nia w two­im ję­zy­ku… nie funk­cja, po­wo­ła­nie… ra­czej cię­żar, cię­żar i prze­kleń­stwo. To — kula z czar­ne­go ka­mie­nia bły­snę­ła w oczo­do­le — mówi mi, co czu­je świat. A świat cier­pi. Pła­cze. Skom­li. Ple­mię tego nie ro­zu­mie, żyje we­dług praw, któ­re są do­bre na czas woj­ny i ocze­ki­wa­nia, aż bóg się obu­dzi. A cza­su jest co­raz mniej i są­dzę, że bóg sam się nie obu­dzi. Wy­sła­li­śmy do nie­go wie­lu wo­jow­ni­ków, da­rem­nie. Więc cza­sem trze­ba mó­wić to, co ple­mię chce usły­szeć, a ro­bić to, co jest dla nie­go do­bre. Ro­zu­miesz?

Key’la nie była głu­pia.

— Ro­zu­miem – na­dzie­ja spra­wi­ła, że ser­ce tłu­kło jej się w pier­si jak osza­la­ły ptak. – Po­wiedz mi, co mam zro­bić.

Загрузка...