Holi brzęknęło ostatni raz, wypełniając powietrze akordem, który jeszcze przez chwilę nie chciał zniknąć. Key’la nie mogła się nadziwić, jak coś tak prostego pełne jest takiej mocy. Instrument składał się z płaskiego, owalnego pudła, dwóch gryfów i tuzina strun, ale miał magię, potęgę i czar. Choć chyba tylko vaihir mógł grać na nim tak, by melodia szarpała serce i rezonowała w duszy.
Jej duszę rwała na strzępy.
Odwróciła się do ściany, żeby ukryć łzy.
Usta Ziemi odłożyła holi na ziemię, podeszła i poprawiła jej pled, zaskakująco delikatnie, zupełnie jakby kilka godzin wcześniej sama nie doprowadziła jej do łez, po czym wróciła do gry. Key’la nie rozumiała tego. Ta ponura olbrzymka o jednym oczodole wypełnionym kulą z czarnego, polerowanego kamienia, ta sama, która wcześniej zażądała przed całym plemieniem, by natychmiast zabić Kocyka, w tej chwili była dla niej najczulszą opiekunką. Gdy tylko Key’la położyła się spać, zmusiła ją do wypicia gęstego, pachnącego ziołami bulionu, po czym otuliła dokładnie i usiadłszy przed jej posłaniem, wypełniła przestrzeń jaskini melodiami, które na zmianę budziły w dziewczynce otuchę i zmuszały do płaczu.
Grała dla niej, bo przecież nikogo innego w pobliżu nie było, choć równie dobrze można by sądzić, że gra dla siebie, bo gdy Key’la zerkała spod oka, Usta Ziemi siedziała odwrócona plecami, nieruchoma jak kamienny posąg, i tylko jej dłonie śmigały nad instrumentem, szarpiąc i muskając struny.
Vaihirska kobieta, zbudowana równie potężnie jak cała jej rasa, choć nieco niższa od mężczyzn oraz zdecydowanie od nich szczuplejsza, była równie jak oni groźna. Jeśli wojownicy byli niedźwiedziami, to ona, z ramionami obrośniętymi węzłami mięśni, płaskim brzuchem i udami jak polerowane pnie drzew, górską lwicą. A sposób, w jaki plemię się do niej odnosiło, sugerował, że jest także kimś więcej.
Key’la pamiętała, że Usta Ziemi to pierwsza osoba, którą spotkali po trwającej wiele, wiele cykli wędrówce. Ich mały oddział, Dwa Palce, Czarny Biały, Kubek Wody, ona i Kocyk, przemierzał ten dziwny świat, wydawało się, bez celu – przez labirynty czarnych skał, przez szerokie doliny, gdzie ziemia wyglądała jak wypalone szkło, przez wzgórza przypominające kamienne zębiska gigantycznych bestii – wciąż naprzód. Pod koniec zapuścili się na kilka cykli wędrówki i odpoczynku na wielką, płaską jak patelnia równinę, gdzie nie było niczego: ani kamieni, ani piasku, żadnego pęknięcia w ziemi czy dziury, w której można się schować. Koszmar.
Cienki materiał namiotów przepuszczał do środka dość światła, by dziewczynka nie mogła zasnąć, zawiązywała sobie więc na oczach opaskę, ale to niewiele pomagało. Wędrowała godzinami jak otumaniona, po czym kładła się i zapadała w dziwną półdrzemkę, w czasie której doskonale wiedziała, co się wokół niej dzieje. Zdawało jej się wtedy, że słyszy odległy płacz, jęk i szloch, a ziemia wokół unosi się i opada, jakby oddychała.
Po trzech takich „nocach” znienawidziła czas odpoczynku. Na szczęście jej czwororęcy towarzysze chyba też źle się czuli w tym miejscu, bo miała wrażenie, że okresy wędrówki są coraz dłuższe, a odpoczynku krótsze. Nie narzekała. Gdy wreszcie stamtąd wyszli i znaleźli przytulne pęknięcie w skale, gdzie panowała całkowita ciemność, a ziemia nie jęczała jej do ucha, Key’la zapadła w czarny sen bez marzeń, który trwał chyba wiele godzin, bo gdy w końcu się obudziła, Dwa Palce niósł ją na plecach i zbliżali się właśnie do siedziby plemienia Trzydziestu Dłoni.
Na ich spotkanie wyszła Usta Ziemi. Dwie duże, ciężkie piersi, przesłonięte cienkim materiałem, zdradzały jej płeć, twarz też miała delikatniejszą, mniej ostre rysy niż u mężczyzn, ale poza tym była ubrana podobnie jak oni i uzbrojona niczym do bitwy. Key’la zachwyciła się, widząc jej prawe oko, zielone jak wiosenna trawa, nakrapiane złotymi plamkami, i zdziwiła, dostrzegając w lewym oczodole czarną kulę.
Kobieta przywitała się krótko z trójką vaihirów, wymieniła z nimi kilka szybkich zdań w niskiej, gardłowej mowie, na widok Key’li wykonała dziwny gest, obiema parami rąk, jakby odpędzała się od roju owadów. A na widok Kocyka jej cztery dłonie sięgnęły po broń.
Dwa Palce powstrzymał ją, rzucając jedno czy dwa słowa i wskazując na Key’lę.
Powstrzymał ją, by nie wyciągnęła szabel, ale nie miał wpływu na to, co działo się później. Połknęła ich skalna szczelina, długa na chyba pół mili, a gdy z niej wyszli, dziewczynce ukazał się widok, jakiego nie spodziewała się ujrzeć w tej krainie czarnych skał i stalowego nieba.
Wielka dolina o zboczach składających się z wielu tarasów wyrąbanych w ścianach, porośniętych trawą, krzewami i niskimi drzewami, między którymi wiły się niewielkie strumienie, zeskakujące coraz niżej i niżej, by zasilić długie i wąskie jeziorko, które rozlało się na jej dnie.
Brzegi jeziorka spinało kilka mostków, białych jak śnieg. Och, to była pierwsza biel, jaką Key’la widziała od wielu dni. Ponad najwyższymi tarasami zbocza doliny podziurawione były wejściami do jaskiń, dziesiątkami czarnych otworów, z których – zwabione głębokim dźwiękiem gongu – wyłaniały się właśnie czwororękie postacie.
Trudno jej było wtedy ocenić, ilu vaihirów zjawiło się na ten pospiesznie zebrany ni to sąd, ni to naradę nad nią i Kocykiem. Dwustu? Więcej? To nie miało znaczenia. Posadzono ich bowiem na jednym z tarasów i Key’la musiała całą siłą woli powstrzymywać się od położenia się na trawie i przytulenia do miękkiej, pulchnej ziemi, gdy wokół gromadziło się plemię. Sami dorośli, żadnych dzieci lub choćby osobników niższych niż siedem stóp; krąg potężnych postaci, na wpół zwierzęcych twarzy, żółtych, zielonych i szarych ślepi. A wszystkie wpatrzone w nią i Kocyka.
Nie przejmowała się tym. Rozglądała się wokół, jeszcze spokojna i prawie szczęśliwa, wędrówka z Dwoma Palcami, Czarnym Białym i Kubkiem Wody nauczyła ją, że vaihirowie to spokojne, flegmatyczne istoty, śmiejące się basowo i noszące ją na barana, gdy jest zmęczona. Koszmar starcia, w trakcie którego ich spotkała, walki na śmierć i życie z Szarymi, stał się już tylko mglistym wspomnieniem, jednym z wielu, które nosiła w sobie. Była dzieckiem pogranicza Imperium, pierwszą śmierć zobaczyła, zanim nauczyła się poprawnie mówić, przeszła z rodziną przez Olekady, była porwana, uciekła, znów ją pochwycono, godzinami konała na se-kohlandzkich hakach, pogrążając się w obłędzie, a potem prawie spłonęła żywcem.
Po czymś takim trzeba więcej niż tylko kilkuset dziwacznych stworzeń, by ją przerazić.
Dwa Palce odezwał się nagle głośno, wskazując na Key’lę. Usta Ziemi odpowiedziała dziwnym gestem, ale on odwarknął jej coś, po czym przykucnął krok za plecami dziewczynki.
— Słaba Jedna słuchaj — powiedział. — Jesteś osobą, więc masz prawo słuchać, co mówią inni. Będę mówił twoim językiem, najlepiej jak zdołam. Ale ty nie mów. Nic nie mów. Jesteś osobą, ale nie vaihirem. Tylko ci, którzy mają cztery ręce — jego głos był zimny i bezbarwny jak blok lodu — mogą mówić w czasie sądu.
Wtedy po raz pierwszy ogarnął ją niepokój i nagle twarze wokół stały się obce, dzikie i w najlepszym razie obojętne.
Nie miała tu przyjaciół, a los jej i Kocyka nikogo z vaihirów nie obchodził.
Najpierw odezwał się Czarny Biały – opowiedział krótko historię ich spotkania. Dwa Palce tłumaczył wszystko, wiedziała więc, że jego towarzysz mówi, jak było, bez upiększania, uczciwie. Ponury wojownik mógł nie lubić Kocyka, ale ta niechęć nie wpłynęła na jego opowieść, z której wynikało, że bez ich dwójki Czarny Biały i jego towarzysze nie wróciliby do domu. Plemię słuchało, w ciszy i spokojnie, i chyba ten spokój ponownie napełnił jej serce otuchą.
Będzie dobrze, powtarzała sobie w myślach. Po raz pierwszy od wielu dni pomyślała o domu, ojcu, siostrach i braciach. Wróci do nich. Znajdzie sposób. Wszystko będzie dobrze.
A potem przemówiła Usta Ziemi.
I były to słowa ciemne i mroczne, pełne krwi, zemsty, obowiązku i honoru. Padały też stwierdzenia, których najwyraźniej nie dało się przetłumaczyć na język Imperium albo Dwa Palce nie wiedział, jak to zrobić, więc Key’la nie rozumiała połowy z tego, co mówiła vaihirska kobieta, ale ogólny sens był jasny.
Pozwolą jej żyć. Nie pochodzi z domu Dobrych Panów, a plemię ma wobec niej dług. No i jest osobą, więc choć nie jest vaihirem, ma prawo oddychać powietrzem, pić wodę i spożywać jedzenie wraz z plemieniem.
— Dobrze. — Dwa Palce wydawał się zadowolony, ale nie zdejmował dłoni z jej ramion. — Słaba Jedna będzie żyć.
Potem zamilkł na chwilę, mimo iż Usta Ziemi mówiła nadal, a kiedy przetłumaczył wreszcie jej słowa, Key’la chciała zerwać się na nogi i zaprotestować, ale wtedy vaihir ścisnął jej dłonie na ramionach, nie pozwalając wstać.
— Nie — powiedział dobitnie. — Nie wolno. Umrzesz tu i teraz.
I mówił dalej, przekładając słowa Ust Ziemi na meekh.
A przemowa Ust Ziemi dotycząca Kocyka była brutalna i twarda. Ktoś taki jak on, twór Dobrych Panów, nie może kalać swoją obecnością ich ziemi. Nie jest osobą, jest narzędziem, nie ma własnej woli, życia, uczuć, przyszłości.
Key’la chciała wykrzyczeć swoją niezgodę, powiedzieć, że to nieprawda, że Kocyk jest osobą, że troszczył się o nią, chronił, walczył dla niej.
Dwa Palce przycisnął ją mocniej do ziemi.
— Nie — jego szept miał siłę tysiąca głazów położonych na piersi. — Zły czas… zły czas na to… Oboje umrzecie.
No to co! – chciała krzyknąć, ale przysunął się bliżej, zatkał jej usta szeroką dłonią, unieruchomił.
— Uważaj na niego. — Obrócił jej głowę w stronę Kocyka, który patrzył na nich uważnie, z tą czujnością podobną do dwóch ostrzy ukrytych w głębi źrenic, która zwiastowała wybuch przemocy. — Niech myśli, że żartujemy. Że to zabawa. Jeśli sięgnie po broń, umrzecie oboje.
Dziewczynka zacisnęła zęby na jego dłoni, mocno, aż zasyczał i ją puścił.
— Nie musi być śmierci. Możecie żyć. Oboje. — Dwa Palce rzucił szybko, patrząc, jak Kocyk podnosi się z przysiadu. — Ale teraz jest zły czas… proszę…
Cicha desperacja w jego głosie powstrzymała ją skuteczniej niż żelazny uścisk. Spojrzała na chłopca i uspokoiła go gestem oraz uśmiechem, które kosztowały ją więcej niż wielodniowa wędrówka przez ten świat.
Wszystko jest dobrze. Usiądź, proszę.
Kocyk zawahał się, ale usiadł, a jego pazurzasta dłoń przestała drżeć.
A plemię radziło. Ciche szepty, skinienia głową, krótkie spojrzenia wyrażające czasem więcej niż tuziny gniewnych słów. Vaihirowie trzymali swoje emocje w środku, głęboko, ale to nie znaczyło, że się nimi nie kierowali.
Bo gdy wreszcie podjęto decyzję, była ona zgodna z życzeniem Ust Ziemi. Kocyk miał zostać zabity. Natychmiast też zostali rozdzieleni, jego zamknięto w klatce z czarnego żelaza, a ją w tej jaskini, jednej z wielu, zamieszkanej przez członków Trzydziestu Dłoni. Nie pozwolili jej się nawet pożegnać, a gdy go ostatni raz widziała, siedział pośrodku czarnych prętów, spokojny, jakby nie wiedział, że cokolwiek mu grozi. Spojrzał tylko na nią i uśmiechnął się lekko. Ten spokojny, pełen zaufania uśmiech wbił jej się w serce, ale pamiętając nieokreśloną obietnicę, jaką złożył jej Dwa Palce, sama zmusiła się do uśmiechu.
Jednak gdy zamknięto klatkę, Dwa Palce gdzieś znikł, a Usta Ziemi powiedziała, że zabiją chłopca, kiedy tylko wszyscy odpoczną, więc Key’la nie wiedziała, co o tym myśleć. Była zmęczona, przestraszona i obolała, a jedyna osoba, na której mogła polegać, miała za kilka godzin umrzeć.
W tej chwili bardzo chciała, by znalazł się przy niej ktoś starszy, ojciec, któryś z braci, Ana’we albo nawet trzpiotowata Nee’wa. Żeby ktoś ją objął i powiedział, że wszystko będzie dobrze.
Zasługiwał na więcej. Kocyk zasługiwał na więcej niż zatłuczenie w czasie snu albo podanie trucizny, po której się nie obudzi. Wyobraźnia podsuwała jej takie okrutne obrazy, bo Key’la zdawała sobie sprawę, że czwororęcy nie zaryzykują uwolnienia chłopca z klatki. Był zbyt niebezpieczny, nawet dla nich. Och, gdyby wiedziała, jak to się skończy, nigdy nie kazałaby mu się wtrącić w walkę między vaihirami a Szarymi. Lepiej byłoby dla ich dwójki, gdyby zginęli wśród czarnych skał z głodu i gorączki… lepiej byłoby, gdyby…
Teraz jednak siedziała w jaskini, pilnowana przez olbrzymkę, która skazała jej towarzysza na śmierć. Znów stała się bezbronnym więźniem zależnym od cudzych kaprysów. Rozpłakała się cichutko.
— Opowiedzieć ci naszą historię, dziecko?
Usta Ziemi mówiła w meekhu bezbłędnie, zupełnie jakby urodziła się w Imperium. Key’la nie zapytała, skąd olbrzymka zna tak dobrze język z jej stron, zwłaszcza gdy ta, szykując jej posłanie, rzuciła też kilka słów w języku przypominającym anaho. To było zdumiewające i lekko przerażające zarazem.
— Nie. — Otarła łzy z policzków.
Verdańskie wychowanie. Nikt nie powinien widzieć twojej słabości.
— Na pewno?
Tkwiły odwrócone do siebie plecami, ona wpatrując się w kamienną ścianę, vaihirska kobieta w wejście do jaskini; ale tak było lepiej. Czuła, że gdyby musiała patrzeć na tę dziwną, na wpół zwierzęcą twarz, z jednym okiem zielonym, a drugim czarnym i twardym jak kamień, z którego je utoczono, to chyba co chwila wybuchałaby płaczem.
To było tak niesprawiedliwe… Wszystko było niesprawiedliwe. Wszystko!
— Na pewno. Kazałaś go zabić, choć nie zrobił ci nic złego. Chociaż uratował twoich ludzi.
— Wiesz, kim on jest? To kanaloo. Odpowiedź Dobrych Panów na vaihirów. Kiedyś my byliśmy tym, czym oni są teraz. Narzędziem, choć utworzyły nas inne dłonie. Kanaloo jest związany ze swoim panem jak ja z moją dolną parą rąk. Czy jeśli je odetnę, będą żyć własnym życiem? Służyć komuś innemu? Cokolwiek robi teraz, wróci do swojego właściciela, gdy tylko go spotka. I zabije każdego, kogo właściciel mu wskaże. Ciebie też.
— Nieprawda.
— Prawda. To mój świat, a on jest jego częścią.
— Nieprawda! Opiekował się mną. Walczył dla mnie, sprowadził dla mnie pomoc, gdy umierałam. Zabrał z płonącego wozu i…
Key’la usłyszała, jak Usta Ziemi wstaje, robi kilka kroków i wraca. Tym razem musiała usiąść twarzą do niej, bo jej głos zabrzmiał wyraźniej.
— Mówiłaś już o tym. Opowiedziałaś wszystko Dwu Palcom, a on powtórzył mi każde słowo i nie mam powodów, by sądzić, że kłamiesz. To dziwna historia, niezwykła. Pierwsza. Rozumiesz? Pierwsza taka historia, którą usłyszeliśmy. Ale ten chłopiec to dalej kanaloo i choćby ocalił ci życie tysiąc razy, choćby ocalił życie tysiącowi vaihirów, odwróci się od ciebie, gdy tylko poczuje zapach swojego pana. Kanaloo zabije każdego, kogo właściciel mu wskaże, z wyjątkiem jego samego. To prawda mojego świata, prawda hodowli Dobrych Panów. Równie niewzruszona jak to, że rzucony w górę kamień spadnie na ziemię.
Key’la poczuła lekkie dotknięcie, gdy olbrzymia dłoń pogładziła ją po głowie. Skuliła się jeszcze bardziej, zakryła pledem. Dotyk znikł.
— Jesteśmy inni niż twój lud. Nie mamy z wami nic wspólnego. Ale zawdzięczamy jednej z linii twoich krewnych wszystko, co czyni nas… nami. Obłęd rozumu i klątwę mowy, która ten rozum podtrzymuje o palec powyżej stanu zezwierzęcenia, ohydny dar wyobraźni, budzący nasze własne potwory, i żałosną tarczę nadziei, która każe nam wierzyć, że damy radę je pokonać. Mieliśmy być bronią i obdarzonym mową narzędziem, by łatwo było nami kierować. Nie mieliśmy tylko posiadać sumienia, nie mieliśmy znać współczucia ani gniewu, ani strachu.
Dzikie, ponure rozbawienie wypełniło szept Ust Ziemi.
— Okazaliśmy się porażką. Największą, jakiej twoi krewni doświadczyli w czasie swojego istnienia. I ostatnią, jaką popełnili. Oni, wyzwoleni z kajdan, jak sami twierdzili, niemal nieśmiertelni i na tyle potężni, by rzucić wyzwanie prawom Wszechrzeczy, odkryli z przerażeniem, że razem z rozumem otrzymaliśmy coś, czego nie powinniśmy nigdy mieć. Dusze.
Dziewczynka zakryła uszy.
— Mówiłam, że nie chcę twojej opowieści.
— A ja nie powiedziałam, że będę posłuszna twym życzeniom. Duch zwierzęcia i dusza istoty rozumniej. Jaka jest między nimi różnica? Wiesz? Wiesz, jak mało je dzieli? Byliśmy zwierzętami, nawet wtedy, gdy obdarowano nas zdolnością mowy, a potem nagle, jednego dnia, puff, i jesteśmy istotami. Jak wy. Patrzymy na świat i czasem chce nam się płakać tylko dlatego, że pada deszcz, a potem śmiejemy się, bo słońce wymalowało niebo tęczą. Rozumiesz to? — Pokręciła głową w bardzo ludzkim geście. — Ja też nie.
Key’la prawie się ucieszyła, że mogła wytknąć olbrzymce fałsz w tej opowieści.
— Tu nie ma słońca ani tęczy.
— Teraz już nie — tamta odbiła pocisk i dziewczynka usłyszała coś bardzo bliskiego smutku w jej głosie. — Jestem Usta Ziemi, druga matka wśród Trzydziestu Dłoni. Moi synowie i córki walczą z Dobrymi Panami, tak jak ich przodkowie i przodkowie ich przodków, od chwili gdy Niszczycielka wyryła bruzdę na obliczu świata i napełniła go ciszą i bezruchem. Nasza historia ma swój początek, choć nie utkano jeszcze jej końca. Ale najpewniej wkrótce twój towarzysz zaśnie, a ty powinnaś wiedzieć dlaczego.
— Zaśnie? — Aż się podniosła z posłania, stając twarzą w twarz z vaihirską kobietą. Tamta klęczała, a i tak Key’la musiała lekko zadzierać głowę, by wykrzyczeć swój gniew. — Nie zaśnie! Zabijecie go! Zabijecie jak psa!
— Zabijemy? Nie można zabić kogoś, kto nie żyje. A on nie jest bardziej żywy niż kamień czy kawałek drewna. Jest mniej żywy niż pies, o którym wspomniałaś. Jest tylko ciałem, które rośnie. Jest jak… jak skorupa ślimaka. Pusty.
— Nieprawda!
— Mój świat, moje prawdy. Jego dusza tkwi w a’sanwerh. W łapaczu. On został zabity, nim przecięto pępowinę łączącą go z matką, jego duszę schwytano i uwięziono wewnątrz sieci z drutów i pierścieni, którą nosi na lewej dłoni. Więc nie żyje. Jego ciało rośnie, ale dusza znajduje się obok niego i wciąż jest duszą dziecka, które nie zdołało pochwycić pierwszego oddechu i wydać pierwszego krzyku. Nie zna miłości, lojalności ani współczucia, bo nigdy się z nimi nie zetknęła. Nie zna też strachu, bo żeby się bać, trzeba wiedzieć, co można stracić. Dlatego kanaloo jest tak dobry w tym, do czego został stworzony. W walce i zabijaniu.
— Kłamiesz! — Łzy pociekły Key’li po policzkach. Zacisnęła pięści i prawie rzuciła się na olbrzymkę.
— Nie. Kłamstwo to broń, którą próbujemy kogoś zranić… albo pancerz, pod którym się chowamy. Równie dobrze mogłabym wyciągnąć przeciw tobie szable i spróbować rozsiekać cię tu na strzępy. Jaki byłby w tym honor? Ooo! Jak ładnie zaciskasz piąstki i marszczysz twarz. Zdradzić ci sekret? — Usta Ziemi pochyliła się nagle do przodu, aż Key’la poczuła słodko-piżmowy zapach, który ją otaczał. — Nie przestraszysz mnie, bo zostaliśmy stworzeni, żeby zabijać ludzi, wszystkich ludzi, małych i dużych, dzieci też. I robiliśmy to całymi wiekami, a nasze imię przeklinano w każdym miejscu, gdzie posłała nas wola panów. I jeżeli ktokolwiek ma prawo decydować o losie takich stworzeń jak kanaloo, to tylko my. Nikt więcej.
— Jeśli on umrze, to ja też.
Usta Ziemi cofnęła się o krok, założyła obie pary rąk na piersi.
— Nie mówię, że tak się nie stanie. Jesteś człowiekiem, a my ich nie lubimy. Dobrzy Panowie mają wielu ludzi w swoich stajniach i częściej spotykamy ich z bronią w ręku, niż byśmy chcieli. Ale nie jesteś jedną z nich, Dwa Palce poznał to po twoim zapachu i tym, że nie możesz spać, gdy nie otacza cię ciemność. Więc kim jesteś, Słaba Jedna? Z jakiego miejsca przychodzisz?
— Z tego, w którym mówią w meekhu.
Uśmiech olbrzymki wyglądał drapieżnie.
— Widziałam już ludzi, którzy mówią w tym języku… i w innych też. Uczyłam się od nich. Nie tylko mówić. Twój świat jest coraz bliżej naszego, bariera robi się coraz cieńsza. Czasem niewłaściwie użyta Moc wyrywa w niej dziurę, czasem jest to naturalny fenomen… i ktoś wpada tutaj. Przez ostatnie… w twoim języku to będzie lata, spotkaliśmy kilkudziesięciu, którzy od was przybyli. Wiemy, że Dobrzy Panowie stworzyli ewelunrech tylko po to, by wysyłać ich do was, a każde ich przejście na drugą stronę jeszcze bardziej nadwątla barierę. Ich świat też jest coraz bliżej. Wszystkie pakty zostały złamane, wszystkie obietnice zapomniane. Tylko my wciąż, jak to mówią u was… próbujemy wachlarzem zatrzymać huragan. Walczymy z ewelunrech, byłaś świadkiem takiej walki, gdy spotkałaś Dwa Palce i resztę. Czasem przegrywamy, czasem wygrywamy. Płacimy daninę krwi, ale nigdy nie porzucamy przyjaciół ani się nie poddajemy. A ty?
Zielone oko wwiercało się w nią z prawie bolesną intensywnością. A ty? – pytało. Masz zwyczaj poddawać się? Uciekać, płacząc? Kim jesteś, Key’lo Kalevenh? Czy imię, które ci nadano – Słaba Jedna – jest prawdziwe?
Zrozumienie spłynęło na nią jak wiadro lodowatej wody wylanej za kołnierz – odbierając na chwilę dech i zmuszając do cofnięcia się i oparcia o ścianę, bo inaczej chybaby upadła.
— Ty chcesz go ocalić? Chcesz, żeby Kocyk przeżył? Dlaczego? Przecież przemawiałaś za jego śmiercią.
Vaihirska kobieta nawet nie mrugnęła. Tylko jej wąskie wargi rozchyliły się, ukazując w dzikim grymasie komplet zębów.
— Jestem Usta Ziemi. To nie tylko imię, to też… nie ma określenia w twoim języku… nie funkcja, powołanie… raczej ciężar, ciężar i przekleństwo. To — kula z czarnego kamienia błysnęła w oczodole — mówi mi, co czuje świat. A świat cierpi. Płacze. Skomli. Plemię tego nie rozumie, żyje według praw, które są dobre na czas wojny i oczekiwania, aż bóg się obudzi. A czasu jest coraz mniej i sądzę, że bóg sam się nie obudzi. Wysłaliśmy do niego wielu wojowników, daremnie. Więc czasem trzeba mówić to, co plemię chce usłyszeć, a robić to, co jest dla niego dobre. Rozumiesz?
Key’la nie była głupia.
— Rozumiem – nadzieja sprawiła, że serce tłukło jej się w piersi jak oszalały ptak. – Powiedz mi, co mam zrobić.