— Velergorf. Co o nim sądzisz?
Dziesiętnik podrapał się po policzku i skrzywił.
— Nie wiem, panie poruczniku. Jest dziwny.
— Dziwny? No popatrz, Nur też tak mówi. Dziwny. Twierdzi, że jak próbuje patrzeć na czarownika, to boli go głowa. Ale to może znaczyć tylko tyle, że Żołądź ma jakiś talizman lub używa zaklęć ochronnych. Nic więcej.
— Może.
Kenneth kazał Velergorfowi poczęstować czarownika wódką i przyjrzeć mu się lepiej, bo od chwili spotkania nie mógł pozbyć się niepokoju, który czuł w jego towarzystwie. Nie lubił magów, jak większość żołnierzy Straży traktował ich niczym zło konieczne, ale tu nie chodziło tylko o to. Instynkt mówił mu, że coś z Żołędziem jest nie tak, a instynktowi Kenneth zwykł ufać bezgranicznie. Jednak z drugiej strony, pomoc tego czarownika bardzo by im się teraz przydała.
Skrzywił się gniewnie, ostatnio stanowczo za wiele kombinował.
— Szykować się — rzucił krótko w stronę kolejnej grupki żołnierzy. — Zaraz schodzicie. A ty, Varhenn, mów, co ci w nim nie pasuje. Po kolei.
Podoficer wyciągnął przed siebie rozcapierzoną dłoń.
— No to po kolei, panie poruczniku. Po pierwsze — zgiął jeden palec — jest młody. Bardzo młody jak na maga. Mimo brody nie dałbym mu więcej jak dwadzieścia pięć lat. Szczeniak po prostu.
Kenneth musiał przyznać, że jemu też Żołądź wydawał się za młody, ale w końcu nie przedstawił się jako mistrz czy wielki mag, tylko zwykły czarodziej. A z nimi bywało różnie.
— Dziękuję dziesiętniku. W takim razie twój dowódca jest od niego niewiele starszy. A nie przyszło ci do głowy, że żaden szanowany, siwobrody mistrz z tej jego gildii nie chciał odmrażać sobie tyłka na Północy? Więc wysłali jakiegoś przygłupiego czeladnika.
— Jak na przygłupiego czeladnika jest zbyt sprytny, panie poruczniku. Nikt mu nie powiedział, że tam leży aherski szaman, a on od razu wiedział. Poza tym, podobno wędrował po Północy w towarzystwie miejscowych przewodników.
— No, to mądre i logiczne.
— Właśnie. — Dziesiętnik zgiął drugi palec. — Logiczne. Wiele dni wędrówki saniami po Północy, a on wciąż ma na sobie wełniany habit i skórzane buty. Pierwszą rzeczą, którą ja bym mu kazał zrobić, to wyrzucić takie ubranie i założyć porządne, futrzane portki, bluzę i futrzane buty. Te jego fatałaszki są dobre za górami, sto mil na południe stąd.
— Dobrze mówisz. Ale co, jeśli odpowie ci, że ogrzewa się magią, bo jakiś południowy przesąd zabrania mu noszenia foczych futer?
Velergorf skrzywił się, co nadało jego twarzy lekko demoniczny wygląd.
— Pan go broni, panie poruczniku?
— Nie, ale mogę sobie wyobrazić, co powie na twoje wątpliwości. Mnie on też śmierdzi, jego historyjka jest taka gładka i śliczna, i w ogóle… — Kenneth westchnął ciężko. — Ale pamiętaj, że ocalił Gessena i Jodłę, a nie musiał. Mógł ich zostawić.
— Wiem, tu mam zagwozdkę. Po co to zrobił? Może nie jest do końca takim suczym synem, jak wielu innych magów, ale — dziesiętnik zgiął trzeci palec — widział pan, jak on się rusza? Gdyby mi ktoś powiedział, że to zabójca z Nory, nie kłóciłbym się z tym. Człowiek, co spędza czas, studiując księgi i zaklęcia, nabiera innych ruchów niż taki, który ćwiczy walkę mieczem i sztyletem.
— Varhenn. — Porucznik pokręcił głową. — Szukasz na siłę dziury w całym. Powiedz po prostu, że jak na niego patrzysz, czujesz, że coś ci nie pasuje.
— No. Nie pasuje. Jakby mi ktoś w plecy z kuszy mierzył. Na dodatek — Velergorf zgiął czwarty palec — patrzyłem na jego twarz, gdy pierwszy raz zerknął na te potwory, cośmy je ubili. Nie chciałbym mu wtedy stanąć na drodze. Uspokoił się wtedy szybciutko, założył maskę, ale przez chwilę wyglądał jak szaleniec. On wie więcej, niż nam mówi.
Kenneth uśmiechnął się szeroko.
— No popatrz. Co za świat, każdy ma jakieś sekrety. To wszystko?
Dziesiętnik opuścił dłoń.
— Tak. A czy to jeszcze mało, panie poruczniku?
Porucznik westchnął.
— Za dużo, żeby zaufać, za mało, żeby zabić, Varhenn.
Velergorf skinął głową w stronę dolnego pokładu.
— No to co z nim zrobimy?
— Nic. Spróbuję go trochę wkurzyć, może coś chlapnie, ale nie będę naciskał. A jeśli uda mi się namówić go do zejścia z nami pod pokład i wyciągniemy stamtąd naszych, to wycałuję go w tę brodatą gębę i wystąpię dla niego o tytuł szlachecki. Pogoń ludzi.
Velergorf zasalutował.
— Rozkaz. Uwaga! Schodzimy! — ryknął na cały głos, po czym wychylił w dół i krzyknął — a ty, czarowniku, przestań dumać! Robota czeka!
Porucznik westchnął. Najwyraźniej dowódca Drugiej uznał, że to on może zacząć wkurzać maga.
* * *
Pokład lepił się od posoki, która na czarnych deskach była prawie niewidoczna. Jej ślady wskazywały na to, że martwe bestie ściągnięto w jedno miejsce i ułożono na kupę już po walce. Altsin podszedł do sterty ciał.
Było ich na oko ze dwa tuziny. Z bliska sprawiały jeszcze bardziej obrzydliwe, obce wrażenie niż z góry. Niektóre wyglądały jak wyżły, inne jak wilki lub duże owczarki, jeszcze inne przypominały krzyżówkę wielkich kotów i psów. Trzy wyróżniały się masą – musiały ważyć po kilkaset funtów – oraz pazurami i kłami. Istne niedźwiedzie, gdyby jakiś bóg niedźwiedzi miał ból głowy i kaca w czasie aktu tworzenia.
To on. Oni… Altsin próbował zrozumieć zagmatwane wspomnienia Bitewnej Pięści. Trudno było mu jednak przebić się przez gniew, który je przesłaniał.
Pod koniec Wojen Bogów wygnano cię z tego świata, prawda? Nawet wyznawcy obrócili się przeciw tobie, a reszta Rodzeństwa, nie chcąc ryzykować walki lub kierując się litością, wypchnęła cię poza Mrok… Co tam robiłeś? Kogo spotkałeś? Dlaczego te bestie budzą w tobie, nie… w nas… Nie w nas, tylko cholera, we mnie, taką furię?
O Pani! Ależ to było frustrujące! Złodziej miał ochotę podejść do najbliższej ściany i walić w nią łbem. Objął duszę boga, a miał wrażenie, że tak cholernie niewiele się zmieniło. Miał pewne umiejętności, ale, jak się boleśnie okazało, ograniczone możliwościami ludzkiego ciała. Dostał garść wspomnień, lecz wspomnienia mają tyle samo wspólnego z prawdą, co pamiętniki portowej kurewki spisywane dla potomności.
Patrząc na martwe bestie, czuł gniew, wiedział, że są obce, że nie powinno ich tutaj być, że powinno się je zetrzeć z powierzchni świata… Uroczyska… Wspomniał oficerowi coś o potworach z Uroczysk, ale nie chodziło o nie. W porównaniu z tymi bestiami stwory z Uroczysk wydawały mu się wręcz swojskie. Ale poza nieokreśloną odrazą nie wiedział dlaczego. Czy gdy Bitewna Pięść je spotkał, nadal był pogrążony w szaleństwie? Czy dlatego jego wspomnienia pełne są emocji, a nie informacji?
— Uwaga! Schodzimy! — Nad głową Altsina pojawiła się wytatuowana gęba dziesiętnika. — A ty, czarowniku, przestań dumać! Robota czeka!
Kolejni żołnierze zsuwali się na dolny pokład i zajmowali pozycje, sięgając po broń. Altsin zgrzytnął zębami i podszedł do sterty trupów. Velergorf miał rację, nie po tu zszedł, żeby rozmyślać.
Z bliska poczuł zapach tych zwierząt. Nieprzyjemny, ciężki, zostawiający metaliczny posmak w nosie i na podniebieniu. I znów wspomnienia odziedziczone po Bitewnej Pięści szarpnęły jego gniewem. Powstrzymał je, wyciszył. Spokój – oto, co było mu potrzebne w tej chwili.
Odciągnął najbliższe truchło nieco na bok. Stwór był wielkości sporego psa, ważył pewnie nieco ponad sto funtów, miał skórę szarą niczym skóra martwego rekina, cienką i zupełnie bezwłosą. Węzły mięśni odznaczały się pod nią wyraźnie, jakby, mimo śmierci, zwierzę szykowało się do skoku.
Krótki pysk, podobny do pysków psów hodowanych do walki, wypełniały potężne zębiska, górne kły były wyraźnie dłuższe od dolnych i wystawały spod czarnych warg. Nos… nosa nie było… za to w połowie drogi między szczęką a oczyma znajdował się otwór wypełniony kolejnymi zębami, drobnymi i ostrymi jak igły. Altsin ostrożnie podniósł pękaty łeb i obmacał. Potwór miał jakby dwie szczęki, dwa zestawy zębów, mniejszy i większy, jego czaszka musiała być cholernie skomplikowana, górne zęby poruszały się niezależnie od dolnych… Jak oddychał?
Niemal na szczycie głowy, za krótkimi uszami, znajdowały się dwa otwory, otoczone mięsistą skórą. Tędy? Jak delfiny i morświny?
Na pokładzie wokół niego znów załomotały wojskowe buciory, gdy ostatnia grupa żołnierzy zjechała na dół. Rudy porucznik rzucił kilka rozkazów i podszedł do złodzieja.
— Wszystkie tak wyglądają. Dwie szczęki, nos za uszami. — Oficer ukląkł przy ciele stwora i podniósł jedną z jego łap. — Patrz, staw wygina się w jedną i drugą stronę, a jego miednica… — Trącił tylną część bestii. — Widzisz? Jakby była z chrząstki. To coś mogło zapewne przechodzić przez otwór nie większy niż jego głowa.
— Już je sobie obejrzałeś?
Strażnik wstał, wytarł ręce w spodnie.
— Tak. Musiałem sprawdzić, co porwało moich ludzi. Wszystkie te stworzenia są zbudowane w podobny sposób. Słyszałem, że niektóre bestie z Uroczysk też są obce, jakby nie z naszego świata.
— Wszystko, co pochodzi z Uroczysk, z definicji jest nie z tego świata, poruczniku. — Złodziej był dumny z tego zdania; brzmiało dokładnie jak to, co powiedziałby nadęty mag. Nie miało wiele sensu, ale wypowiedziane odpowiednio autorytarnym tonem, sprawiało wrażenie prawdy objawionej.
Na lyw-Darawycie zdawało się jednak nie robić wrażenia.
— No właśnie. Zmierzając zatem do sedna, Żołądź, czy we wnętrzu tego statku możemy trafić na Uroczysko?
Dobre pytanie. Po wojskowemu krótkie i konkretne.
— Nie, nie sądzę. Nigdy nie słyszałem o Uroczysku, które nie byłoby przywiązane na stałe do jednego miejsca. To trochę tak, jakbyś chciał mieć ruchomy wulkan.
— Więc? Co to jest?
Pytanie zawisło na chwilę w powietrzu. Altsin wstał i trącił nogą martwą bestię.
— O to pytasz? Pierwszy raz w życiu coś takiego widzę. Nigdy też o czymś takim nie słyszałem. Ale nie jestem głupcem, który myśli, że zeżarł wszystkie rozumy, bo liznął wiedzy z kilku ksiąg i uczył się korzystania z Mocy. Nie wiem, co znajduje się pod pokładem, ale raczej nie Uroczysko. Zresztą, czy twoi ludzie nic nie wyczuli? Nie mieli koszmarów w czasie snu? A ten szaman? Powinien wiedzieć, że jest w pobliżu Uroczyska.
— Dużo wiesz o szamanach. Uczyłeś się o nich w gildii? Jesteś człowiekiem pełnym niespodzianek, Żołądź.
— Ja? A ty? Skąd wiedziałeś, że coś uwięziło jednego z jego duchów? Ta twoja czarownica jest gówno warta, nie wyczułaby tego, więc kto potrafi to zrobić? Za to ta druga dziewczyna wydaje się zbyt przerażona jak na zwykły atak jakichś zwierząt. Może ona wie o nich coś konkretnego? Skąd jest? Dlaczego twoi ludzie nie lubią tego czarnobrodego zbira, który się przy niej kręci? Jodła wspomniał coś o Szczurach… Czemu wędrujecie w towarzystwie imperialnych szpiegów i zabójców? Hę?
Porucznik patrzył na niego spokojnie, z twarzą tak pozbawioną wyrazu, jakby siedział na najnudniejszym przyjęciu świata i wysłuchiwał panegiryków na cześć nielubianego gospodarza. Dobry był.
— Nie lubię ludzi, którzy zadają tyle pytań, czarowniku.
Oho, tu najwyraźniej kończył się dług, jaki miał u Straży za uratowanie dwóch jej żołnierzy. Ale przecież o ustalenie tej właśnie granicy mu chodziło.
— No coś takiego. Popatrz, to zupełnie jak ja. Ale wydaje mi się, że jak na razie to ty masz więcej sekretów. Powtórzę jeszcze raz: nie wiem, co to za stwory ani skąd się wzięły. Nie wiem, czemu was zaatakowały ani czemu porwały twoich ludzi.
Zaskoczył go uśmiech oficera. Dziki i wyzywający.
— A chcesz się dowiedzieć?
* * *
Znaleźli aż sześć zejść na dół, w ciemną jak grób czeluść pod pokładem. Trzy były zamaskowane, i to dość sprytnie, ale ślady posoki uciekających bestii zdradziły ich położenie. Trzy zostały otwarte, jakby potwory nie zdążyły ich zamknąć. Wybrali to wskazane przez psy, którym dano do powąchania rzeczy zaginionych. Wyglądało na to, że złapanych żołnierzy zaciągnięto właśnie do tej dziury.
Pod nią znajdowała się spora sala, długa i szeroka na przeszło czterdzieści stóp, z pojedynczymi drzwiami na każdej ze ścian. Bestie wydostawały się na górę po czymś w rodzaju stromych, kręconych schodów, zbudowanych pośrodku pomieszczenia. Z całą pewnością nie były one dziełem kłów i pazurów.
Na dół zeszła najpierw połowa żołnierzy i dwa psy, które zaraz zaczęły obwąchiwać każde z drzwi, a w tym czasie Altsin obejrzał sobie dokładnie klapę. Otwierała się na zewnątrz, a żeby ją zamknąć, wystarczyło szarpnąć za linę przywiązaną od spodu. Takiej sztuczki można by nauczyć średnio mądrego psa. Ale żaden pies nie przywiązałby liny do klapy. Nawet bardzo sprytny pies.
— Czysto! — rozdarł się z dołu jeden ze strażników. — Lose złapał trop, panie poruczniku.
Oficer, który obserwował badania Altsina, pochylił się nad dziurą i odkrzyknął:
— Pokazał tylko jedne drzwi?
— Tak jest!
— Dobra, Bergh, zabezpieczcie pozostałe i zaraz idziemy dalej.
No, Górska Straż podchodziła do sprawy bardzo metodycznie. Żadnych szturmów na oślep w głąb statku, żadnego bezsensownego bohaterstwa. Dzięki niech będą Matce, cała ta ekspedycja nie wyglądała na wyprawę szaleńców dowodzonych przez szlachetnego idiotę.
Porucznik musiał zauważyć jego minę.
— Co znaczy ten uśmieszek, Żołądź? Nie, lepiej nie mów. Znalazłeś tu coś ciekawego?
— To. — Altsin potrząsnął liną przywiązaną do klapy. — Widzisz? Wygląda jak jeden z marynarskich węzłów używanych na wybrzeżu, ale człowiek nie potrzebuje tej liny, by zamknąć klapę. Więc ktoś przywiązał ją specjalnie dla tych zwierząt.
— Dawno?
— A co ja jestem, jasnowidz? — Złodziej starał się nie brzmieć zbyt sarkastycznie, jednak chyba mu to nie wyszło. — Lina jest pogryziona i poszarpana, czyli korzystano z niej wielokrotnie. A czy została założona pół roku temu, czy dziesięć lat, to już, panie poruczniku, tego ci nie powiem.
— Rozumiem. — Oficer nachylił się nad dziurą. — Bergh! Na dole mogą być ludzie. Wrogo nastawieni.
— Rozumiem. Drzwi zabezpieczone.
— Dobra, schodzimy. Druga i Trzecia zostaje tu i pilnuje.
Wytatuowany dziesiętnik i jeszcze jeden podoficer, krępy i zarośnięty prawie po brwi, zaprotestowali jednym głosem.
— To rozkaz. Zabezpieczcie pozostałe dziury, zaklinujcie klapy, żeby nic stamtąd nie wylazło i nie odcięło nam drogi. Zostawię wam dwa psy, może teraz, jak już znają zapach tych potworów, wskażą jeszcze jakieś inne wyjścia. Wiecie, co robić.
— Ale…
— Andan, nie tym razem. Miejcie też oko na górę, na Szczury i Boreheda. To rozkaz!
Nie czekając na odpowiedź, znikł w dziurze. Altsin westchnął i poszedł w jego ślady.
Schodzili w głąb statku w dwudziestu kilku ludzi. Jeśli porucznik miał rację i bestii zostało tylko ze trzydzieści, może czterdzieści, to taka liczba zaprawionych w walce i przygotowanych do starcia żołnierzy powinna sobie poradzić.
Oni i ten dysponujący magią dupek, który objął duszę najwredniejszego awenderi w historii świata – szturchnęła go złośliwa myśl – nie zapominaj o tym.
Złodziej zszedł po kręconych schodach, lekko muskając dłonią balustradę. Mimo oczywistego upływu lat, wyślizgana przez dotyk tysięcy dłoni, rzeźbiona w motyw fal i ryb, konstrukcja wciąż wznosiła się w górę w lekkiej, delikatnej spirali. W czasach świetności, gdy okręt pruł fale pod pełnymi żaglami, to miejsce musiało być piękne. Mimo wszechobecnej czerni.
Nie było czerni – uderzyły go wspomnienia Bitewnej Pięści. W dawnych czasach ściany sal i korytarzy były kolorowe, barwne. Nie malowano ich, bo rdzeń okrętu, to czarne drewno, jest żywy, więc farby sprawiały mu ból, ale zdobiono jasnymi tkaninami i kładziono na nich boazerie z martwego drewna, sosny, buka, klonu, dębu i wielu innych. A teraz? Tkaniny znikły, może rozpadły się ze starości, może spłonęły, a drewniane okładziny zdarto i być może wykorzystano jako opał, a może zbito z nich tratwy, gdy resztki załogi uciekały ze statku.
Albo rozszabrowano, gdy okręt został skazany na wygnanie.
Potrząsnął głową, odpędzając zarówno wspomnienia, jak i głupie domysły. Musiał, do cholery, skupić się na tym, co tu i teraz.
Sala była duża, a jej czarne ściany zdawały się połykać światło. Mimo to jego wzrok szybko wyłapał szczegóły. W środku nie dostrzegł żadnych mebli, trzy z czterech drzwi podparto kołkami i klinami, blokując je na stałe, a ostatnie były pilnowane przez dwóch żołnierzy z kuszami w rękach.
— Za tymi drzwiami jest korytarz, panie poruczniku. Widzę tylko jakieś czterdzieści łokci, potem zakręca — jeden z pilnujących meldował spokojnie, nie odwracając wzroku od ciemnej głębi. — Nic się nie rusza. Psy spokojne.
Warujący przy nogach strażnika zwierz zastrzygł tylko uszami i zamerdał ogonem. Najwyraźniej obaj byli dobrze wyszkoleni. Oficer skinął głową, poprawił pas.
— Dobra. Wchodzimy. Czterech tarczowników i dwa psy z przodu. Nur, weźmiesz kilku ludzi z kuszami i będziecie ich wspierać. Bergh, zostawisz dwa zwierzaki na końcu. Zwracajcie uwagę na ściany, podłogę i sufit, nie chcę niespodzianki w postaci zamaskowanej zapadni albo tajnych przejść.
— Tak jest!
Żołnierze zasalutowali krótko, wszyscy, z wyjątkiem tych pilnujących drzwi. Porucznik omiótł wzrokiem stojących wokół mężczyzn. Zacisnął wargi.
— Mamy czterdzieści pochodni. Jeśli nie znajdziemy naszych, zanim wypali się połowa z nich, wracamy. Zrozumiano?
— Tak jest.
Altsina trochę zdumiało, że nikt nie protestował.
— Dobra! Czwarta i Piąta przodem! Nie rozdzielać się! Uważać na to, co pokazują psy! A ty, czarowniku — lyw-Darawyt zwrócił się bezpośrednio do niego — idziesz ze mną. I gdybyś od czasu do czasu użył magii, będę wdzięczny. Za cokolwiek.
— Dobrze.
Złodziej zajął miejsce w szyku zaraz za grupką kuszników i zagłębili się w ciemność. Co czwarty żołnierz trzymał pochodnię, ale i tak światło ledwo rozjaśniało mrok. Na dodatek korytarz miał szerokość ośmiu stóp, więc czterech strażników z tarczami zasłaniało go całkowicie i nie bardzo mógł zobaczyć, co jest z przodu.
— Czy to rozsądne?
— Co?
— Strzelcy. Tu jest tak ciasno, że będą walić w plecy własnych ludzi.
Oficer włożył gwizdek do ust. Trzy ostre świsty rozdarły powietrze i prawie jednocześnie idący z przodu żołnierze przyklękli, kuląc się za tarczami, a sześciu kuszników za nimi podrzuciło łoża broni do oczu, szukając celu.
— Czysto!
Rudy porucznik skinął głową.
— Dobrze, ruszamy dalej! Umiemy się bić w ciasnych miejscach. — Posłał Altsinowi oszczędny uśmieszek. — Zdarzało nam się i szturmować jaskinie zbójeckich band, i zdobywać zajazd zajęty przez pijanych najemników. Jakoś sobie poradzimy.
Dotarli do zakrętu, za którym znajdowały się masywne drzwi. Otworzyły się bez oporu pod lekkim naciskiem.
Wyglądało to zachęcająco jak uśmiech rekina.
— Naprzód — zakomenderował oficer. — Trzymać szyk.