W każdej dziesiątce Czerwonych Szóstek byli ludzie, którzy potrafili opatrzyć ranę, wyjąć strzałę czy zatamować krwotok. Ale to Azger Laweghz z Drugiej, najstarszy tropiciel w kompanii, uchodził za specjalistę od połamanych kości. Potrafił je składać lepiej niż pułkowi medycy. Oglądał teraz nogi Boreheda, nie cackając się zbytnio, a szaman, który na własne nieszczęście odzyskał przytomność, leżał nieruchomo, z twarzą bladą jak sztuka świeżego płótna. Mokre od potu włosy przylepiły mu się do czaszki, tatuaże wyglądały jak czarne i czerwone, napęczniałe krwią żyły.
Ale nawet nie jęknął, sukinsyn.
— Ma połamane kości udowe, obie, a golenie potrzaskane na co najmniej trzy kawałki każdy. Lewe kolano… — Tropiciel pokręcił głową. — W Belenden kazaliby mu uciąć tę nogę.
— Tylko spróbuj — jęknął Borehed. — No, tylko spróbuj…
Azger zignorował go, odwrócił się i zaczął strugać z czarnej deszczułki łupki. Ostrze kavayo migotało w jego dłoniach.
Kenneth obserwował uważnie twarz szamana. Czy mu się tylko wydawało, czy jeden z tatuaży zaczął zmieniać kształt?
— Nie jesteśmy w Belenden, strażniku — rzucił szybko.
Siwy żołnierz wzruszył ramionami.
— Nie, panie poruczniku. Nie jesteśmy. I dlatego ten rzeźnik zachowa swoje kulasy, choć pewnie już nigdy nie będzie biegał.
Tatuaż na twarzy szamana uspokoił się, a stojący kilka kroków od nich Fenlo Nur opuścił kuszę, jego ludzie też.
Przez chwilę wszyscy, z szamanem włącznie, patrzyli, jak tropiciel nadaje kawałkom drewna pożądany kształt. Wreszcie Azger wbił zakrzywiony nóż w pokład, przymierzył łupki do połamanych nóg i warknął:
— Teraz zaboli bardziej. — Szarpnął prawą nogę, bez ceregieli nastawiając kości, i zaczął owijać ją podartym na pasy pledem.
Choć wydawało się to niemożliwe, tam, gdzie nie ozdabiały jej tatuaże, skóra szamana jeszcze pobladła. Ale Borehed, zamiast wreszcie zemdleć, wskazał wzrokiem na kavayo tkwiący w drewnie.
— Ciekawy nóż. Skąd…
— Prezent od przyjaciół ze wschodu. Część moich ludzi przywiozła je na pamiątkę. — Kenneth sięgnął po manierkę. — Chcesz jeszcze gorzałki?
Przed zabiegiem napoili rannego całą manierką, gest, którego szczodrości Borehed zdawał się nie doceniać. Ale co tam, Kenneth uznał, że najwyżej zrezygnuje ze swojej porcji.
— Nie… — Aher zamknął oczy i potrząsnął głową, rozpryskując krople potu na wszystkie strony. — Jeszcze trochę i stracę przytomność… a musimy porozmawiać… ty i ja. Ale… mów… do… mnie…
Tropiciel skończył prawą nogę i zajął się lewą. Znów szarpnięcie, coś jakby zgrzyt, oczy Boreheda na chwilę uciekły w głąb czaszki, ale zaraz powróciły. Gdy żołnierz dotarł z bandażowaniem do lewego kolana, które wyglądało jak skórzany worek wypełniony krwawą miazgą, porucznik odwrócił wzrok.
— Jakim cudem aż tak się połamałeś? — zapytał.
— Wy… aaaaaaaaa!!! Nie, nic nie mów… Niech zaciska… twój człowiek zna się na tym… aaaaach… — Aher westchnął tak, że oficerowi aż ciarki przeszły po grzbiecie. — To nic… nic… taniec kamieni… wyzwanie duchów… to jest ból…
Przez chwilę wyglądało na to, że szaman wreszcie stracił przytomność.
— Wypadłem z sań… ja… który urodziłem się na saniach… wypadłem, wylądowałem na dole, a sanie wylądowały na mnie… Psy… połamały się, musiałem dobić…
— Mówiłeś to już.
— Wiem… ale trzeba powtarzać, bo wtedy lepiej się pamięta. Poza… poza tym… mięso… nie powinno się zmarnować… Za dużo głodnych gąb jest… żeby się zmarnowało.
Borehed zaczynał majaczyć. Kenneth szybko zmienił temat.
— Znajdziesz dziurę, w którą wpadłeś?
— To… ta… głęboka…
No tak.
Azger kończył usztywniać lewą nogę. Jego szerokie, zgrubiałe dłonie poruszały się szybko i sprawnie. Nie starał się ulżyć męce Boreheda, ale też nie próbował jej zwiększyć. A porucznik wziął na siebie obowiązek odwrócenia uwagi szamana od tych zabiegów.
— Co jeszcze znalazłeś w środku? Pod pokładem?
— Mówiłem… miasto. Wiele komnat, korytarze, wielkie sale. W jednej… przez dziurę wpadł dom z góry… wypełzłem po tym… co z niego zostało. Czołgałem się… zapadałem w ciemność, znów czołgałem…
— Wypuściłeś swoje duchy? Użyłeś czarów?
Pokręcił głową przecząco.
— Nie. Nie chciałem… Muszę je trzymać… na chwilę… kiedy naprawdę zrobi się ciężko.
Kenneth zmierzył Boreheda wzrokiem. Aher miał połamane nogi, był blady, jakby ktoś zdarł mu skórę z twarzy i wymalował tatuaże wprost na kościach, pocił się obficie, a jego starte do krwi dłonie drżały.
— Chyba nie chcę wiedzieć, co ty uważasz za „ciężko”.
Uśmiech szamana wyglądał, jakby pozbawiony ciała czerep wyszczerzył do porucznika zęby. Ale pytania, które Kenneth zadawał, zdawały się spełniać swoją rolę i odciągać uwagę ahera od tego, co robiono z jego nogami. Porucznik pytał więc dalej:
— Nieśmiertelna. Takiej nazwy użyłeś. Co to znaczy?
— Nieśmiertelna Flota. Tak się nazywali. Dziesiątki… może setki statków… najmniejsze miały ćwierć mili długości, największe… jeden z moich poprzedników — Borehed stuknął się w skroń — pokazał mi we śnie… Nie mogę uwierzyć… Milę. Statek długi na milę… Król, wódz całej floty. Pamiętam… wasi bogowie najpierw z nimi handlowali… potem walczyli… To byli potężni wrogowie… nawet Pan Mórz nie zdołał strącić ich ze swojego grzbietu… Pokonano ich wreszcie sojuszem wielu bogów… wielu sił… my też tam byliśmy… nasi wojownicy szturmowali burty statków, które ugrzęzły na mieliznach… Gdy wreszcie odepchnięto ich od brzegów… rzadko się pojawiali na horyzoncie… Potem odeszli… zniknęli.
— A teraz jeden powrócił?
Szaman uniósł dłoń z wyprostowanym palcem wskazującym, w bardzo ludzkim geście – czekaj chwilę. Azger właśnie kończył owijać mu drugą nogę, po czym szybko przywiązał całość do grubej deski, na której aher leżał.
— Będzie dobrze, panie poruczniku, chyba że wda się jakaś zgnilizna w środku. — Strażnik wstał, wytarł ręce w spodnie. — Wtedy nic nie dam rady zrobić. Mogę odejść?
— Idź. Odpocznij. — Kenneth zerknął na niebo, ciemniało. — Powiedz reszcie, że po zmroku robimy zmianę, nieparzyste dziesiątki idą na dół, parzyste obejmują wartę na górze. Czeka was ciężka noc.
— Tak jest.
— Nur!
Dziesiętnik, który do tej pory warował z kilkoma strzelcami nieco z boku, podszedł, spojrzał z góry na Boreheda, ale o dziwo, powstrzymał się od komentarza.
— Weź ludzi, moich też, rozbijcie namioty bliżej tej dziury, gdzie siedzi reszta. Odgrodźcie nasze psy od aherskich, robią się głodne, nie chcę, żeby się pozagryzały. Potem przygotujcie się do zejścia na dół. Chcę, żeby do wieczora twoja dziesiątka, Druga i Siódma, sprawdziły jeszcze kilka dziur w pokładzie.
Dziesiętnik spojrzał na niego z lekką kpiną.
— Czyli po prostu mam się zabierać, żeby pan mógł porozmawiać w spokoju z tym szamanem.
— Mniej więcej, Nur. Mniej więcej. Do roboty, chyba że chcesz mi jeszcze coś powiedzieć.
Wcześniej umówili się, że jeśli Fenlo dostrzeże jakąkolwiek oznakę aktywności duchów przywiązanych do ciała aherskiego szamana, natychmiast da mu znać.
— Nie, panie poruczniku. Wszystko jest w porządku. — Pleczysty dziesiętnik odwrócił się do swoich ludzi. — Zbierać się! Robota czeka!
Po chwili zostali sami. Porucznik Górskiej Straży i najpotężniejszy szaman aherów w zachodniej części Wielkiego Grzbietu. Borehed odzyskał już trochę kolorów, czarne oczy ukryte głęboko w oczodołach płonęły zaskakująco mocno. Ból i cierpienie, które do tej pory zasnuwały je mgłą, zniknęły, biła za to z nich inteligencja i determinacja, a Kenneth odkrył, że nawet patrząc na kogoś leżącego i przywiązanego do deski, człowiek wcale nie musi czuć jakiejś specjalnej przewagi.
— Wróćmy do tego. — Postukał obcasem w pokład. — Mówisz, że to jeden z tych wielkich okrętów, które pływały po morzach w czasach Wojen Bogów.
— Wierzysz mi?
— Stoję na nim. Największy okręt zbudowany przez ludzi miał trzysta pięćdziesiąt stóp długości. Podobno nie da się zbudować większego, bo drewno się łamie. Tak mnie uczono na przyspieszonym kursie oficerskim, zanim zostałem dowódcą tej bandy.
— Uczyli dowódcę górskiej piechoty o statkach?
— O historii Imperium i jego wspaniałości. To był imperialny dromon, nie pamiętam nazwy, którym dwieście lat temu rodzina cesarza pływała po morzu. Teraz się już takich nie robi. Nieważne. Stoję na czymś, co jest okrętem wielkości góry. Myślę, że ma z pół mili długości. Płynie na wschód, bez żagli ani wioseł, łamiąc krę i roztrzaskując góry lodowe. Więc wierzę, że możesz się nie mylić.
Borehed nie spuszczał wzroku z jego twarzy tak długo, aż Kenneth poczuł się nieswojo. I szczerze mówiąc, był wkurzony. W czarnych oczach pojawiło się bowiem coś, co niebezpiecznie przypominało pogardę.
— Mówisz, że mi wierzysz, człowieku. Ale czy wiesz, co to naprawdę znaczy? Stoisz na czymś, co jest okrętem z czasów Wojen Bogów — wymruczał wreszcie szaman. — Widziałeś, jak ten statek opierał się całej potędze Pani Lodu, a potem wyrwał się jej jakby nigdy nic i zabrał was i mnie na pokład. Teraz płyniesz nim w nieznane. Ja szczę po nogach ze strachu, przeklinam los, że nie urodziłem się i nie umarłem sto lat temu. Duchy, które noszę, skamlą i drżą, przerażone. A ty nic. Jesteś aż takim głupcem?
Kenneth przykucnął, aż jego twarz znalazła się tylko kilka cali wyżej niż twarz Boreheda.
— Nie. Pamiętasz Byrt? Tę wioskę, gdzie ludzie znajdowali artefakty po Wojnach Bogów? Dzieciaka z rękawicami, którymi rozszarpywał dorosłych na strzępy? Te rękawice zamieniły go w coś nieludzkiego. Powiedziałeś wtedy, że gdybym wiedział, co to znaczy, rzuciłbym się na miecz, pamiętasz?
Borehed skinął głową, a jego usta ułożyły się znów w lekceważący grymas.
— Pamiętam. Gdybyś wiedział, co to znaczy… że łamią się bariery, że to, co na zewnątrz, poza Mrokiem, może łatwiej się do nas dostać. Porządek, na którego straży stali wasi Nieśmiertelni, łamie się i kruszy, a świat… Moje sny prześladuje wizja czarnej ziemi na wieczność nakrytej kopułą w kolorze stali. Mrok… A tacy głupcy jak ty…
Porucznik uśmiechnął się tak, że szaman umilkł w pół słowa, a potem strażnik pochylił się lekko, na tyle, by jego szept dotarł do uszu czarownika.
— Nic nie wiesz o Mroku, Borehedzie Rzeźniku. Ja tam byłem. Ja i moi ludzie. Szliśmy po równinie ze skały gładkiej jak szkło i czarnej jak najciemniejsza noc. Spaliśmy pod niebem, które nigdy nie zmieniało barwy. Walczyliśmy z tymi, którzy przybyli spoza Mroku, i zabijaliśmy ich. Piliśmy tamtejszą wodę i oddychaliśmy tamtejszym powietrzem. A ta długowłosa blondynka, która towarzyszy Szczurom, właśnie spoza Mroku pochodzi. I podejrzewam, że takich jak ona może być więcej, bo wszystkie Szczury biegają tam i z powrotem jak dziwki w podpalonym burdelu. A w chwili, gdy zmusiłeś nas, byśmy ci towarzyszyli, wybieraliśmy się tam z powrotem. W Mrok.
Spojrzał w oczy Boreheda, zdumione teraz i wstrząśnięte.
— Jeśli więc śnisz koszmary o tym miejscu, to powinieneś też śnić koszmary o nas. Lepiej więc pamiętaj, jeśli przyjdzie ci do łba nas zdradzić, że jesteśmy żołnierzami z twojego koszmaru, szamanie.
Wstał, spoglądając na leżącego czarownika.
— Przyślę ludzi, żeby przenieśli cię bliżej nas. Dostaniesz namiot, coś do jedzenia i picia. Prześpij się, bo rankiem idziemy na rufę. Znajdziemy tego, kto steruje, i porozmawiamy sobie z nim. Lepiej, żebyś wtedy potrafił się na coś przydać.
* * *
Wyruszyli jednak dopiero po czterech dniach, a główne przyczyny opóźnienia były dwie. Po pierwsze statek zaczął się dziwnie zachowywać, to zwalniał, to przyspieszał, to stawał na chwilę. Jednego dnia, sądząc po ruchach słońca na niebie, zatoczył nawet olbrzymie koło, zbliżając się do brzegu na kilka mil. Kenneth skierował połowę kompanii do budowy tratw, a jeśli wiozący ich potwór zatrzymałby się w pobliżu lądu, porucznik był gotów podjąć ryzyko opuszczenia pokładu. Drugą przyczynę stanowił Borehed. Szaman dostał takiej gorączki, że nie sposób było się do niego zbliżyć. Dosłownie. Powietrze nad jego noszami falowało, a Fenlo Nur twierdził, że najpewniej wszystkie duchy ahera wiszą tam, czekając na szansę uwolnienia się i rozdarcia jego ciała na strzępy. Taka była cena szamańskiej magii, gdy czarownik umierał nagle, nie odprawiwszy odpowiednich rytuałów. Dziesiętnik Piątej stanowczo odradzał próby zbliżania się do Boreheda. Potem wszystko wróciło do normy, statek podjął podróż na wschód i choć płynął wolniej niż poprzednio, mogli zapomnieć o tratwach, a szaman otworzył oczy i zażądał jedzenia. Gdy więc piątego dnia o świcie ruszyli w drogę, nie było chyba nikogo, kto żałowałby opuszczenia dziobu. Komnata, w której kompania na zmianę spędzała noce, okazała się – w chwili, gdy znalazło się w niej trzydziestu ludzi – zaskakująco ciemna, ciasna i duszna. Użyli obu znalezionych lamp, ale Kenneth miał wrażenie, że tylko pogarszają sprawę; ich światło, drżące i niepewne, było połykane przez czarne ściany, podobnie jak blask niewielkiego ogniska, które rozpalili, by zjeść coś ciepłego i podsuszyć wilgotne rzeczy. Na dodatek, gdy już ułożyli się do snu, dotarło do nich, że statek wcale nie jest cichy. Jęczał, trzeszczał, skrzypiał i bulgotał. Na górze wiatr zagłuszał te odgłosy, ale w trzewiach okrętu rozlegały się wyraźnie, więc noce spędzali niespokojnie i nerwowo. Z ulgą opuścili tymczasowe schronienie i przygotowywali się do wyruszenia na rufę.
Chcieli tam dotrzeć jak najszybciej, bo zachowanie statku potwierdzało tylko ich podejrzenia, że ktoś nim steruje. Oprócz tego, że zwolnił, zaczął też płynąć szlaczkiem, zakręcając z północy na południe i z powrotem. Jakby czegoś szukał.
Kennethowi bardzo się nie podobała ta zmiana.
Na miejscu zostawili cztery sanie, pozostałe porąbali i zabrali jako opał. Skromne zapasy, namioty i resztę sprzętu mieli nieść sami, dla Górskiej Straży normalna sprawa, a nawet Szczury nie protestowały, gdy kazano im załadować wszystko do worków i wrzucić na własne grzbiety. Boreheda, który po dojściu do siebie był dziwnie cichy i wygaszony, miało na zmianę nieść po dwóch ludzi, szaman mógł się przydać, jak już odzyska siły. Kenneth trochę żałował, że zdradził mu sekret Szóstej, w końcu był prawie pewien, że nawet Olag-hes-Brend, Szczur trzeciej klasy, nie wiedział, dlaczego kazano mu ściągnąć ich kompanię z przełęczy, ale nie było sensu płakać nad tym, co się stało. Spojrzenia, jakimi Borehed obdarowywał jego ludzi, warte były wszystkiego.
Szybko i sprawnie dotarli do miejsca, w którym parę dni wcześniej znaleźli czarownika, ale kilkadziesiąt kroków dalej drogę zagrodziło im szczególnie wysokie i nieprzyjazne zwałowisko belek, potrzaskanych dachów i szczątków kilku masztów. Jakby natknęli się na wiatrołom. Kenneth zarządził krótki postój, wysyłając trzy dziesiątki i resztki szczurzej drużyny w poszukiwaniu najlepszej drogi. Nie było sensu błąkać się po omacku, łamiąc nogi i wpadając do dziur. Korzystając z chwili odpoczynku, podszedł do szamana.
— Wyspałeś się przez te kilka dni?
— A co cię to obchodzi?
Borehed wyglądał, jakby jedną nogą znajdował się już na drodze do Domu Snu, ale wczoraj, zwłaszcza gdy Azger opatrywał jego rany, sprawiał wrażenie, jakby biegł po tej drodze ścigany przez zgraję wilków. Czyli był postęp.
— Jak już mówiłem, jeśli będziemy cię potrzebować, lepiej, żebyś był w pełni świadom. Inaczej możesz zrobić krzywdę któremuś z moich ludzi.
— Mało spałem. Skupiałem się na leczeniu.
— I?
— Powstrzymałem większe krwotoki, przyspieszyłem zrastanie kości. Ale to potrwa.
— Jak długo?
— Zdąży nam się skończyć jedzenie. I psy.
No. Wyglądało na to, że aher dochodził do siebie. To dobrze. Porucznik wolał szamana wkurzającego i złośliwego niż wstrząśniętego, zmieszanego i przestraszonego, bo wtedy miał pewność, że ten daje z siebie wszystko.
— Pomyślałeś może o tym, że ten statek jest jak tamte rękawice?
— Co?
Chyba tylko z szybkością myślenia jeszcze nie całkiem było u Boreheda w porządku.
— Że tkwił w lodzie. Zamarznięty przez stulecia. To wyjaśniałoby wszystko, połamane maszty, dziury w kadłubie, brak załogi.
Szaman zmrużył oczy.
— Nie. Nie pomyślałem. Ale gdyby tkwił w lodzie, Anday’ya zmiażdżyłaby go i starła w proch. Ona naprawdę nie lubiła Nieśmiertelnej Floty… I jak niby miałby się uwolnić spod lodu. Teraz? Zanim przyszła wiosna? Myślę, że on ma związek z tym, co wydarzyło się daleko na Wschodzie. Na stepach. Prawie trzy miesiące temu, mniej więcej wtedy, gdy tu, za – jak wy to mówicie – Wielkim Murem, miała skończyć się zima. Przez świat duchów przetoczyła się fala, ryk. I nagle ten ryk zmienił się w skowyt, skomlenie i ucichł. Dziękowałem wtedy duchom przodków za tę ciszę, ale nie skojarzyłem jej z zimą, która nie chce odejść, ani z gniewem Pani Lodu. Głupim i obłąkanym.
— Obłąkanym?
— Wasi bogowie nie powodują zmian pór roku, pływów wód ani wschodów słońca, mimo że ich kapłani czasem tak twierdzą. Mogą jednak, nadwerężając własną potęgę do granic, wpływać na nie lokalnie. Gdyby góry nie odgradzały tych ziem od ciepłych wiatrów z południa, nawet Anday’ya nie dałaby rady utrzymać tu mrozów tak długo. To może ją kosztować więcej, niż sądziła.
Trzy miesiące temu. Bitwa między Wozakami a Ojcem Wojny. Szóstki tam były, ale jedyny ryk, jaki słyszeli, nie wydawał się ani mistyczny, ani duchowy, lecz wyrywał się z gardeł tysięcy śmiertelników. Szamanowi musiało chodzić o coś innego.
— Sądzisz, że on przybył tutaj właśnie wtedy? — zapytał porucznik. — Trzy miesiące temu? I cały czas Pani Lodu próbowała go zniszczyć?
— Tak sądzę.
Kenneth innym wzrokiem spojrzał na statek, zrujnowany pokład, połamane maszty. Na Północy Anday’ya uchodziła za jedną z najpotężniejszych bogiń. Nie miała wielu kapłanów ani własnych miejsc kultu, ale nie potrzebowała ich, bo jak powiadano, przez połowę roku każda dolina zasypana śniegiem jest posadzką jej świątyni, a każdy ubrany w biel szczyt – kolumną wzniesioną ku jej czci. Bogowie potrzebowali ludzkiej pamięci i modłów, a w górach nie dawało się zapomnieć o kimś takim jak Pani Lodu. Była obecna w podaniach, bajkach opowiadanych dzieciom, mrocznych opowieściach snutych przy kominku. Zimą przeklinano ją, latem straszono jej powrotem. Nie miała wielu czcicieli i nie dbała o tych, którzy składali jej hołdy, ale jakie to miało znaczenie, jeśli jej imię odmieniano na niezliczone sposoby w tysiącach miast, miasteczek i wiosek przez dwanaście miesięcy w roku?
I ten czarny okręt toczył z nią bój przez tyle dni? A w końcu wyrwał się jej i umknął?
Porucznik poczuł ponury, podszyty uznaniem szacunek. Twardy sukinsyn. Prawie jak góral.
— Dlaczego ty się nie boisz? — zapytał nagle Borehed. — Dlaczego twoi ludzie się nie boją? Czy to odwaga głupców? Idiotów i nierozsądnych dzieci, które nie wiedzą, co się dzieje?
Kilku strażników odwróciło się, jeden wykonał w stronę szamana obelżywy gest. Kenneth skrzywił się kwaśno.
— Założę się, czarowniku, że w drodze na rufę upuszczą cię teraz kilka razy. Przypadkiem, oczywiście. Sądzisz, że się nie boimy? Że nie wiemy, co to strach, bo jesteśmy za głupi, by wpaść na to, że dzieje się coś parszywego? Walczysz z nami tyle lat, całe życie, i ciągle nie rozumiesz Wessyrczyków. Jeden meekhański generał powiedział kiedyś, że tutejsi ludzie mają kości z kamienia. Jak góry, które stoją, nawet jeśli walą w nie pioruny i wieją na nie wichry. Nie walczymy ze światem, stawiamy mu opór. Świat może przychodzić do nas z różnymi nieszczęściami, pożarem, głodem, lawiną, chorobą, demonami, powala nas, ale my podnosimy się i robimy swoje. Góry nas tego nauczyły. Ci, którzy się tu osiedlili i nie mieli kamiennych kości, odeszli albo wymarli. Zostaliśmy tylko my.
Mówił już nie tylko do szamana. Większość żołnierzy też nadstawiała ucha, kiwała głowami, niektórzy krzywili się, jakby takie przemowy wpędzały ich w zakłopotanie. Ale słuchali.
— Walczyliśmy z opętanymi magią czarownikami, demonami i ludźmi spoza Mroku…
— I z jednym potworem, który prawie zabił nas latającymi kozami — rzucił Patyk. — Niech pan nie zapomina, panie poruczniku.
Część strażników, ta z czasów, gdy kompania liczyła tylko cztery dziesiątki, wymieniła porozumiewawcze spojrzenia. Kilka uśmiechów rozjaśniło ogorzałe gęby.
— Tak. Z nią też. Pamiętam. I jeśli przyjdą Pomiotnicy, bestie z piekieł, albo powrócą Niechciani, z nimi też będziemy walczyć. Nie upadniemy na kolana i nie będziemy wyć ze strachu przed tym, co nadejdzie, tylko poczekamy, obejrzymy sobie to coś i sprawdzimy, gdzie najlepiej wrazić mu kawałek żelaza. — Kenneth nachylił się nad szamanem, przez chwilę mierzyli się wzrokiem. — My nie bijemy się po to, by polec chwalebną śmiercią, ale by nasz wróg zginął jakąkolwiek. Więc nie nazywaj nas dziećmi ani głupcami, bo tak, czujemy strach, ale to taki strach, który każe nam ostrzyć broń i trzymać warty.
— A jeśli to nie wystarczy?
— Wtedy wymyślimy coś innego, szamanie. Znajdziemy sposób. Zawsze znajdujemy. Poradzimy sobie siłą, sprytem, podstępem albo magią. A teraz pójdziemy na rufę, znajdziemy sternika i poprosimy go grzecznie, żeby popłynął tą łajbą do brzegu.
Borehed strzelał oczyma po otaczających ich żołnierzach. Kenneth nie musiał; wiedział, że gapią się na niego i szamana z szerokimi uśmiechami na tych swoich zbójeckich gębach. Aher przeniósł wzrok na niego.
— Zawsze tak gadasz?
Oficer wyprostował się, z zakłopotaniem przeczesał palcami czerwone włosy. Cholera…
— Regulamin Górskiej Straży nakazuje porucznikowi co trzy dni wygłaszać podnoszącą na duchu przemowę do ludzi — rozległ się głos Velergorfa. — Przez to nie zauważamy, jak kiepsko nam płacą za tę parszywą robotę. To znaczy nie zauważalibyśmy, gdyby nasz dowódca był w tym lepszy.
Kilku ludzi uśmiechnęło się jeszcze szerzej, Kenneth też. Jeśli Druga wróciła tak szybko, musiało to oznaczać tylko jedno.
— Znalazłeś drogę?
— Prawie, panie poruczniku, pod jej koniec trzeba będzie popracować toporami. Ale widziałem rufę. Wielka jak zamek
— Dobra. — Oficer włożył gwizdek do ust. Dał sygnał do powrotu dla reszty kompanii i Szczurów. — Zbiórka! Ruszamy za kwadrans.
* * *
Znaleziona przez dziesiątkę Velergorfa droga wiodła czymś, co przypominało wąską uliczkę otoczoną przez resztki zabudowań, następnie przechodziła na wylot przez wielki plac, na którym stały drewniane donice z resztkami jakichś badyli sterczących niczym pęki wiklinowych mioteł, by wreszcie doprowadzić ich do ostrokołu z czarnych bali, ustawionego w poprzek pokładu. Kenneth zmierzył konstrukcję wzrokiem. Osiemnaście stóp wysokości, pomost dla strzelców poniżej zębatego grzbietu. To pierwsza budowla o tak obronnym charakterze, jaką tu spotkali. Niestety pod nią, od burty do burty piętrzyły się sterty belek, resztki ścian domów, połamane deski grożące ostrymi jak żelazne szpikulce końcami, a nawet kilka masztów owiniętych linami i resztkami żagli.
— Dziura jest tam. — Velergorf wskazał w stronę zwałowiska. — Psy znalazły. Można się przeczołgać, lecz nie wszyscy się zmieszczą, a Boreheda z pewnością nie przeciśniemy. Musimy ją poszerzyć.
Zajęło im to resztę dnia, połowę nocy i całe przedpołudnie, bo czarne drewno było cholernie odporne na rąbanie. Kenneth wolał poświęcić ten czas, chciał mieć prawdziwe przejście, a nie wąską jak przełyk węża dziurę. Wciąż pamiętał o zabarykadowanej komnacie, z której ktoś uciekł, wyrąbując sobie drogę w górę. Przed czym uciekał, nie miało znaczenia, ważniejsze było to, że gdyby część jego ludzi przepełzła na drugą stronę i została zaatakowana, nie mogłaby by ani się szybko wycofać, ani liczyć na wsparcie, a on stracił już zbyt wielu żołnierzy.
W południe następnego dnia przebili się do dziury znalezionej przez psy.
Otwór miał szerokość trzech stóp i znajdował się w miejscu, gdzie wyłamano z ostrokołu trzy bale. Trudno było ocenić, czy powstał na skutek ataku na mur, czy też z przyczyn naturalnych. Kenneth wyszedł przez dziurę i stojąc przed murem, twarzą w stronę dziobu, myślał. Wyłamane bale zniknęły, a ich podstawy nie nosiły śladów uderzeń toporów ani ognia. Za to ogień zostawił blizny na palisadzie w kilkunastu miejscach na całej jej długości. Plamy czerni na czarnym drewnie były ledwo widoczne, ale dziury wygryzione przez żar nie pozostawiały żadnej wątpliwości. Te umocnienia szturmowano i broniono. Zaciekle i z wielkim poświęceniem.
Porucznik rozejrzał się wokół – przed nim, aż do wznoszącego się na rufie kasztelu, rozciągała się szeroka na trzysta jardów wolna przestrzeń. Usunięto z niej wszystko, co zagradzało pole ostrzału, budynki, maszty, takielunek. Mieli przed sobą historię wojny, może bratobójczej, między załogą, a może historię inwazji na ten statek i jego rozpaczliwej obrony. Ale w takim razie, z której strony nadszedł atak? Czy napastnicy zdobyli śródokręcie i umocnili się na nim, czy też resztki załogi broniły się tu przed tymi, którzy zajęli rufę?
— Sprawdzaliście na dole? — zapytał Velergorfa. — Czy zabarykadowano korytarze pod pokładem?
— Wysłałem tam Szczury, panie poruczniku. Mówią, że wszystkie przejścia, które znaleźli, zamknięto. Solidnie. Kazać im sprawdzić resztę?
Kusiło go to.
— Nie. Zaraz idziemy dalej. Jak sądzisz, Varhenn… gdybyś miał bronić takiego wielkiego, drewnianego pokładu… zastawiłbyś na nim kilka pułapek? Zamaskowanych dziur?
Dziesiętnik pokiwał głową.
— Szyk ubezpieczony? Z linami?
— Tylko ci na przedzie. Pójdzie Czwarta z psami i Szczury. Reszta w szyku. Tarcze pod ręką, strzelcy w gotowości. Borehed!
Dwóch żołnierzy przydreptało, niosąc szamana. Pokryta tatuażem, ozdobiona wystającymi kłami twarz wykrzywiała się gniewnie.
— Nie jestem twoim psem, człowieku.
— Ale moi ludzie są twoimi nogami, aherze. I dopóki tak jest, dopóty mam cię na każde zawołanie. Czujesz coś? Moc? Stare albo nowe czary? Pieprzoną magię, która może nam namieszać w planach?
Czarownik przymknął oczy. Kenneth złowił wzrok Fenlo Nura. Nie, dziesiętnik pokręcił głową, szaman nie uwalniał duchów.
— Nie oszukuj. Potrafię poznać, kiedy udajesz. Przyjmijmy, że teraz jest naprawdę źle.
Czarne oczy otworzyły się, płonął w nich ogień.
— Dobrze — szept Boreheda był niski jak pomruk niedźwiedzia. — Jeśli tego chcesz. Na twoją odpowiedzialność.
Nur zachwiał się nagle, oczy prawie wyszły mu z orbit, gdy z wpółotwartymi ustami gapił się na przestrzeń nad głową aherskiego czarownika. Kenneth niespodziewanie poczuł na języku smak zgniłego mięsa, oczy zapiekły go i wypełniły się łzami.
Moiwa Samreh krzyknęła cicho i w tej chwili jakby mroźny podmuch przewiał wszystkich na wylot, a Nur pochylił się w przód i zwymiotował, klnąc między jednym skurczem a drugim.
Kenneth nie odrywał wzroku od szamana. Źrenice Boreheda uciekły w głąb czaszki, tylko białka błyskały raz po raz w głębi oczodołów.
— Za… zabijmy go, panie poruczniku… — Fenlo Nur wyprostował się, z trudem łapiąc oddech. Po brodzie ciekła mu strużka śliny. — To, co z niego wyszło… Setrenie… jeśli on ma więcej takich duchów, to mógłby dokopać wielkiemu bitewnemu magowi.
— Żadnego zabijania bez mojego rozkazu, dziesiętniku. To Rzeźnik Borehed i wiemy, co potrafi. Wytrzyj się, bo zaraz wszyscy będziemy tu rzygać. I od kiedy to jesteś wyznawcą Byka?
— Ja nie… mój ojciec był…
Borehed zdawał się teraz zapadać w sen.
— Wystarczy, dziesiętniku. Poczekamy, co powie. Potem ruszamy na rufę i…
Wycie, które wydobyło się z ust szamana, nie przypominało niczego, co mogłoby wydać z siebie gardło śmiertelnika. Jakby setka konających zwierząt, psów, kotów, wilków, próbowała jednocześnie dać głos, ale coś potężnego, ponad ludzkie wyobrażenie, przydusiło do ziemi ich szyje. Jakby żywcem obdzierano ze skóry tysiąc stworzeń. Borehed wygiął się tak, że prawie zerwał pasy, którymi był przywiązany, załkał głosem małego dziecka i zwiotczał.
Kenneth dopadł szamana, odszukał tętnicę na jego szyi. Puls zatętnił pod jego palcami jak serce małego, przerażonego zwierzątka, ale głowa ahera przechyliła się bezwładnie na bok, odsłaniając położoną za uchem i otoczoną tatuażem bliznę, która wyglądała, jakby ktoś wbił w nią hak i ciągnął.
Porucznik przymknął oczy, walcząc z ochotą rzucenia ciężką wiązanką. Nie teraz. Nie gdy żołnierze patrzą i spodziewają się, że dowódca zapewni ich, że wszystko jest w porządku. Wyda sensowne rozkazy i w ogóle.
— Nur!
— Tak jest.
Najwyraźniej Fenlo się uczył. Bo „tak jest” było wszystkim, co Kenneth chciał teraz usłyszeć.
— Widzisz to coś? — Wskazał nabrzmiałą bliznę. — Aherscy szamani przykuwają tak duchy do swoich ciał. To jest łącze z duchem, którego wysłał?
Nur wykrzywił się, jakby znów miał zamiar wymiotować.
— Tak jest. Grube jak palec. Jakbym widział flak wyciągnięty z bebechów.
— Daruj sobie szczegóły. Dasz radę za nim iść?
Dziesiętnik skinął głową.
— Chce pan pójść spotkać to, co złapało ducha? Tego ducha?!
— Tak. Jesteśmy tu któryś już dzień i pierwszy raz ktoś raczył zwrócić na nas uwagę. Więc podążymy za tym… flakiem. Znajdziemy tego kogoś i porozmawiamy.
Kenneth odwrócił się do reszty kompanii.
— Szykować się! Idziemy na rufę. Najpierw Bergh z psami i Szczury. Bergh, powiążcie się linami, Olag, wy też. Za wami idę ja, potem reszta dziesiątek według numerów. Ruszamy wzdłuż prawej burty, jedną flankę będziemy mieli osłoniętą. Broń pod ręką, tarcze w pogotowiu.
Zerknął na Boreheda. Szaman wyglądał gorzej niż wtedy, gdy go znaleźli. Trudno. I tak muszą go nieść.
— Naprzód!