Szarpnięcie za ramię nie było zbyt delikatne, ot, takie w stylu, że jak zaraz nie otworzysz oczu, to dam ci w pysk. Altsin zerwał się na nogi, sięgnął po nóż. Łódź zakołysała się niebezpiecznie.
— Spokojnie. — Stojący przed nim mężczyzna uniósł uspokajająco dłoń w górę. — Chciałem tylko sprawdzić, czy żyjesz. Człowieku, wyglądałeś jak trup.
Altsin zamrugał, przeganiając z głowy resztki snu. To był ten… Gessen. Musiał pamiętać, by zapytać go zaraz o imię, by nie zdradzić, że słyszał jego modlitwę. Mężczyzna ubrał się już i wpatrywał w złodzieja uważnym i bardzo inteligentnym spojrzeniem.
Złodziej potrząsnął głową, usiłując przepędzić szum z uszu i stłumić narastające mdłości. Dziwne, że je czuł, skoro nie jadł od trzech… czterech dni. Było mu zimno, cały zdrętwiał, a w ustach miał posmak zgnilizny. Czary, zasrane czary, tak wiele obiecujące i tak wiele zabierające w zamian.
Rozejrzał się zaskoczony, przyjmując do wiadomości, że najwyraźniej nie siedział już na rufie, tylko spał w najlepsze na posłaniu ze skór.
— Kto… — odchrząknął gęstą flegmę — … kto sterował?
— Jak się ocknąłem, nikt, ale łódź płynęła na wschód. Ubrałem się, zwlokłem cię z rufy i położyłem przy Jodle. Ale musisz mi wybaczyć, że ściągnąłem ci tylko moją kurtkę, a nie rozebrałem do naga, Jodła jest wybredny w pewnych sprawach.
Chwilę zajęło mu załapanie żartu. Ale nie znalazł sił na żadną kąśliwą odpowiedź.
— Jest już wieczór?
Niebo nad nimi zasłaniały chmury, ale jeszcze nie było całkiem ciemno. Uratowany mężczyzna uśmiechnął się szeroko.
— Raczej zbliża się ranek. Przespałeś całą noc, czarowniku. Calusieńką. I wiesz co? Chrapiesz przez sen jak tuzin dzików obżerających się glizdami.
Wszystko docierało do niego powoli, jakby mozolnie odczytywał słowa zapisane w dopiero co poznanym języku. Całą noc? Przespał całą tę długą, północną noc? To ile minęło już godzin?
— Ranek? Noc? Gdzie… jak…
— Płyniemy na wschód czarowniku, bo tam nas pcha prąd wody. Nawet gdybym chciał, nie dałbym rady zmienić kursu. Obudziłem się koło północy, ty leżałeś przy sterze, łódź płynęła. Położyłem cię przy Jodle i czekałem.
— Czarowniku?
Mężczyzna machnął ręką.
— Nie udawaj. Jestem z Górskiej Straży i widziałem już magów, którzy nadwerężyli sił, używając Mocy. Wyglądasz dokładnie tak samo jak oni. Potrzebujesz teraz dużo snu i jedzenia.
Altsin usiadł, oparł się o maszt. Więc to tak wygląda? Korzystanie z Mocy jest niczym zażywanie narkotyku. Słodkie i podstępne. Dopóki nie wsiadł do łodzi, robił to rzadko, z umiarem i ostrożnie. Za to na morzu pofolgował sobie w poczuciu bezpieczeństwa… Wszystko bez wysiłku, z napełniającą głowę poczuciem wszechmocy łatwością.
Powinieneś mnie ostrzec, sukinsynu.
Tym razem ta druga, złośliwa i upierdliwa część jego osoby milczała.
No oczywiście, jak coś idzie źle, to nie ma winnych.
Ale przynajmniej podejrzenia tego mężczyzny idealnie pasowały do historii, którą Altsin sobie wymyślił.
— Tak. Przesadziłem — pokiwał głową. — Kim jesteś?
— A ty?
— To moja łódź. I to ja ściągnąłem cię z kry.
— Masz rację. — Mężczyzna usiadł przy sterze. — Jestem Gessen Pancw z Górskiej Straży. Szósta Kompania Szóstego Pułku z Belenden. A mój towarzysz to Rubne Klowr, ale wszyscy mówią na niego Jodła.
Górska Straż… Raz czy dwa Altsin słyszał tę nazwę. Kojarzyła mu się z opowieściami nesbordzkich piratów, którzy zazwyczaj dorzucali do tej nazwy stertę przekleństw, podszytych wyraźnym uznaniem.
— Żołnierze Imperium?
— Niektórzy czasem tak na nas mówią. — Gessen pokiwał głową. — A ty? Jak się nazywasz i kim jesteś?
No to zaczynamy snuć własną bajeczkę, pomyślał i prawie się uśmiechnął. W sumie ta gra – oszukaj, okłam, nabierz kogoś – zawsze mu się podobała. Powinien zostać aktorem w jakieś wędrownej trupie, a może nawet w jednym z teatrów, które dostarczały rozrywki w dużych miastach. Każde wyjście na scenę byłoby dla niego rolą życia.
Bez trudu wszedł zatem także w rolę czarownika zmęczonego nadużywaniem Mocy. Krótkie zdania, urywany oddech, trzęsące się ręce…
— Pochodzę z Ar-Mittar, słyszałeś o nim? To wielkie miasto na zachodnim wybrzeżu… Jest tam gildia Gamlesh… Mówi ci to coś? A mnie nazywają Żołądź…
Dobre kłamstwo składa się co najmniej z połowy prawdy. Idealne: z prawdy doprawionej tylko odrobiną zmyślenia i sugestywnej konfabulacji. Ar-Mittar było wielkim miastem, prawie tak dużym jak Ponkee-Laa, i naprawdę istniała w nim gildia Gamlesh. Altsin słyszał o niej wielokrotnie, bo jej czarownicy specjalizowali się w czarach używanych na morzu. Prawda, prawda i odrobinę zmyślenia. Kłamstwo niemal idealne.
Żołnierz skinął głową.
— To daleko od naszych gór. Skąd się tu wziąłeś?
Altsin pokręcił głową, wchodząc w swoją rolę. W końcu, jak powszechnie wiadomo, czarownicy byli arogancką i wredną bandą.
— Nie, przyjacielu, to nie ty przepytujesz mnie, tylko ja ciebie. A raczej, jeśli chcemy to ująć delikatniej, będę niezmiernie wdzięczny, gdy zaspokoisz moją ciekawość. Jak ci się to nie podoba, to wypieprzaj z tej łodzi.
Gessen uśmiechnął się szeroko. Ale bez złośliwości.
— Słaby jak dziecko, a warczy i szczeka. Po tym zawsze poznałbym czarownika, choćby się przebrał za drzewo i co roku rodził jabłka. Chcesz opowieści? No to słuchaj.
Altsin słuchał uważnie, nie spuszczając wzroku z twarzy żołnierza. Niby tamten nie miał żadnego powodu, by go okłamywać, ale… Całkowita szczerość jest u ludzi równie często spotykana co trzecia ręka.
Ale opowieść rozbitka była prosta i w gruncie rzeczy cholernie przekonująca. Ich oddział dostał rozkaz, by strzec najdalej wysuniętej na północ przełęczy. Odkryli obozowisko aherów, którzy najwyraźniej szykowali się do złożenia wizyty Imperium – to wyjaśniało, dlaczego na przełęczy stały setki ludzi – po czym zostali postawieni przez najpotężniejszego aherskiego szamana w sytuacji bez wyjścia. Imię, które padło – Borehed, było tym samym, które Altsin usłyszał w obozowisku. I złodziej mógł nawet zrozumieć, dlaczego dowódca Górskiej Straży zdecydował się na szaleńczą misję, zamiast ryzykować walkę; z pięćdziesięcioma ludźmi nie za bardzo miał pozycję do negocjacji. Natomiast później historia Gessena stawała się chaotyczna i dziwna. To znaczy, byłaby taka, gdyby nie potwierdzała podejrzeń Altsina co do natury potęgi, która tak wkurzyła Panią Lodu.
Jak wróci, będzie musiał bardzo poważnie pogadać z Oumem.
Ale na razie, żeby nie wypaść z roli, musiał udawać zaskoczenie i sceptycyzm.
— Pływająca góra? Jesteś pewien?
Żołnierz pokiwał głową.
— Tak. Czarna jak noc, wielka jak miasto. Długa na pół mili, albo i więcej. Wyłoniła się z mgły, krusząc lód i pędząc na nas. Nasze psy nie były dość szybkie, by uciec, więc zaatakowaliśmy.
— Co zrobiliście?
— Zaatakowaliśmy tę górę. Jej grzbiet był pochyły — Gessen pokazał dłonią jak bardzo — więc… no wiesz… można było na niego wjechać. No to spróbowaliśmy, tak jak i reszta. Nam się nie udało.
Tylko tyle, kilka słów na najbardziej niezwykłą opowieść, jaką Altsin słyszał od dłuższego czasu. Pal licho bogów i ich stare grzechy i tajemnice. Ci żołnierze ruszyli do szturmu na płynącą między krami ruchomą górę.
Szaleńcy. Cudowni szaleńcy.
— I co potem?
— Nasze psy i sanie wpadły do wody, a my znaleźliśmy się na krze. Dryfowaliśmy. Dni i noce. Lód topił się cholernie szybko, szczeliny między krami rosły w oczach, raz udało nam się przeskoczyć na większy kawałek, ale woda porwała go i wyniosła na otwarte morze. Więc czekaliśmy…
— Na śmierć?
— Na cokolwiek.
Gessen spojrzał na złodzieja z grymasem, który mógł znaczyć wszystko. Gniew, dumę, rozbawienie.
— Utonięcie to kiepska śmierć dla górala. Więc trzymaliśmy się tej kry, nawet gdy niewiele z niej zostało i woda zaczęła moczyć nam tyłki. Ale, jak widać, warto było czekać.
Żołnierz przerwał, spojrzał na Altsina uważnie, a jego grymas zmienił się w uprzejmy uśmiech.
— Wybacz ciekawość, ale co czarownik z dalekiego miasta robi tutaj, na Północy?
Uprzejmość uprzejmością, lecz teraz, gdy strażnik odpoczął i nabrał sił, musiał zadawać sobie cholernie dużo pytań.
Złodziej posłał mu zmęczone i poirytowane spojrzenie. Jak zapewne zrobiłby to jakiś arogancki mag.
— Nie wystarczy ci, że wyciągnąłem was z wody?
— Powinno wystarczyć. Ale mój ojciec mówił dokładnie to samo do każdego złowionego łososia. Więc zrozum ciekawość…
Uśmiech Gessena nadal był uprzejmy, lecz z jego oczu wyzierała ostrożność.
Altsin westchnął.
— Próbuję się dowiedzieć, jak wielkie kłopoty czekają nasze statki w nadchodzących latach. Ile pirackich łodzi pożegluje na południe i jak wielką flotę powinno wystawić miasto, by je powstrzymać. A najważniejsze: co się tu do cholery stało i czy z tego powodu Nesbordczycy zaczną w tym roku sprawiać większe kłopoty niż zwykle.
— Nie rozumiem.
— Czego? — Przyszła pora na kolejny fragment jego bajeczki, choć tym razem składający się w całości z prawdy. — Gildia Gamlesh zajmuje się sprawami morza, bo Ar-Mittar z morza żyje. I od lat obserwujemy nesbordzki marsz na południe. Wypływają z wysp i fiordów na Morzu Awyjskim, czasem handlując, a czasem rabując co się da, a niekiedy nawet zakładając nowe osady i podbijając nowe ziemie. Gdy lato jest długie, a Pani Lodu nie szaleje zbytnio, Nesbordczycy polują na lisy, foki, morsy i wieloryby, po czym płyną na Południe z futrami, skórami i beczkami tranu. Po drodze handlując z kim się da. Ale jak zima jest długa, a polowania kiepskie… Jedyne, co wiozą ich łodzie, to stal i sznury do pętania jeńców.
Altsin splunął w dłoń i wytarł ślinę o maszt. Na zdumione spojrzenie żołnierza odpowiedział kwaśnym uśmiechem.
— Nie pluj do morza, bo obrazisz Bliźnięta — wyjaśnił.
Bogowie, ta rola – czarownik z portowego miasta, mający marynarskie nawyki i marynarskie spojrzenie na świat – wciągała go z każdym zdaniem i gestem. Uśmiechnął się w duchu. Naprawdę minąłeś się z powołaniem, sukinsynu.
— To, co się tu działo — złodziej zatoczył ręką wokół — przyciągnęło uwagę nie tylko naszej gildii. Kupcy handlujący z północnymi księstwami donosili od dłuższego czasu, że na morzu nie widać nesbordzkich łodzi z futrami i wielorybim tłuszczem. Czyli nadchodziły kłopoty. Wysłano nas trzech, żebyśmy sprawdzili, co się dzieje na Północy, i szybko odkryliśmy, że nie chodzi o zwykłą przedłużającą się zimę. Pani Lodu walczyła z kimś… czymś zaciekle. Moi towarzysze… — Altsin przewrócił oczyma i wykonał lekceważący gest ręką — …uznali, że trzeba jak najszybciej dostarczyć te wieści do Ar-Mittar. A ja postanowiłem sprawdzić, co się właściwie dzieje.
— Ciekawość to paskudna cecha.
— Może. Nie zastanawiałem się nad tym. Poza tym, żołnierzu, sam powinieneś wiedzieć, jak czasem wyglądają sprawy. Trzech ludzi idzie na zwiad, dwóch wraca z niczym, a trzeci przyprowadza jeńca i garść pism zdobytych na wrogu. Kogo czeka awans?
— To zależy od tego, jak gówniana jest armia, w której służy.
— Racja. Ale w gildii magów… czasem jak w armii, musisz się wykazać. Gdy nie masz koneksji…
Ostrożnie, upomniał się z lekkim rozbawieniem. Nie rozwijaj tu postaci zbuntowanego samotnika, którego nikt nie docenia. Dobre kłamstwo jest jak najprostsze.
Jednak Gessen wyglądał na całkiem przekonanego jego bajeczką.
— Jak zawędrowałeś na Północ?
— Najpierw przez Morze Awyjskie, nasłuchując, jak Nesbordczycy kują nową broń i szykują się do wypraw na południe. Potem szlakiem łowców skór przeszedłem Loharry, po czym skręciłem na wschód, wzdłuż granicy gór i lodu. Za ciężkie pieniądze wynająłem psi zaprzęg i dwóch myśliwych… Wtedy po raz pierwszy zobaczyłem tych… — Dwoma palcami pokazał kły wystające z dolnej szczęki. — Aherowie. Na Południu słyszy się o nich tylko legendy.
— A na Północy wbijamy sobie nawzajem żelazo w bebechy. Chociaż więcej problemów jest ze zwykłymi bandytami. Ile czasu jechałeś?
To było podstępne pytanie. Jaka właściwie odległość dzieliła zachodni kraniec gór od obozowiska, w którym dostał łódź?
— Dość, by odmrozić sobie jajka — udzielił wymijającej odpowiedzi. — I to kilka razy. Jak wy tu wytrzymujecie?
— Nosimy ciepłe gacie.
— Ja też takie miałem, dopóki nie trafiliśmy na tamto obozowisko. To samo, które widzieliście i wy.
Strażnik uniósł brwi.
— Zaatakowali was?
Coś w jego głosie kazało Altsinowi uważać. Pamiętał obóz i otaczającą go aurę rozpaczy i śmierci. Nie było w niej jednak nienawiści i przemocy. Historyjka o bandzie dzikusów napadających na podróżnych wymagała korekty.
— Tak… a właściwie nie. Przyjęli nas dobrze… widziałeś ten obóz, prawda? Nasze psy… było rano, jeden z moich przewodników dawał im jeść, gdy kilku aherów rzuciło się na kawałki ryb, którymi je karmił. Nie wiem, co się właściwie stało, po prostu nagle ten idiota stał z nożem w ręce, a dwóch martwych dzikusów leżało u jego stóp. Potem reszta rzuciła się w naszą stronę. I na nasze psy. Powalili przewodnika na śnieg i w kilka chwil rozszarpali zwierzęta, zębami i pazurami… a ja… No co mam ci powiedzieć? — Altsin machnął ręką, jakby odpędzał od siebie natrętnego owada. — Że walczyłem do końca i bohatersko poległem? Chyba nie uwierzysz. Wyskoczyłem z namiotu, tak jak mnie widzisz, i pobiegłem przed siebie. Rzuciłem czar, wiatr powalił wszystko na mojej drodze i pognałem tam, gdzie widziałem łodzie. Na lądzie złapaliby mnie dość szybko, tylko na wodzie miałem szansę.
Złodziej postukał w wykonane z kości ożebrowanie statku.
— To jest całkiem przemyślna konstrukcja. I dość szybka, jeśli wspomoże się ją magicznym wiatrem. Ale zostałem tylko z tym, co mam na grzbiecie, zapasowe ubrania, żywność, kocioł do gotowania… wszystko przepadło. Potem płynąłem na wschód…
— Po co na wschód? — przerwał mu Gessen.
Altsin wzruszył ramionami, na to też przygotował sobie już odpowiedź.
— Najpierw spróbowałem na zachód, oczywiście. Ale pod wiatr i przeciw prądowi, w łodzi bez kila i z tym prymitywnym sterem, robiłem może węzeł na godzinę, i to używając magii niemal bez przerwy. Omal mi łeb nie pękł. Nie jestem bogiem, do cholery. Więc zawróciłem na wschód i płynąłem z prądem, aż usłyszałem twoje mamrotanie. Masz szczęście, że nad wodą głos niesie się daleko.
Gessen posłał mu dziwne spojrzenie, jakby ten temat go drażnił.
— Modliłem się. Nie pierwszy raz, ale nigdy jeszcze tak… — nie dokończył. — A gdy zauważyłem twoją łódź, w pierwszej chwili wydawało mi się, że przybył po mnie sam Reagwyr.
No proszę… Złodziej omal nie wyszczerzył się od ucha do ucha. Zamiast tego zapytał:
— Jesteś wyznawcą Pana Bitew?
— Wyznawcą? — Żołnierz zmarszczył brwi. — Nie. Raczej nie. Nie jestem zbyt religijny, nie wytatuowałem sobie Durwona ani nic w tym stylu. W górach lepiej liczyć na dobry topór, solidną linę i suche ubranie na zmianę. I towarzyszy z oddziału. Nie, nie czczę Pana Bitew, ja… wziąłem go sobie po prostu na patrona.
— Patrona?
— Patrona. Klękasz przed Matką, ale innym bogom możesz się przecież pokłonić. Tak działa świat.
— Ja wolę kłaniać się Bliźniętom Mórz — kolejne kłamstewko przeszło mu przez gardło bez najmniejszego wysiłku. — Ale słyszałem, że górale najczęściej wybierają Setrena jako boga wojowników.
Gessen skinął głową i uśmiechnął się z uznaniem, jakby Altsin właśnie rzucił jakąś bardzo mądrą uwagę.
— No właśnie. Prawie wszyscy w Straży wolą Byka. Więc gdy dochodzi do bitki, to cała kupa ludzi modli się do niego w tej samej chwili. A jak tylu naraz zawraca Rogatemu łeb, to nie ma szans, żeby wysłuchał wszystkich. Lepiej więc prosić o wsparcie Pana Bitew.
Cóż, trudno było odmówić temu rozumowaniu logiki.
— Sprytne.
— Też tak myślę. — Żołnierz mrugnął kpiąco i Altsin musiał przyznać, że podoba mu się takie zdroworozsądkowe, pozbawione fanatyzmu podejście do religii. — Ale jeśli ty służysz Bliźniętom, to może im powinienem złożyć ofiarę w podzięce za ratunek?
Niepokój ukłuł złodzieja ostro, jakby ktoś nagle dźgnął go szydłem. Nie. Nie ma mowy. Żaden z wyznawców Reagwyra nie będzie składał podziękowań tym ciapowatym, rozmamłanym…
Jego uśmiech musiał wyglądać niepokojąco, bo Gessen pochylił się do przodu i z wyraźną troską zapytał:
— Wszystko w porządku?
— Tak. W jak najlepszym…
Więc tak wyglądała zazdrość boga. Jakby małe dziecko musiało oddać innemu ukochaną zabawkę. Nawet po tylu tysiącleciach, po obłędzie i straceniu prawa do nazywania się bogiem ludzi, bo bogowie powinni być bytami z choć odrobiną prawości, a nie bydlakami kąpiącymi pół świata we krwi, Bitewna Pięść wciąż odczuwał zwykłą, parszywą zawiść na myśl o tym, że „jego” czciciel mógłby okazywać wdzięczność innemu Nieśmiertelnemu.
Nie, nie Bitewna Pięść. Te emocje były tak intensywne i żywe, jakby dotyczyły Altsina osobiście. Objęcie duszy boga niosło o wiele więcej niż tylko dary i potęgę.
No, skurwielu, prawie zaklął przez zaciśnięte zęby, w tym przypadku twoje uczucia się nie liczą. Pokażę ci, czym jest szczodrość i wspaniałomyślność.
— Lampka wypełniona wielorybim tranem z dodatkiem wonnych żywic powinna sprawić im radość — powiedział, choć miał wrażenie, że słowa są wielkimi, rozpalonymi do białości kulami żelaza, które musi z siebie wypluć. — A właściwie dwie, jedna dla Ganra, a druga dla jego siostry. Ganr woli sandarak, a Aelurdi zadowoli się szczyptą sproszkowanego bursztynu. Zamiast tego możesz jej zresztą ofiarować jakiś drobiazg z bursztynu, pierścionek, kolczyk, bransoletę. Wystarczy, że powiesisz go w kapliczce Bliźniąt albo ciśniesz w morze. Choć zapewniam cię, że kapłani woleliby to pierwsze rozwiązanie.
Przez chwilę czuł się niczym największy skąpiec świata zmuszony do oddania pełnej złota sakiewki. A potem przyszła taka ulga, jakby ktoś zdjął mu z pleców tysiącfuntowy głaz. Żeby ukryć to, co się z nim dzieje, złodziej pochylił się i lekko dotknął głowy nieprzytomnego mężczyzny. Jeszcze wieczorem gorączka zdawała się wypalać go od środka i pocił się obficie, ale teraz czoło żołnierza było ledwo ciepłe i suche.
— Twój towarzysz ma się lepiej.
— Jodła zawsze był twardy. Powinieneś widzieć, co wyprawiał, gdy trafiliśmy do… Nie, nieważne, to za długa opowieść. Jak nie umarł do tej pory, będzie żył. Choć pewnie obudzi się głodny.
Altsin zerknął przez ramię w stronę, gdzie słońce właśnie zaczęło malować niebo czerwienią.
— Sądzisz, że reszta twojego oddziału płynie na tym czymś… na tej czarnej wyspie?
— Sądzę, że to był statek. — Gessen wykazał się przenikliwością, o którą złodziej nigdy by nie podejrzewał zwykłego żołnierza. — Duży statek.
— Skąd ten pomysł?
— Bo góry są z kamienia, a kamień nie pływa, czarowniku. A gdy dryfowaliśmy na krze, przez kilka pierwszych godzin unosiły się wokół nas różne rzeczy. Wyłowiłem z wody coś takiego. — Żołnierz sięgnął do kieszeni kaftana i rzucił Altsinowi czarny drobiazg wielkości połowy dłoni. — To drewno z tego statku.
Złodziej złapał drewienko i poczuł się, jakby w ręce wpadła mu zaklęta w czerń błyskawica. Mrowienie przeszyło go od stóp do głów, przez chwilę nie mógł złapać oddechu.
Jego domysły na temat tego, czym jest moc, która walczyła z Panią Lodu, aż do tej pory były tylko zgadywaniem. Och, Oum rzucał liczne aluzje i aż się trząsł, ledwo tłumiąc emocje, ale nawet gdy Altsin opuszczał Amonerię, drzewny bożek nie zdradził, jakich wieści właściwie oczekuje. Ale teraz złodziej trzymał w ręku prawdziwy dowód.
To był ten sam rodzaj drewna, z którego zbudowane było „ciało” bożka Seehijczyków. Ten sam drobny, niemal niewidoczny układ słojów, taka sama niezwykła twardość. Tylko kolor był inny – zamiast zaschniętej krwi matowa czerń.
— Uśmiechasz się, jakbyś wyrzucił garść szóstek w kości, czarowniku.
W głosie Gessena nie było nic poza najczystszym zainteresowaniem, ale Altsin nie dał się nabrać. Ten żołnierz walczył i służył od zbyt wielu lat, by ufać każdemu, kogo spotka, nawet jeśli ten ktoś właśnie ocalił mu życie. Może i kupił historyjkę o wyprawie magów z Południa, ale nadal odruchowo szukał w niej dziur. Pod tym względem byli bardzo podobni do siebie.
Altsin uśmiechnął się jeszcze szerzej. Tak jak zrobiłby to mag, który dostrzegł życiową szansę.
— W niektórych miejscach na zachodnim wybrzeżu nadal powtarza się garść legend o statkach wielkich jak miasta, które kiedyś odpłynęły na promieniach słońca w dal — zaczął. — Albo bajki o chłopcu, który zakochał się w dziewczynie z takiego okrętu, a gdy ta znikła, skamieniał z rozpaczy i tkwi na nadmorskiej skale obrośnięty pąklami, czekając na jej powrót. Są też opowieści o tym, że kiedyś te okręty powrócą z ładowniami wypełnionymi złotem skradzionym słońcu i nastaną czasy powszechnej szczęśliwości i dobrobytu.
Tak naprawdę to tylko opowieść o chłopcu zamienionym w kamień i czekającym na swoją miłość była prawdziwą nadmorską legendą, choć nie odnosiła się bezpośrednio do Nieśmiertelnej Floty. I prawie każde miasto i wioska na wybrzeżu miała swojego „zakochanego”, czyli jakiś przypominający ludzką sylwetkę kamień tkwiący w wodzie. Ale złodziej się nie bał, że żołnierz zarzuci mu kłamstwo. Kto mógłby znać wszystkie legendy i baśnie długiego na tysiąc mil wybrzeża?
— Nasza gildia interesuje się takimi historiami — dodał. — Bo jeśli to jeden z tych statków… jeśli jest prawdziwy… człowieku…
— Co? Zostaniesz arcymistrzem?
— Srać na gildię. Ja muszę go zobaczyć. Jego albo cokolwiek, czym to jest.
Wymienili szczere uśmiechy, po czym Altsin stęknął i podniósł się na nogi.
— Puść mnie do steru. Zobaczymy, czy dam radę coś jeszcze wycisnąć z tej łódki.