Altsin obszedł dookoła konstrukcję zajmującą tylną część kasztelu. „Rotunda” zdecydowanie była właściwą nazwą dla tego czegoś, choć z bliska całość sprawiała raczej wrażenie resztek gigantycznego drzewa, wielkiego pniaka wystającego z pokładu.
Żadnych okien ani drzwi, żadnych śladów ciesielki.
Przejechał dłonią po drewnie, poczuł jego fakturę. Nie było tak gładkie jak czerwone ciało Ouma, ale to tylko potwierdzało jego podejrzenia, że ten statek jest bardzo chory.
Zapewne jak na każdym z okrętów Nieśmiertelnej Floty i tu było coś w rodzaju religijnej… szukał właściwego słowa. Wspólnoty? Sekty? Dziesiątki tysięcy wiernych obcowało ze statkiem-bogiem od chwili narodzin aż do śmierci. To była prawdziwa pływająca świątynia, w której dzień i noc trwały modły i nabożeństwa, bo gdy stąpa się po ciele żywego boga, to nawet podcieranie się nabiera sakralnego znaczenia.
A gdy wyznawcy zaczęli umierać? Gdy ich statek zaatakowało coś, z czym on sam nie mógł sobie poradzić, tak jak człowiek nie może sobie poradzić z robakami, które zjadają go od środka? To tłumaczyłoby ślady zawziętych bitew, barykady nad i pod pokładem oraz zgliszcza w mieście na śródokręciu, o których opowiadali żołnierze. Potworów musiało pierwotnie być o wiele więcej niż te kilka setek wychudzonych bestii, inaczej załoga poradziłaby sobie z nimi bez trudu. A gdy walka została przegrana, gdy załogę pożarto, a z jej skór i kości zbudowano w czeluściach statku kokony-ule, umysł albo dusza, albo jaźń – no, cokolwiek trzyma takiego bożka w kupie – zachowała tylko tyle mocy, by bronić się rozpaczliwie na rufie.
Altsin odwrócił się i usiadł, opierając plecami o czarne drewno. Opcja użycia siły i wypalenia otworu w ścianie nadal była otwarta, ale po pierwsze, musiał odpocząć, a po drugie… mimo że trochę się przechwalał przed rudym porucznikiem, czuł respekt wobec tego statku.
Bo w jego pojawieniu się tkwił sekret, który mu umykał.
Czy Nocna Perła przeniosła się tu, do tego świata, resztką sił desperacko szukając ratunku?
Nie wyglądało to zbyt prawdopodobnie. Złodziej, korzystając ze wspomnień Bitewnej Pięści, potrafił sobie wyobrazić, jakiej Mocy potrzeba, by przebić się przez Mrok i przybyć tutaj. W czasach Wojen Bogów statki Nieśmiertelnej miesiącami przygotowywały się do wyruszenia poza krawędź świata, a wtedy Mrok jeszcze nie został wzniesiony.
Stuknął pięścią w drewno. Jakim cudem się tu znalazłaś, cholero?
Zerknął na stojących nieopodal żołnierzy. Porucznik z tym swoim po bandycku wytatuowanym zastępcą nie spuszczali z niego wzroku. Pomachał im ręką w geście, który miał znaczyć: wszystko w porządku, zaraz biorę się do roboty.
Tylko że wcale mu się do tego nie spieszyło.
Sekret, który zdradził mu Oum, i opowieść, którą go uraczył, były aż do obłędu niewyobrażalne. Lecz miejsca, które złodziej odkrywał na Północy dzięki wskazówkom drzewnego bożka, zdawały się potwierdzać każde jego słowo. Groby, cmentarzyska, rysunki na skałach i napisy w dawno zapomnianych językach. Kości. Wszystko to ujawniało historię tak parszywą i paskudną, że Altsin doskonale rozumiał, czemu ją ukrywano. Czemu w interesie nie tylko Nieśmiertelnych, ale i ludzi leżało wymazanie jej, unicestwienie i napisanie od nowa przeszłości świata.
Pierwsze pytanie brzmiało: po co Oum podzielił się z nim tą wiedzą i wskazał dowody na jej prawdziwość?
Bo jest zmęczony – odpowiedział sam sobie. Bo umiera i wie, że gdy skona, nie będzie już na świecie żadnego innego świadka tamtych wydarzeń poza naszymi Nieśmiertelnymi. Po prostu chciał przekazać historię swojego ludu komuś, kto być może ocali ją od zapomnienia.
Komuś, kogo nie będzie się dało, ot tak, zarżnąć w ciemnym zaułku, kto potrafi kryć się i uciekać, a gdy trzeba – obronić nawet przed atakiem boga.
Lecz kolejne pytania były ważniejsze: czy w tej budowli Altsin znajdzie ostateczne potwierdzenie tego, czego się domyślał na podstawie odnalezionych śladów i wspomnień Bitewnej Pięści? I czy naprawdę chce odkryć tę prawdę do samego końca? Iść drogą, którą zaplanował dla niego Oum?
Mam do końca odsłonić prawdę i zostać twoją księgą pamięci, zdrzewiały skurczybyku? Po tych, którzy nigdy się nie narodzili? Zapisem ich martwych snów i marzeń?
Do Altsina zbliżył się rudy porucznik i usiadł obok.
— Znalazłeś wejście?
— Mamy je za plecami.
Oficer zerknął na ścianę i pytająco uniósł brwi.
— Drzwi — wyjaśnił złodziej. — Są zarośnięte drewnem, ale powinny być właśnie w tym miejscu. Poza tym, słuchaj. — Uderzył jeszcze raz w drewno obok siebie i stopę dalej. — Pusta przestrzeń.
Dźwięk różnił się tylko odrobinę. Ale się różnił.
— Przysłać ludzi z toporami czy sam wypalisz dziurę?
I to było to, co złodziejowi naprawdę podobało się w tym oficerze. Żadnego pieprzenia i dziwienia się, tylko od razu propozycja konkretnego działania.
— Daj mi jeszcze chwilę odpocząć. Po tym, co wydarzyło się pod pokładem…
Zamilkł w pół słowa. Świat ugiął się i zakołysał wokół niego, obrócił, niebo na chwilę zamieniło się miejscami z wodą i płynęli do góry nogami, a on próbował wczepić się paznokciami w drewno, by nie spaść w błękitne odmęty. A potem rzeczywistość wywinęła kozła, raz, drugi, trzeci…
Usłyszał krzyk.
Dziki, podszyty takim gniewem, że aż odebrało mu dech. Gdyby nagle stanął naprzeciw tak wrzeszczącej osoby, to w pierwszym odruchu najpewniej rzuciłby się do ucieczki, byle dalej od tego szaleńczego zawodzenia. Podobne fale krzyku pulsowały raz za razem, burząc Moc i sprawiając, że wszystko wokół zdawało się drżeć.
Niektórzy z ludzi też to poczuli. Rudy porucznik skrzywił się i zaczął pokasływać, stojący nieopodal dziesiętnik, niski, ale szeroki jak szafa, potrząsnął głową i rozejrzał się wokół błędnym wzrokiem, a nieprzytomny szaman drgnął i spadł z noszy. Dwa psy zaskomliły i próbowały wcisnąć się między resztę zwierząt.
A potem wszystko wróciło na swoje miejsce.
Jeśli można tak powiedzieć o świecie, który wywinął kozła.
Altsin wpółleżał na pokładzie i próbował uspokoić oddech. I serce. I żołądek. Bogowie, to było prawie takie samo uczucie jak wtedy, gdy ucztował u tego seehijskiego wodza, po czym ocknął się nagi w towarzystwie starej Czarnej Wiedźmy imieniem Gualara. Prawie, bo tym razem jego ciało nie było już domem dla dwóch różnych dusz, więc nie doszło do przepychanki, która omal go nie zniszczyła. Ale i tak… każda osoba wrażliwa na Moc, każdy czarodziej i kapłan, musiał to poczuć. Cokolwiek zaszło…
Wiedział, co zaszło. Ana’bóg się narodził. Gdzieś daleko stąd…
Nie. Ta wiedza nadeszła nagle, gdzieś z głębi. Nie chodzi tylko o narodziny jakiegoś bękarciego bytu będącego zlepkiem dusz. Coś takiego nie rozkołysałoby oceanu Mocy w ten sposób.
Poczuł kolejną falę nadchodzącą z południowego wschodu. Nie, bardziej ze wschodu… I jeszcze jedną, z południa… i kolejną, z południowego zachodu… i mnóstwo mniejszych, pojedynczych…
Co tu się działo? Co się właśnie stało?
Wiedział co, tylko jakaś rozsądna część jego umysłu odmawiała przyjęcia tej wiedzy do wiadomości.
Dziś był pierwszy dzień końca świata.
I nic już nie będzie takie jak wcześniej.
Zerwał się na nogi, podszedł do ściany i opierając o nią dłoń, zwrócił się bezpośrednio do statku w języku Nieśmiertelnej Floty:
— Czujesz, co zaszło, prawda? Wiesz, co to znaczy. W imieniu Płonącego Ptaka otwórz albo wypalę ci dziurę w sercu.
Dokładnie pod jego dłonią pojawiła się szczelina, która z dźwiękiem pękającego drewna przekształciła się w drzwi.
— Idziemy, poruczniku.
* * *
Wnętrze rotundy było czarne jak noc, i to taka spędzona w piwnicy bez okien. W porównaniu z tą ciemnością bebechy statku wydawały się słonecznym miejscem. Kenneth wszedł do środka zaraz za czarownikiem, ale po kilku krokach przystanął, odkrywszy, że nic nie widzi. Światło wpadające przez drzwi zdawało się pożerane przez wszechobecny mrok.
— Pochodnie? — zapytał Żołędzia.
— Nie ma potrzeby — dobiegł głos z mroku. — Zaraz coś poradzimy na tę ciemność.
Porucznik odchrząknął. Nadal czuł w ustach smak gorzki i słony, cuchnący i lepki jednocześnie. Jakby ktoś poczęstował go zepsutym mięsem przyprawionym nad miarę. Jego wrażliwość na nagłe zmiany w Mocy bywała przekleństwem. A inni? Czarownik? Borehed? Nawet ta szczurza magiczka… Wszyscy wyglądali, jakby coś próbowało ich wyżąć i rozciągnąć jednocześnie. Gdy Kenneth wchodził do środka, Moiwa Samreh siedziała w kucki na pokładzie i zanosiła się cichym szlochem, a reszta Szczurów próbowała ją uspokoić.
Co przed chwilą zaszło? Czy ten statek próbował swoją magią uniemożliwić im wejście do rotundy? Ale gdyby tak było, Żołądź z pewnością nie pchałby się tak niefrasobliwie do środka.
— Panie poruczniku, jesteśmy. — Velergorf wsadził głowę przez drzwi i zaraz się cofnął. — O cholera, ale ciemno. Dawać pochodnie!
— Nie, Varhenn, zostaw. Zawołaj moją dziesiątkę, i Piątą też. I przynieście tu Boreheda. Ty zostań na zewnątrz.
— Ale…
— Żadnych ale, dziesiętniku. Przejmujesz dowodzenie, gdy będę w środku. Pamiętaj o tych potworach z dołu i pilnuj Szczurów.
Pierwsza i Piąta miały razem stan jednej pełnej dziesiątki, ale Kenneth nie mógł wybrzydzać. No i Nur był jedynym człowiekiem z czymś w rodzaju namiastki talentu magicznego, któremu ufał.
W ciemności czarownik znów odezwał się tym dziwacznym, szeleszczącym językiem, którym otworzył drzwi. I ciemność mu odpowiedziała. Ze wszystkich stron, jakby podłoga, ściany i sufit miały usta.
Żołądź milczał chwilę, a potem coś jakby błękitna iskra przeskoczyło między jego dłońmi, uderzając boleśnie światłem w źrenice porucznika i powodując powidoki. Czarownik rzucił trzy krótkie słowa, po których statek lekko zadrżał. Albo Kennethowi tylko tak się zdawało.
Pojawiło się światło.
Na suficie i na ścianach wykwitły placki blasku, łagodne niczym pierwsze promienie księżyca prześlizgujące się po podłodze. Po chwili rozlały się wokół i wnętrze rotundy wypełniła mglista jasność bez określonego źródła.
Kenneth wciąż mrugał oślepiony błyskawicą Żołędzia i dopiero po chwili zaczął rozróżniać szczegóły.
Po pierwsze, znajdował się naprzeciw wykonanego z drewna, naturalnej wielkości posągu. Kobieta, albo dziewczyna, ubrana była w powłóczystą suknię i stała na podwyższeniu, unosząc lekko lewą nogę, jakby zamierzała z niego zeskoczyć tanecznym krokiem, ręce miała wyciągnięte w przód i uśmiechała się radośnie.
Po drugie, była to jedyna ciesząca oczy rzecz w tym pomieszczeniu.
Bo wokół, pod ścianami, przy kilku słupach podtrzymujących sufit, a nawet pod podestem, na którym stał posąg, leżały ciała. Wnętrze rotundy miało z pewnością dobrze ponad dwadzieścia jardów średnicy, więc ciał mogło być co najmniej dwieście. Dorośli i dzieci, mężczyźni i kobiety. Wszystkie zostały dokładnie zmumifikowane.
Jedynie między wejściem a posągiem została ścieżka wolna od zwłok.
— Już jesteśmy, panie por… ożeż ty…
— Cisza, Malawe. Wchodźcie, tylko ostrożnie. I patrzcie pod nogi. Macie szamana?
— Mamy, poruczniku — głos Nura był nietypowo cichy i przygaszony. — Gdzie go położyć?
— Na razie przy drzwiach. Żołądź!
Czarownik wyłonił się zza szerokiej kolumny. Minę miał nieodgadnioną.
— Rozmawiałeś z tym statkiem?
— Rozmawiałem. Znam wiele języków.
Kenneth wskazał ręką na ciała.
— Co to za miejsce? Grobowiec?
— Przeciwnie, to miejsce narodzin. Świątynia. Serce, dusza tej wspólnoty. — Czarodziej stanął przed posągiem, lekko musnął zawieszoną w powietrzu dłoń. — Nie wierzyłem w opowieść Ouma, póki nie ujrzałem tej sali. Spójrz na to, co jest na ścianach, poruczniku.
Kenneth podszedł do ściany. Gdyby nie delikatna poświata, nigdy by tego nie dostrzegł, ale teraz na czarnym drewnie widać było zarysy lądów. Płaskorzeźby pokrywające każdy cal ściany przedstawiały linie brzegowe setek miejsc, wysp, półwyspów i zatok. W większości widział je pierwszy raz w życiu.
— Pięć stóp po lewej, tylko ostrożnie, nie nadepnij nikogo.
Pięć stóp po lewej wyrzeźbiona w drewnie linia brzegowa była dziwnie znajoma. Kenneth studiował mapy Imperium w trakcie kursu, który każdy oficer musiał odbyć, zanim obszył sobie płaszcz odpowiednią barwą. Ten brzeg… Powiódł po nim palcem.
— Wygląda na linię brzegową z okolic Ponkee-Laa i spory kawałek lądu za nią. Spójrz na Elharan i jezioro Andureh. Widzisz, jakie jest wielkie? I gdzie płynie rzeka? A Góry Wrzasku? Nie ma ich. Są tylko jakieś wzniesienia będące przedłużeniem Anaarów. Ten półwysep, na którym leżą Konawery, jest dużo węższy. To dlatego, że Elharan znalazła sobie nowe koryto pod Konawerami i tam wynosiła muł. — Czarownik parsknął gniewnie — W tym świecie Ponkee-Laa nigdy by nie została taką metropolią. Jeżeli w ogóle byłoby jakieś Ponkee-Laa. Widzisz, poruczniku? To mapa świata, który nigdy się nie narodził.
Kenneth opuścił ręce.
— Nie rozumiem.
— W naszym świecie w czasie Wojen Bogów Laal Szarowłosa wpadła w panikę i wzniosła góry, nazwane później Górami Wrzasku. W tamtych czasach Elharan płynęła zupełnie innym korytem; mniej więcej trzysta mil od swojego obecnego ujścia skręcała na południe, przecinała wielką wyżynę, rzeźbiąc w niej kanion o zboczach wysokich na setki stóp, i dawała życie olbrzymiej równinie, która teraz jest zachodnim krańcem Travahen. Na naszej gałęzi Drzewa Świata Pani Koni wzniosła góry, zmieniła oblicze kontynentu i zabiła setki tysięcy ludzi, którzy zginęli, gdy ich kraina zmieniła się pustynię. A Elharan, gwałtownie odcięta od starego koryta, rozlała się w olbrzymie jezioro, po czym znalazła sobie nową drogę do oceanu. A teraz spójrz jeszcze raz na tę mapę. Tak właśnie wyglądałby nasz świat, gdyby nie został dotknięty Wojnami Bogów i strachem Pani Koni. Powiedzmy, za jakieś pięćdziesiąt albo sto tysięcy lat. Góry Wrzasku zaczęłyby się w nim dopiero wypiętrzać, zamiast zostać wyrwane z trzewi ziemi, a Elharan szukałaby sobie nowych koryt, innych niż to, które znamy.
— O czym ty właściwie mówisz?
— O przyszłości. — Czarownik zaśmiał się ponuro. — Jednej z wielu, których już nie mamy.
Ukląkł, z rozmachem wbił nóż w podłogę.
— Tutaj. Rąbcie.
Kenneth zawahał się. To miejsce miało aurę świątyni, cmentarza, używanie tu toporów zakrawało na świętokradztwo.
— Już! Zaczynajcie.
Statek drgnął i zatrząsł się wyraźnie. Na twarzy Żołędzia pojawił się paskudny uśmiech.
— No, słoneczko, jeśli masz coś przeciw, po prostu to powiedz.
— Nie — zaszumiały w meekhu ściany, podłoga i sufit.
Czarownik uśmiechnął się jeszcze paskudniej.
— Spryciula. Zapewne cały czas nasłuchiwałaś rozmów tych żołnierzy i uczyłaś się języka. A mimo to zmusiłaś mnie do odezwania się mową Nieśmiertelnej Floty.
Mag podniósł się i stanął naprzeciw czarnej rzeźby.
— Spójrz na mnie. Spójrz i powiedz, czy ośmielisz się ze mną walczyć, gdy stoję ci na sercu.
— Proszę — ściany zabrzmiały błaganiem.
— Oum, nazywany kiedyś Płonącym Ptakiem, pokazał mi swój sekret. Więc znam i twój. Tu chodzi o tych ludzi. Oni będą moimi świadkami. Bo nie lubię, jak się mną gra, a twój towarzysz najwyraźniej tego spróbował. Miałem być jego pamięcią, ale się na to nie zgodziłem. Teraz jednak wszystko się zmieniło, złamano barierę Mroku, wybito w nim wielkie wyrwy. Nic już nie jest takie jak wcześniej.
Odwrócił się do żołnierzy i wskazał miejsce, które zaznaczył nożem.
— Rąbać!
Spojrzeli na dowódcę, Kenneth skinął głową. Jak powiedział wcześniej Velergorfowi, nie będzie się z tym człowiekiem kłócił.
Topory rąbnęły o deski, raz, drugi i trzeci, a z każdym ciosem statek zdawał się drzeć. Wreszcie coś trzasnęło i pojawiła się szczelina.
— Podważcie ją i otwórzcie.
Odsunęli pokrywę wielkości trumiennego wieka. Pod spodem ziała dziura.
— Światło — zażądał czarownik, a wnętrze zaczęło się jarzyć fosforyzującym blaskiem.
Żołnierze zbliżyli się bez zaproszenia, ale Żołądź nie protestował. Kenneth podszedł i zerknął w dół.
To była dziura w drewnie. Nie skrzynia czy trumna, lecz po prostu dziupla wielkości sporego kufra. A w tej dziupli tkwiło ciało. Niewielkie, zwinięte w pozycji płodowej, obejmujące ramionami nogi. Nagie ciało dziecka w wieku dziesięciu, może jedenastu lat, zmumifikowane równie dokładnie jak trupy wokół.
Żołądź pozwolił im patrzeć przez chwilę, po czym zdecydowanym ruchem zasunął pokrywę.
Pochylił się i wbił w szczelinę w podłodze coś, co wyglądało jak czarna drzazga.
— Ten kawałek wciąż żyje. Pozwól mu wzrosnąć — powiedział cicho. — Pokaż im, co pokazaliście naszym bogom, i dlaczego się was bali.
Drzazga drgnęła i zaczęła rosnąć. Stopa, dwie, cztery. Młode drzewko sięgało w górę, nieśmiało rozwijając liście. Zielone z wierzchu, prawie czarne od spodu.
Żołądź popatrzył ponuro na Kennetha, a jego oczy błyszczały.
— Wiesz, żołnierzu, okłamałem cię.
Porucznik nie wytrzymał i zaśmiał się krótko. Kilku strażników mu zawtórowało. Na twarzy czarownika pojawił się kwaśny grymas.
— Nawet nie zapytam, kiedy się domyśliłeś. Nieważne. Nie powiem ci, kim jestem, bo musiałbym cię potem zabić, ale nie jestem wrogiem ani twoim, ani twojego Imperium. Pewien plemienny bożek wysłał mnie, bym sprawdził, co dzieje się na Północy. Ten plemienny bożek to szczątki okrętu Nieśmiertelnej Floty, takiego jak ten. Wrósł, dosłownie wrósł w nasz świat, a jego ludzie zmieszali krew z naszymi i stworzyli nowy naród. Wiesz, jak nazywano jego statki i ludzi w czasie Wojen Bogów? Niechcianymi, Odrzuconymi, Przeklętymi, i setką innych imion, które miały ukryć to, kim byli naprawdę. A przecież jego załoga mogła mieć dzieci z naszymi ludźmi. Bez najmniejszych problemów.
* * *
Altsin patrzył na drzewko. Wyrosło na sześć stóp i pięknie się rozgałęziło.
— Widzisz, poruczniku, wchodząc tu, jeszcze nie wiedziałem, czy znajdę ostateczny dowód. Ale gdy zobaczyłem te mapy… tak różne od naszych, i to różne nie przeszłością naszego świata, tylko jego przyszłością, zrozumiałem, że Oum mnie nie okłamał. Drzewo Świata, bełkot, którym mnie raczył, opowiadając o różnych Gałęziach, nagle stało się żywą ideą. Prawdziwym bytem — podszedł do rośliny i delikatnie pogłaskał jej liście. — Każde życie wykrawa swoją ścieżkę w czymś, co jest czasem, przestrzenią i energią wypełniającą Wszechrzecz. Proste życie wyrośnie jak źdźbło trawy, wysokie i wiotkie; życie bardziej skomplikowane będzie niczym chwast, z kilkoma liśćmi, a może nawet kwiatem na szczycie. Bo dla Wszechrzeczy obojętne jest, czy dany wilk zabił i zjadł jelenia, czy może jeleń złamał wilkowi kark kopnięciem nogi. Ale życie rozumne, tętniące emocjami, grzeszne głupią nadzieją i święte hardym karkiem jednocześnie, wyrośnie niczym drzewo. Z początku jego wzrost będzie prosty — powiódł dłonią po pniaku — niewiele różniący się od wzrostu zwykłego chwastu. Lecz potem…
Dotknął dłonią miejsca, gdzie pojawiała się pierwsza grubsza gałąź.
— Kobieta urodziła chłopca ze szpotawą stopą. Naradzali się z mężem i postanowili wynieść go do lasu i zostawić. Bo głód i chłód rządził ich życiem, a kalekie dziecko to kłopot. I historia świata popełzła dalej. Ale tu — musnął odrastającą w bok gałąź — zdecydowali się go wychować. Zacisnąć pasa i stawić czoła światu. Grzech nadziei i hardość miłości, oto, co nimi kierowało. A chłopiec wyrósł na tego, który przekuł stare legendy w nową religię i poszedł z nią między ludzi. Utykając, he, he. Z początku śmiano się z niego, a potem, gdy na spotkania z nim zaczęły przychodzić tłumy, ogłoszono heretykiem i ukamienowano, albo spalono na stosie, albo rozerwano końmi… przyczyna jego śmierci nie jest tak ważna jak jej efekt. Bo z heretyka zrobiono Męczennika i Proroka. A jego wyznawcy w kilkadziesiąt lat odmienili oblicze świata, obalając imperia i zabijając starych bogów. I Drzewo Świata wypuściło nową Gałąź, na której losy ludzkości potoczyły się inaczej.
Rudy porucznik okazał się zaskakująco bystry.
— Czyli co? Zabiję jakiegoś zbója, to mam jedną gałąź, puszczę go wolno, drugą?
— Tylko jeśli ten wypuszczony przez ciebie zbój radykalnie odmieni oblicze świata. Zresztą co tam zbój, pamiętasz Wojnę z Se-kohlandczykami? Bitwy, pogromy, podboje, rzezie. To wszystko nie zmusiłoby Drzewa Świata do wypuszczenia nowej gałęzi. Koczownicy mogliby podbić Meekhan i wiesz, co by się stało? Nic. Byli zbyt nieliczni, żeby wpłynąć na losy całego świata. Najpewniej jedno imperium zastąpiłoby inne, i tyle. Ojciec Wojny nawet po podboju zachowałby meekhańską administrację i urzędników, żeby móc rządzić, ściągać podatki i tak dalej. W obawie przed religijnymi buntami nie próbowałby zniszczyć kultu Wielkiej Matki, jego wodzowie wżenialiby się w miejscową arystokrację, a sławni wojownicy w szlachtę. I nie miałoby znaczenia, czy po stu albo dwustu latach zostaliby wchłonięci przez meekhańskich tubylców, czy też wybuchłaby rebelia i ich obaliła. Dla głównego pnia — Altsin złapał za drzewko — to żadna różnica. Różne drogi historii ludzkości pełzną w nim naprzód, zmieniając tylko czasem ułożenie jak słoje w prawdziwym drzewie. Ale ciągle w górę. Dopiero wydarzenie o sile końca świata, czasem nawet przychodzące z zewnątrz, sprawia, że Drzewo Świata wypuszcza nową gałąź. Spójrz tutaj.
Złodziej stuknął jedno z odgałęzień.
— Coś stało się słońcu. Nie pytaj mnie co, ale nagle wypluło z siebie taki żar, że bogowie lodu zginęli, lasy stanęły w ogniu, a czapy śniegu na najwyższych szczytach stopniały i spłynęły w doliny. A potem słońce przygasło do czerwonej plamki na niebie, pogrążając świat w półmroku i mrozie. I znów wybuchło gorącem, i znów się ochłodziło, i tak w kółko.
— Słońce nie może się tak zachowywać.
— Oczywiście, żołnierzu, jak to miło wiedzieć, że w akademii oficerskiej uczą was astronomii i astrologii. Zaimponowałeś mi, szczerze. Jednak uczeni astronomowie i magowie są zgodni, że nasz świat to kula krążąca wokół słońca. Więc jeśliby coś zaburzyło jej ruch, tak że zaczęłaby się gwałtownie zbliżać do niego i oddalać na zmianę, mielibyśmy na niebie słońce bliskie i parzące, a potem odległe i zimne. Nie wiem, co wtedy wywołało tę zmianę, ale doszło do niej i Drzewo odmieniło się na tyle, by wypuścić nową Gałąź. W tej Gałęzi świat to płonął niczym w krainach Dalekiego Południa, to znów pogrążał się w półmroku i chłodzie. Wymarła większość zwierząt i roślin, większość ptaków i ryb w oceanach. Lecz ludzie się dostosowali. Mieli magię do dyspozycji, mieli dumę i odwagę. I nic do stracenia. Zmienili się, niewiele, ale wyraźnie. Zmienili swoją skórę, by miała kolor popiołu, i pokryli ją pasami, które rosły i ciemniały w miesiące gorąca, by chronić ich przed słońcem, po czym malały i rozjaśniały się w dni chłodu, gdy każdy promień słońca był źródłem życia. Stali się wysocy i żylaści, by szybko biegać po równinach porośniętych ostrymi trawami, polując na równie szybkie i żylaste zwierzęta, które przetrwały. W sto lat od katastrofy z milionów ludzi zostało mniej niż dziesięć tysięcy, ale odbili się od dna i ruszyli naprzód. Nazwali swój lud sui.
Altsin przerwał i uśmiechnął się do wspomnień, które właśnie go nawiedziły. Po chwili podjął opowieść.
— W gałęzi, z której pochodzili venleggowi, ludzie znaleźli pewien artefakt. Wiecie, jak to idzie, pewien rybak zarzuca sieć i zahacza o coś na dnie. Raz ponosi go gniew, szarpie bezmyślnie, rozrywa ją i wraca do domu z niczym, innym razem skacze do wody, bo jest przestraszony perspektywą utraty sieci, i odkrywa na dnie TO. Może skrzynię, może beczkę, może dzban. Wyciąga na brzeg, otwiera i świat się kończy. Przez setki lat wojen z mocą, która odmieniała rzeczywistość, ludzie ci zmieniali się coraz bardziej. Znacznie bardziej niż sui. Korzystając z magii, sprawili, że ich ciała porosły płytami twardymi niczym skorupa żółwia, by ich wojownicy mogli odpierać ataki demonicznych bytów, które przegryzały się przez każdy metal jak kwas przez papier. Nauczyli się filtrować trujące opary i wiele dni obywać bez wody i jedzenia. Ale pod tymi skorupami wciąż pozostawali ludźmi. Jak ty czy ja – Altsin patrzył w oczy oficera, próbując wyczytać z nich, czy ten go rozumie. – Amulen’drech to błękitnoskórzy, wysocy i silni wojownicy, których kobiety walczyły pazurami. Nie wiem, co ich tak odmieniło, ale i tak byli ludźmi. Ehlurehowie mieli skórę jaśniejszą niż albinosi, a oczy czarne jak noc, i ponoć, z tego co odczytałem w pewnym kurhanie, zrodziła ich zaraza, która przybyła z nieba i zabiła większość ludzkości. Ahershowi, byli dziwną wspólnotą. Poddawali się władzy czegoś, co nazywali Kaha’leechh, którą tworzyły nieludzkie byty utrzymywane przez Moc oraz dusze i umysły żywych ludzi. Ich droga zakończyła się tu, na Północy, w cieniu rogów Setrena-Byka.
Altsin potrząsnął drzewkiem, czując jak budzi się w nim niezrozumiały gniew. Musiał wziąć głęboki oddech zanim zaczął mówić dalej.
— Ale większość przybyłych była do nas na tyle podobna, że zazwyczaj nie dawało się nas w ogóle odróżnić. Lud Mgły, załogi Nieśmiertelnej Floty, wojownicy sunberi i synowie Omraha. Ludzie. Nie z innych światów, z innych zakątków Wszechrzeczy, tylko z naszego Drzewa. To były dzieci naszych dzieci z różnych możliwych przyszłości.
Statek zadrżał wyraźnie, a ściany zaszeptały zaniepokojone.
— Nie. Powiem to, bo ja sam muszę to usłyszeć. Nasze Drzewo Świata zostało zniszczone. — Wyciągnął rękę, a spomiędzy jego palców trysnęła wiązka żaru, która uderzyła w połowie wysokości pnia. — Coś wydarzyło się w przeszłości, kilka tysięcy lat temu, i zmieniło całą naszą historię. Zmieniło na tyle, że wszystkie gałęzie, które wyrosły, nie miały prawa zaistnieć. Po prostu coś odrąbało koronę Drzewu naszego świata. A chaos i rozpad powędrowały wzdłuż linii czasu, wypalając ją doszczętnie.
Patrzyli w milczeniu, jak żar wspina się po pniu ku najniższej gałęzi. Porucznik chrząknął.
— Oni powinni przestać istnieć. Od razu.
Altsin uśmiechnął się łagodnie.
— Też tak sądziłem. Ale Prawa Wszechrzeczy działają inaczej, w końcu korona była czymś stworzonym przez żywe istoty, które pamiętały o swojej historii i utrzymywały jej istnienie przez wiele stuleci. I tu porównanie do drzewa wydaje mi się właściwe, bo nawet jeśli zetniesz dąb, jego gałęzie przez jakiś czas będą próbowały wypuszczać nowe pąki. Rosnąć. Lecz i tak, w miarę jak doganiała je zniszczona przeszłość, umierały różne przyszłości naszego świata. — Altsin wskazał na miejsce, gdzie żar dopadł najniższej gałęzi i zaczął się po niej wspinać. — Widzisz? Nie ma ratunku. Lecz przecież w tych przyszłościach żyli ludzie. A my jesteśmy wrednym i upartym gatunkiem. Sporo naszych krewnych poddało się lub po prostu nie dysponowało odpowiednimi środkami i wiedzą, by coś zrobić, i zginęło. Ale równie wielu, by się ocalić, użyło wszystkiego, co posiadali. A ich bogowie, lub Potęgi, które władały różnymi Gałęziami, wspierały ich w tym żarliwie. Bo Potęgi w przyszłości nie były słabsze od naszych Nieśmiertelnych, choć wiele z nich trudno nazwać bogami w naszym rozumieniu tego słowa. I wyruszali pod prąd strumienia czasu, by walczyć o swoją przeszłość lub by tylko znaleźć spokojne miejsce do życia. Wiesz, kim jest Nocna Perła?
Nagle ściany zaszemrały gniewnie.
— Nie. — Altsin pokręcił głową. — Ty i Oum też jesteście częścią tej historii. Opowiem ją więc tak, jak musi zostać opowiedziana. Lud Nocnej Perły żył nad morzem, wiele, wiele lat w przód od naszych czasów. Wyznawał wiarę w powrót do korzeni, a dusze jego przodków żyły w drewnianych rzeźbach i ścianach domów, opiekując się potomkami. Jak widać, nie zawsze nasi potomkowie wybierali postęp mierzony liczbą kamiennych dróg i miast. Umierająca przeszłość dopadła ich, jak wiele innych gałęzi, nagle, lecz wobec nadchodzącej zagłady przypomnieli sobie zakazane przez przodków umiejętności. Bo w ich świecie nie wolno było umieszczać duszy ludzkiej w żywym stworzeniu. A takim były drzewa.
Spojrzenia wszystkich spoczęły na pokrywie zamykającej dziuplę.
— Tak, to jej ciało. Miała dziesięć lat, gdy złożyli ją w ofierze, lub też sama się w niej złożyła. Nie było w tym jednak okrucieństwa ani cierpienia. Napojono ją wywarem z usypiających ziół, złożono w dziupli potężnego drzewa i zaklęciem zamknięto otwór. Jej dusza połączyła się z duchem drzewa, przejęła go i zaczęła kierować wzrostem rośliny. Składano jej ofiary, przez modlitwę i medytację karmiono Mocą. Tak jak ponad dwieście innych dzieci. Tym sposobem, wypuszczając korzenie, z których wyrastały odrosty wielkie jak drzewa, splatając gałęzie i rosnąc wszerz i wzdłuż, nadała swemu nowemu ciału kształt okrętu. Oum, który nazywał się kiedyś Płonącym Ptakiem, powiedział, że jemu dorośnięcie do pełnej wielkości zajęło sto lat. Ale on był młodszy niż Nocna Perła, był z ostatniego pokolenia bogów-statków.
Ściany znów zaszeptały, tym razem z wyraźnie wyczuwalnym smutkiem.
— Nasza gospodyni mówi, że wiele okrętów nie zdążyło osiągnąć dojrzałości na czas. Musieli je porzucić, odpływając w dół linii czasu, jak inni. Pokaż im, Nocna Perło.
Na szczycie wielu gałęzi drzewka pojawiły się krople światła i zaczęły spływać po korze.
— Niektóre z tych ludów spotykały na swej drodze innych wędrowców. Czasem przyjmowały ich gościnnie, świadome istnienia Drzewa, czasem walczyły zawzięcie, widząc w innych konkurencję. A gdy weszły w zniszczoną przeszłość, napotkały strumień czystego Chaosu.
Ściany zaszemrały cicho, a Altsin pokiwał głową.
— Tak. Żywe góry, morza wypełnione czerwienią, latające bestie wielkości okrętów, plujące trującym gazem. Płonący Ptak opowiadał mi o tym. Woda zamieniająca się w piach, gdy zapadała noc, zły wiatr, który wyrywał ludziom dusze z ciał i zamieniał je miejscami, powietrze trujące niczym oddech wulkanu i miejsca, w których wody mórz unosiły się nad lądem jak chmury, a jeden błąd w czasie żeglowania między nimi kończył się upadkiem w przepaść. A przecież Nieśmiertelna Flota wybrała dość łatwą drogę przez morza i oceany; nie wiem nawet, co spotykało tych, którzy wędrowali innymi szlakami. Ilu z uciekinierów nigdy nie przebiło się przez chaos do naszej ścieżki czasu.
Złodziej zapatrzył się na krople światła wędrujące w dół. Niektóre spotykały się i rozbłyskiwały jaśniej, inne wybuchały blaskiem i gasły. Ludzie. Nigdy się nie zmieniają.
— Po wielu latach wędrówki pierwsi Niechciani trafili do nas. W czasie, gdy rodzili się najpotężniejsi z naszych obecnych bogów, w czasie, gdy świat był młody. Nasz świat, nie ich. Już nie. Bo my jesteśmy gdzieś tutaj. — Altsin machnął ręką i wypalona korona drzewka rozpadła się w pył.
Tuż poniżej miejsca, z którego żar powędrował w górę, wyrastała pojedyncza gałązka. Niewielka i wiotka.
— To my. Nasz świat. Nasza Gałązka. I chociaż uważamy się za koronę stworzenia, nie jesteśmy niczym więcej jak aberracją w historii. Nie byłoby nas, gdyby coś nie zaatakowało naszego Drzewa. — Złodziej parsknął krótko. — A oni, Niechciani, Odrzuceni, Przeklęci, gdy wreszcie docierali do miejsc, gdzie ludzkie życie wciąż tliło się na tej planecie, byli zaskoczeni i zdumieni. Bo musicie pojąć, że wszyscy przybysze z przyszłości na pewnym etapie dzielili wspólną przeszłość. Przynajmniej póki ich Gałąź nie oddzieliła się od głównego Pnia. Tymczasem tu napotykali na nazwy plemion i ludów, których istnienia ich własna pamięć nie potwierdzała. Spotykali bogów, o których nie słyszeli. Z początku przyjęliśmy ich gościnnie, a pierwsze grupy nie ujawniały, kim są. Podawali się za wędrowców z innych rejonów Wszechrzeczy. A potem część z nich doszła do wniosku, że to nasza wina, że Drzewo Świata obumarło, bo to my, albo nasi bogowie, zrobiliśmy coś, co zniszczyło ich przyszłość. I nas zaatakowali. Bez ostrzeżenia.
Statek zaszeptał coś cicho.
— Tak. Nie wszyscy. I wcale nie tak chętnie. Ale niektórzy z nich spróbowali. Z bólu, strachu albo rozpaczy. A byli bardzo potężni. Venleggowi mieli swoją kaaf, byt rozumny, ale pozbawiony własnego ja, a Mocą przewyższający każdego z naszych bogów. Przynajmniej do czasu, aż zabiliśmy większość venleggowi. Ehlurehowie ściągnęli tu artefakty, które nazywali Księgami Pamięci albo Księgami Świata, Afhredoeuynn w ich języku. Wiele takich rzeczy umieścili na naszych ziemiach i próbowali… rozłożyć. Nie da się tego opisać, poruczniku. Afhredoeuynn miało wymazać naszą rzeczywistość i nałożyć na nią tę ich. Z miastami, lądami i milionami żywych istot zapisanych w tych Księgach. Nawet nasi bogowie nie próbowali pojąć, jaka Potęga jest w stanie uczynić coś takiego. Nie byli w stanie zniszczyć tych artefaktów, mogli tylko zmusić ziemię, by je pochłonęła.
Złodziej popatrzył na żołnierzy. Część z nich zerkała na niego jak na szaleńca, część gapiła się w kikut drzewka z jedną gałązką uparcie pnącą się w górę.
— Niechciani przybywali do nas przez ponad sto lat. I przez ponad wiek wojna wypalała świat. Lecz, na dupsko Pani Lodu, nieważne, kto ją zaczął, ważne, kto nie chciał zakończyć. Nasi bogowie dławili się Mocą płynącą z modlitw milionów przerażonych atakiem czcicieli i zasmakowali w niej. I nawet gdy wiernych ubywało, nie potrafili przestać. Jak pijak rujnujący własny dom, byle tylko pociągnąć jeszcze kilka łyków taniego wina. Aż wreszcie pojawiła się Potęga inna niż wszystkie, niezmierzona jak ocean i bezlitosna niczym sztorm. I nagięła wolę wszystkich do swojej. Z resztek światów Niechcianych, z tego, co ze sobą przynieśli, stworzono Mrok i kazano im za nim zamieszkać, póki nasz świat nie odzyska sił, nie wygoi ran, by ci, którzy chcą przybyć tu i żyć w pokoju, mogli znaleźć nowy dom.
Strażnicy wymienili spojrzenia.
— Rozumiem wasze zaskoczenie. Gdzież są więc ci pasiaści ludzie, w jakim zakątku świata mieszkają wojownicy, których zbroją jest ich własna skóra? Korzystając z tego, że Potęga, która zakończyła Wojny Bogów, milczała, oszukano ich. Postanowiono, że Mrok stanie się dla nich murem nie do przejścia, póki nie wymrą. Złamano pakty i przysięgi. Więc teraz — złodziej pozwolił sobie na najwredniejszy z uśmiechów — ktoś wybił dziurę w Mroku i puka do naszych drzwi. Żelaznym buciorem.
Wyprostował się gwałtownie i stanął przed żołnierzami. Przez chwilę wodził wzrokiem po ogorzałych twarzach.
— Przekazuję wam tę opowieść, żeby był ktoś oprócz mnie, kto ją zna. Opowiedzcie ludziom, których darzycie zaufaniem, co tu widzieliście, opowiedzcie o tych stworach na dole i o tej komnacie. O Drzewie. I o Niechcianych, którzy są dziećmi naszych dzieci z zamordowanych przyszłości tego świata. O tych, których oszukano i zdradzono i którzy teraz wracają. I — złodziej uśmiechnął się bez śladu wesołości w oczach — nie obchodzą mnie ich krzywdy ani ich żądza zemsty, w końcu sami zaczęli z nami wojnę. Ale musimy wiedzieć z kim walczymy, bo już raz omal nas nie pokonali. Lecz opowiadajcie tę historię szeptem, w półmroku, z dala od kapliczek i świątyń, póki nie rozprzestrzeni się tak, by nikt już nie zdołał jej wyrwać z ludzkiej pamięci. Z początku nie będą wam wierzyć, będą się śmiać i kpić, ale wkrótce zrozumieją, że każde z martwych marzeń naszego Drzewa Świata właśnie przychodzi, by skopać nam dupy.
Rudy oficer uśmiechnął się szeroko. I chyba szczerze.
— Czy ty właśnie próbujesz zrobić z oddziału Górskiej Straży bandę szalonych apostołów? Proroków? Wiesz, ilu takich włóczy się po górach?
— To nieważne, poruczniku. Ja sam mam wrażenie, że pewien drzewny bożek znów próbuje mną kręcić jak bączkiem. Wiedza, którą posiadłem w czasie wędrówki po Północy i na tym statku — Altsin wskazał mapy na ścianach — uczyniła ze mnie najbardziej poszukiwanego szczura w kanałach. Od teraz każdy bóg będzie chciał się mnie pozbyć, by w nadchodzących dniach móc znów ogłosić świętą wojnę z Niechcianymi. Jeśli dowiedzą się, a dowiedzą na pewno, że byliście ze mną na tym statku, pozbędą się i was. Więc waszą jedyną szansą będzie rozpowszechnienie tej opowieści, gdzie się da. Aż zabijanie was, i mnie, straci sens.
Nie naskoczyli na niego ani nie obrzucili przekleństwami, jak się spodziewał.
— Różnie może być, Żołądź, czy jak ci tam na imię.
— Zostanę przy Żołędziu, poruczniku. Wiem, najbliższe dni i miesiące zapowiadają się ciekawie.
— Co teraz?
— Teraz wysadzimy was na brzeg. Nocna Perła podpłynie do lądu i skorzystacie z tej aherskiej łodzi, by dostać się tam suchą nogą. Ale szaman zostaje.
— Co z nim zrobisz?
— Och, nic złego. Najpierw namówię moją przyjaciółkę, by uwolniła jego ducha, a potem przedstawię mu propozycję. Zabawną, jak sądzę. I myślę, że nie do odrzucenia.