Potwór zaryczał, szarpnął się i rzucił piersią na lodową ścianę. Pękła. Jak setki lodowych ścian przed nią. Pozostawało tylko pytanie, kto pierwszy padnie w tym starciu – Pani Lodu czy pływająca bestia, która ich pożarła?
Albo której dosiedli, jeśli spojrzeć na ostatnie wydarzenia z innej strony.
Kenneth-lyw-Darawyt potrząsnął głową, odpędzając takie myśli. To na nic, nie ma sensu tracić czasu na rozważanie „co będzie”, jeśli człowiek nie ma najmniejszego wpływu na wydarzenia.
Potwór natarł na nich, gdy stali na lodzie, zastanawiając się, co skrywa tuman mgły, którego nawet furia Anday’yi nie mogła rozwiać. Wyłonił się z mlecznego oparu, łamiąc i krusząc grubą na kilkanaście stóp taflę, jakby to była skorupka jajka. Najpierw go usłyszeli, a po chwili poczuli, bo lód pod ich stopami drgnął i zaczął się przesuwać. Przesuwać! Kenneth wrzasnął rozkaz: „Do sań!” i wszyscy, strażnicy i Szczury, rzucili się do ucieczki. Ale było za późno na cokolwiek. Nawet gdyby siedzieli w saniach, a psy mieli wypoczęte i rozgrzane, ucieczka nie wchodziła w grę, bo bestia, która na nich sunęła, pędziła szybciej niż cwałujący koń.
Gdy ujrzeli ją pierwszy raz, ledwo kilkaset kroków za sobą, wyglądała jak pływająca czarna góra: szeroka na jakieś dwieście jardów i wysoka na pięćdziesiąt, przynajmniej z jednej strony, bo drugim bokiem, tym bliżej nich, szorowała niemal po lodzie. Porucznik wskoczył na sanie. Psy nie potrzebowały zachęty do biegu, wyrwały przed siebie tak, że omal nie spadł, i pomknęły na południe. Pozostałe sanie jego dziesiątki już gnały do przodu.
Za wolno.
Lód trzeszczał i pękał, powożący zaprzęgiem Malawe wrzeszczał i klął, usiłując omijać co większe szczeliny. Pędzili.
Za wolno.
Gdy oficer obejrzał się po raz drugi, bestia była już dwieście jardów za nimi. A jej czarny, spękany i obrośnięty jakimiś pnączami grzbiet przyspieszał.
Wtedy zobaczył, co robi reszta. Pozostałe sanie kompanii gnały przed nim, ale nie na wprost, tylko w lewo, po skosie, coraz bliżej potwora. Po prawej sześcioro sań wiozących drużynę Szczurów też zaczęło skręcać. Co, do jasnej cholery?!
Malawe ściągnął wodze w lewo.
— Woda! — wrzasnął. — Woda przed nami!
Kenneth widział już, dlaczego wszyscy zakręcają. Dwieście, może trzysta jardów przed nimi szumiało morze. Szczelina miała co najmniej dwadzieścia kroków, nie do przeskoczenia dla sań i ludzi, i powiększała się coraz bardziej. Zimnoszary grzbiet oceanu uwolnił się wreszcie od lodowego pancerza, ale dla Szóstej Kompanii oznaczało to wyrok śmierci.
Olbrzymia płyta lodowa, odcięta pęknięciem, zaczęła się unosić, naciskana z jednej strony przez pływającą górę – i nagle sanie sunęły jakby po pochyłym stoku. Złamie się zaraz – strach sięgnął i złapał go za gardło – lód złamie się i roztrzaska na setki kawałków, a my powpadamy do wody i potoniemy jak pchły w tym starciu tytanów.
Myśl! Myśl!!!
Porucznik zerknął w tył. Bestia znajdowała się ledwo pięćdziesiąt jardów za nim i też skręcała w lewo. Jakby chciała przeciąć drogę saniom strażników. Pożre nas – stojąc na grzbiecie potwora i wspominając wydarzenia z wczorajszego popołudnia, dobrze zapamiętał tę myśl – lód popęka, wpadniemy do wody, a potwór pożre nas jak wieloryb ławicę śledzi.
Wsunął wówczas gwizdek do ust i zaświstał: „Do mnie! Do mnie! Oddział do mnie!”. Podpatrzyli ten sposób wydawania rozkazów u Wozaków, ostre, wwiercające się w uszy dźwięki potrafiły przebić się nawet przez kakofoniczne odgłosy bitwy. Pędząca przed Kennethem kompania zawróciła sanie i pomknęła ku dowódcy. Szczury też odbiły ostrzej w lewo.
Przyłapał się na tym, że szczerzy się szeroko. Strach pozostał, utonięcie w lodowatej wodzie to nie jest dobra śmierć dla górala, ale większa od niego była teraz determinacja i gniew. Dlaczego nie? Jeśli mają zginąć, to dlaczego nie tak?
Potwór zaczął go wyprzedzać, ale jakby lekko zwolnił. Z tej strony jego bok nikł pod taflą lodu, a grzbiet – czarna, popękana płaszczyzna, pokryta czymś, co wyglądało jak na wpół skamieniałe pnie drzew – wznosił się dość stromo, jak zbocze wzgórza. Kenneth rzucił okiem w tył… koniec bestii ginął w mglistym tumanie, który sunął za olbrzymim cielskiem niczym przywiązany.
— W lewo!
Malawe wykonał rozkaz bez chwili wahania i sanie pomknęły ku czarnej pochylni.
Kenneth zagwizdał ponownie: „Naprzód! Za mną! Atak! Atak!”.
Zaatakowali pływającą górę. Dlaczego nie, w sumie byli chędożoną Górską Strażą. Jak nie oni, to kto?
Psy skoczyły, szarpnięte sanie nagle przechyliły się i przez kilka długich jak całe życie chwil sunęły na jednej płozie, pod porucznikiem przemknęła szczelina między lodem a czarną bestią – i już szorowali w górę.
Zeskoczył, a raczej sturlał się z sań, czując, jak te zwalniają. Grzbiet potwora był mocno przechylony, na dodatek okryty warstewką zamarzającej już wody, jakby bestia dopiero co wynurzyła się z głębin. Kenneth wbił sztylet w czarną powierzchnię, ostrze weszło płytko, i szukając oparcia stopami, gwizdał: „Do mnie! Do mnie!”.
Jego sanie, które wspięły się już kilkanaście jardów w górę, zatrzymały się nagle, psy zaszorowały łapami po oblodzonej powierzchni i zaczęły się zsuwać.
Wypluł gwizdek i wrzasnął:
— Tnij! Psy odetnij!!!
Zaprzęgowemu nie trzeba było tego powtarzać. Malawe zeskoczył z sań i dwoma szybkimi ciosami odciął rzemienie. Fruuu, kilkaset funtów ich zapasów pomknęło w dół, mijając Kennetha o łokieć, i roztrzaskało się o przemykający w dole lód. Nie było jednak sensu rozpamiętywać tego, co właśnie stracili, gdyż kolejne sanie rozpędzały się już i wjeżdżały na grzbiet bestii.
Strażnicy zeskakiwali z nich w pędzie, padali na „ziemię” i wbijali w nią sztylety, noże i czekany. Tam, gdzie psy nie dały rady pociągnąć ładunku, odcinano go i trafiał do oceanu.
Wtedy stracili pierwszych żołnierzy.
Kamres Woityr z Siódmej Dziesiątki poprowadził swoje sanie zbyt ostrożnie, może przeląkł się w ostatniej chwili i lekko ściągnął wodze, ale to wystarczyło. Jego pojazd sunął zbyt wolno, psy przeskoczyły nad szczeliną, ale same sanie już nie. Uderzyły o bok bestii i na chwilę, mniej niż uderzenie serca, zawisły w powietrzu, ciągnięte przez nią wzdłuż kry. A potem psy straciły grunt pod łapami i wszystko – strażnicy: Kamres, Lowerin i Czorwe, zwierzęta i sanie – wpadło między lód a czarną ścianę.
Krzyk, krótki, straszny, zwierzęcy, wybuchł i zgasł, a po trzech żołnierzach i pół tuzinie psów została tylko krwawa smuga na lodzie, z prędkością pędzącego konia oddalająca się od tych, którzy już dostali się na potwora.
Łącznie stracili dziewięciu strażników i dwa tuziny psów. Zginął jeszcze Bland z Pierwszej, wciągnięty do wody przez zaprzęg. Omne Wenk, dowódca Ósmej, skoczył na pomoc jednemu ze swoich żołnierzy, poślizgnął się i wpadł w szczelinę. Agerh i Kowe z drugiej zderzyli się z saniami Szczurów, już pod koniec tej szaleńczej eskapady, gdy tafla lodu, po której jechali, zaczęła pękać – oba pojazdy i czterech ludzi zniknęło w wodzie i nikt już z niej nie wypłynął. Gessen i Jodła byli ostatni, mieli aherskie sanie zrobione z kości i skór oraz zaprzęg aherskich psów. Zwierzęta wpadły w panikę, przestały się słuchać i pognały przed siebie. Obaj strażnicy zeskoczyli w chwili, gdy zaprzęg wpadł w szczelinę w lodzie, i porucznik tak ich właśnie zapamiętał – dwóch ludzi stojących na kawałku kry szerokim na kilkanaście jardów, pośrodku oceanu pokrytego skruszonym lodem.
Zniknęli po chwili, pochłonięci przez mgłę, która wytrwale podążała za potworem.
Potem stało się coś dziwnego. Gdy ostatnie sanie znalazły się na górze, bestia zadrżała i powoli, bardzo powoli zaczęła się prostować. Po kilku długich chwilach jej grzbiet przyjął pozycję poziomą, a oni mogli wreszcie stanąć na nogi.
Ocalili połowę sań i większość zwierząt. Szczury, oprócz zaprzęgu, który zderzył się z saniami Agerha, straciły jeszcze dwa inne, w sumie połowę drużyny. Porucznik nie żałował ich. Próbował znaleźć w sobie współczucie, ale gdyby te głupie owrzodzone kozie fiuty nie zaczęły się bawić w podchody, Borehed nie zmusiłby ich do tej samobójczej wyprawy i jego ludzie nie zginęliby tutaj. Niestety, Olag-hes-Brend przeżył, Moiwa Samreh też, co już nie było takie złe, dobrze mieć w takiej chwili pod ręką maga, nawet niezbyt przydatnego w bezpośredniej walce. Onelia Umbra jechała saniami dowódcy Szczurów i stała przy czarnobrodym, rzucając na Kennetha takie spojrzenia, jakby to on był wszystkiemu winien.
Pozostałą przy życiu grupkę szpiegów tworzyła jeszcze para knypków, na których już wcześniej zwrócił uwagę: pleczysty drab uzbrojony w kuszę i dwa długie noże oraz niski, szczupły osobnik, którego płci Kenneth nie mógł dociec.
Nieważne.
Ważne było kilka innych rzeczy. Na przykład, gdzie znikł Borehed? Velergorf zaklinał się, że widział, jak sanie szamana wjeżdżają na grzbiet potwora, ale teraz nie widzieli ani ich, ani ahera. Jeśli było coś bardziej niepokojącego od towarzystwa szamana, to świadomość, że sukinsyn znajduje się gdzieś w pobliżu, ale nie wiadomo, co robi. Bo na takie szczęście, że wpadł w jedną z licznych szczelin, na które natknęli się w czasie krótkiego zwiadu, i coś go zeżarło, Kenneth niestety nie liczył.
Płynęli. Właściwie przebijali się przez pokryte wielkimi krami morze z delikatnością tarana forsującego mur zamku. Właśnie zbliżała się kolejna lodowa tafla.
— Wstrząs!!! — rozdarł się stojący na czatach żołnierz.
Porucznik szerzej rozstawił nogi. Wstrząsy były łagodne, ale potrafiły przewrócić nieprzygotowanego człowieka. Przód bestii unosił się powoli i walił w białą powierzchnię, a ona pękała z głuchym trzaskiem i morze pokrywało się mniejszymi krami i lodową kaszą.
Płynęli.
Od kilku godzin płynęli czymś, co według wszelkiego prawdopodobieństwa, choć przeczyło to logice i zdrowemu rozsądkowi, było statkiem. Okrętem wielkim jak miasto. I statek ten podjął ich na pokład, Kenneth do tej pory nie wiedział, czy specjalnie, czy przypadkiem, przechylając się mocno na prawą burtę, tak że ich szaleńcza szarża mogła się w ogóle odbyć. A potem wyrównał i ruszył przed siebie. Tyle wiedzieli na pewno.
No i jeszcze to, że płynęli na wschód, wzdłuż Wielkiego Grzbietu, rozbijając kolejne tafle kry i góry lodowe. Furia Pani Lodu zdawała się już słabnąć, w każdym razie na pokładzie nie czuli już wściekłej wichury, którą musieli pokonywać wcześniej, a i mróz jakby zelżał. Znikła też towarzysząca okrętowi mgła. Nie potrafił precyzyjnie ocenić prędkości, z jaką podróżowali, a choć wydawało się, że trochę zwolnili, to i tak rzucony za burtę kawałek drewna mknął do tyłu tak szybko, że biegnący człowiek miałby kłopot, aby go dogonić. Dziesięć mil w godzinę, piętnaście? Kenneth nawet nie próbował się zastanawiać, jakim cudem to możliwe.
Drewno. Tego mieli pod dostatkiem. Czarne, twarde jak dąb, pozbawione sęków. Wystarczyło zdrapać cienką warstwę lodu, by trafić na pokład ułożony z czegoś, co wyglądało jak olbrzymie, okorowane i precyzyjnie dopasowane pnie drzew. Stąd ta jego pewność, że są na statku. Musieli być na statku, albo on sam i wszyscy wokół oszaleli.
Zdążyli już zbadać okolicę dziobu. Pokład był gładki, ale w wielu miejscach ziały w nim dziury, jak wyrwane olbrzymimi kłami szramy; na razie oficer zabronił się do nich zbliżać, zaglądać i badać w jakikolwiek inny sposób, bo przyłapał już kilku ludzi obwiązanych linami. Górale. Pokażcie im coś, co wygląda jak jaskinia…
Jego kompania otrząsnęła się dość szybko, szybciej niż Szczury, które wciąż trzymały się na uboczu, i przystąpiła do badania okolicy. Po tym, co przeszli, wędrując przez Mrok, wielka, pływająca po oceanie łajba to w gruncie rzeczy nic przerażającego. Byleby unosiła się na wodzie.
Poza tym Kenneth zadbał, by nie mieli czasu na myślenie.
Szybko wydał serię rozkazów, kazał rozbić obóz w miejscu osłoniętym od podmuchów wiatru, sprawdzić zapasy, rozstawić straże. Wyznaczył nowego dowódcę Ósmej, Korel-dus-Oderah był najstarszy i cieszył się opinią dobrego żołnierza.
A potem poprosił Velergorfa, by odprawił krótkie pożegnanie dla tych, którzy zginęli. Wytatuowany dziesiętnik skinął głową, zebrał wokół siebie kompanię i bez zbędnych ceregieli przemówił:
— Straciliśmy dobrych ludzi. Dziewięć dobrych dusz przepadło na morzu, a to byli górale i pewnie źle im tam będzie. Nie wiem, do kogo mam się zwrócić, do Anday’yi, do Bliźniąt czy Dress, bo niewiele mnie obchodzą ich boskie gierki. — Topór Velergorfa przeciął powietrze, aż zafurczało. — Ale wiem, że tak nie powinno być.
Kompania przyznała mu rację ponurym pomrukiem.
— Powiem tylko, że wiele rzeczy morze wyrzuca na brzeg, wierzę więc, że odda i ich kości. A wtedy wtopią się w skałę na brzegu i z powrotem staną częścią gór. A orły porwą ich dusze i zaniosą wprost do Domu Snu. I nie ma co więcej gadać, ale gdy rozpalicie dziś ogień, wlejcie kilka kropel gorzałki w płomienie, żeby wiedzieli, Czorwe, Kowe, Bland i reszta, że o nich pamiętamy.
Splunął na dłoń i mocniej ujął stylisko topora.
— A teraz do roboty.
Kenneth wyznaczył czterech ludzi ze swojej dziesiątki, by zmierzyli szerokość „statku”. Trzy i pół długości pięćdziesięciojardowej liny, zameldowali po kwadransie. A ile miał od dziobu do rufy? Mgła zniknęła już na szczęście, ale tym zajmą się jutro. Zbliżała się noc, a jemu nie uśmiechała się wyprawa po ciemku w nieznane. Na dziobie naliczyli osiemnaście dziur i pęknięć pokładu, kto wie, ile ich jest dalej. Miał już w głowie obraz miejsca, gdzie się znaleźli, szeroki na prawie sto osiemdziesiąt jardów pokład nie był wcale aż tak gładki. Jakieś sto pięćdziesiąt kroków od dziobu sterczał z niego, od burty do burty, rząd drewnianych słupów, wbitych co kilkanaście łokci; dokładnie osiem słupów, no i sześć dziur w miejscach, gdzie najpewniej wyrwano je siłą. Choć nazwa „słup” była myląca, wyglądały raczej na złamane pnie wiekowych drzew, mających przy ziemi siedem do ośmiu stóp średnicy. Jak wysoko się kiedyś wznosiły?
Dwieście kroków za linią słupów leżało coś, co musiało być jednym z nich. Długi na pięćdziesiąt jardów pień oplątany jakimiś linami albo porostami, wbity z furią w kilka drewnianych budowli. W końcu dlaczego na statku tej wielkości nie miałoby być jakichś budynków? Albo i całego miasteczka.
Kenneth wolał nawet nie myśleć, co się kryje pod pokładem.
Velergorf podszedł do niego, zasalutował sprężyście. Zawsze tak było; im sytuacja wydawała się trudniejsza, tym starszy dziesiętnik mocniej trzymał się regulaminów.
— Panie poruczniku, obóz gotowy. — Wskazał na garść namiotów i płacht, które rozstawili w luźny krąg. — Ale chłopcy mówią, że to czarne drewno nie chce się palić, a większość naszego przepadła. Przydałoby się…
— Porąbcie sanie, Varhenn. Ale zostawcie co najmniej czworo. I oszczędzajcie opał.
— Rozkaz.
— Niezła przemowa pożegnalna.
Twarz górala ściągnęła się gniewnie.
— Pierwszy raz taką musiałem ułożyć i, na jaja Byka, mam nadzieję, że ostatni. To nie jest dobra śmierć dla górala. I… panie poruczniku… Ludzie, nie wszyscy, ale niektórzy, mówią, że to wszystko wina Szczurów. Że gdyby te dupki nie bawiły się w podchody, bylibyśmy daleko stąd… I że w nocy może im się coś stać… Szczurom. Albo chociaż ich dowódcy…
Porucznik właściwie spodziewał się czegoś takiego i nawet przez chwilę kusiło go, by dać tym „niektórym” strażnikom wolną rękę. Och, jak kusiło. Ale nie. Do wszystkich pieprzonych demonów Mroku, nie. Jak pierwszy raz zrobisz wyłom w dyscyplinie, pozwalając na samosąd, potem idzie już szybko i zanim się obejrzysz, masz bandę zbójców rządzonych prawem noża, a nie oddział wojska.
No, chodziło jeszcze o to, że w końcu był oficerem Straży, która stanowiła część Imperium, podobnie jak, chcieli czy nie, Szczurza Nora. Co prawda, jeśli oni są żelazną pięścią Meekhanu, to Szczury stanowią brud spod paznokci, ale to nadal był imperialny brud.
— Nie. Żadnych wypadków, wpadnięcia w dziurę albo kąpieli w morzu. To rozkaz. Poza tym Szczury będą mi potrzebne. Niech zapracują na żołd.
* * *
Ta noc okazała się jedną z najpaskudniejszych, jakie pamiętał. Mieli mało opału, a czarne drewno nie chciało płonąć, nawet obficie polane tłuszczem. Zrezygnowali w końcu z próby podtrzymania ognia przez cały czas, porąbane sanie paliły się zbyt szybko, zostało im więc tylko zjedzenie kilku łyżek gulaszu z suszonego mięsa i skulenie się w namiotach czy pod płachtami osłaniającymi od wiatru. Nie byłoby tak źle, gdyby nie lodowata wilgoć wciskająca się w każdy zakamarek, pod futra, koszule i do butów. Wciąż płynęli. Z tęsknotą wspominali wykopane w śniegu nory, w których spędzili ostatnie dni.
Rankiem Kenneth zawołał do siebie Szczury. Bogowie wiedzą, gdzie spędzili noc, ale patrząc na tę żałosną gromadkę, porucznik odczuł odrobinę ponurej satysfakcji.
— Zmarzliście?
Nie odpowiedzieli, tylko Onelia Umbra rzuciła mu takie spojrzenie, że powinien się po nim zapaść pod ziemię. Zignorował ją.
— Jakieś sugestie, gdzie jesteśmy? — Spojrzał na czarnobrodego dowódcę szczurzej drużyny. — Podejrzenia? Pytam, bo takie sprawy: magia, starożytne demony, klątwy albo statki wielkości wyspy, zawsze leżały w gestii Nory. Nic wam nie świta? Żadnych tajnych rozkazów w stylu „wyślijcie tę kompanię na północ pod byle pretekstem, niech sprawdzi, co się tam czai”?
Strażnicy otaczający półkolem grupkę Szczurów zaszemrali, któryś zaklął paskudnie.
— Spokój! Nie, nie wierzę w to. Nawet najgenialniejszy szpieg świata nie ułożyłby tego w ten sposób. Aherowie, Borehed i reszta. Ale oczekuję od ciebie, Szczurze trzeciej klasy, bezwzględnej współpracy i posłuszeństwa. Żadnych kłamstw, gierek ani tajemnic. Do tej pory chciałem was traktować jak jedną z drużyn Straży, ale zmieniłem zdanie. Ja tu teraz dowodzę, po mnie dziesiętnicy Varhenn Velergorf, Andan-key-Treffer i Bergh Maws, w takiej właśnie kolejności. Później reszta moich podoficerów, a dopiero po nich ty. Na samym końcu. Jak raz podpadniesz, znajdziesz się w hierarchii dowodzenia poniżej psów. Nawet tych aherskich. Rozumiesz?
Olag-hes-Brend skinął głową.
— Rozumiem.
— Dobrze. Przedstaw swoich ludzi i powiedz, co który umie. Poza nią. — Kenneth wskazał na Moiwę Samreh. — Już wiem, że to czarownica z talentem bez żadnego pożytku.
Blondynka wykrzywiła się gniewnie i otworzyła usta, ale czarnobrody złapał ją za rękę, gniewnym szarpnięciem nakazując ciszę. Kenneth nie przejął się jej reakcją. Obserwował czarownicę od kilku chwil, wyglądała na rozluźnioną i spokojną, oczywiście jak na całą tę sytuację. Podobno potrafiła rozpoznać, czy ktoś ich obserwuje i jakie ma intencje, więc raczej teraz nikt nie mierzył do nich z kuszy.
Para knypków, niskich i chudych, o imionach Polus i Ansser, najpewniej fałszywych, okazała się braćmi, zabójcami wyspecjalizowanymi w truciznach. Noże, strzałki, igły, ukryte ostrza. Cały arsenał podstępnej śmierci na wyciągnięcie ręki. Świetnie. Jego ludzie do tej pory nie lubili Szczurów, teraz zaczną ich nienawidzić. A jak któryś ukłuje się drzazgą i zakazi ranę, to obaj szpiedzy wylądują za burtą. Pleczysty drab był żołnierzem, zwykłą ochroną dla reszty, i nosił przezwisko Kloc, a ostatni Szczur, o imieniu Kewreth – młody, szczupły i nijaki – miał dla drużyny prowadzić rozpoznanie przed akcją. Dobry wybór. Kenneth przyłapał się na tym, że gdy odwracał wzrok, miał kłopot z przypomnieniem sobie jego twarzy. A w walce? „Sztylet i garota – wyjaśnił cicho młodzieniec – a na odległość kusza i dmuchawka z zatrutymi strzałkami”.
— Podsumujmy, hes-Brend — zwrócił się do dowódcy Szczurów. — Masz jednego żołnierza, dwóch zabójców, szpiega i czarownicę z mało przydatnym talentem. Oraz pannę Onelię Umbrę, w tej chwili równie przydatną, co przetarte buty. — Nawet nie spojrzał na dziewczynę, słysząc wściekłe parsknięcie. — No i jesteś jeszcze ty. Na szpiega za bardzo rzucasz się w oczy, na zabójcę za ciężko się ruszasz. W drużynie dowodzisz, a jak się nie da inaczej, walczysz wręcz, racja?
Czarnobrody nie odpowiedział. Kenneth wzruszył ramionami.
— Nieważne. Mam dla was robotę w sam raz dla szczurów. Przydajcie się na coś.
W kwadrans później Olag-hes-Brend majtał nogami nad jedną z czarnych dziur w pokładzie.
Ta była najmniejsza ze wszystkich, miała ledwo dwie stopy średnicy, więc uznali, że zaczną od niej. Wcześniej opuścili tam obciążoną linę. Znacznik pokazał, że dziura ma niecałe dwadzieścia stóp głębokości, ale światło dnia zdawało się trwożliwie trzymać od niej jak najdalej.
Velergorf udzielał jeszcze szpiegowi ostatnich wskazówek, zresztą ku szczerej radości reszty strażników:
— To idzie tak: jedno szarpnięcie – wszystko dobrze; dwa – coś znalazłem; trzy – wyciągnijcie mnie; lina odgryziona – coś mnie zeżarło, nie wchodźcie tam. Zapamiętasz? Aha, jeśli spotkasz Boreheda, każ mu wracać. Nie pora na zabawę w chowanego.
Szczur próbował protestować, mamrotał coś o misji i odpowiedzialności, wskazywał na swoich ludzi, którzy jak jeden mąż unikali jego wzroku. Kenneth był zmęczony, zmarznięty i zły, więc uciął dyskusję jednym zdaniem:
— Wybieraj! Tu — wskazał czarny otwór — albo tam.
Olag spojrzał w miejsce, gdzie za odległą o sto kroków burtą szumiały fale. Pobladł.
— Zapłacisz mi za to, lyw-Darawyt. Nikt nie traktuje w ten sposób Nory. Nikt! Ja…
— Opuszczać!
Ciemność połknęła Szczura wraz z jego obiekcjami i groźbami.
Specjalnie nie dali mu pochodni. Zewnętrzne poszycie statku paliło się opornie, lecz mogło na to mieć wpływ wieloletnie macerowanie w słonej wodzie. Co było w środku, nie wiedzieli, a Kenneth uznał, że ryzyko, iż przypadkowa iskra zamieni wnętrze okrętu w palenisko, jest zbyt wielkie. To tylko dwadzieścia stóp, przez otwór powinno wpadać dość światła, by wzrok Szczura poradził sobie z ciemnością.
Lina zwiotczała, pojedyncze szarpnięcie obwieściło – wszystko w porządku, luzujcie.
Przez następne minuty strażnicy patrzyli, jak lina pracuje. Rozwija się, idzie w lewo, potem w prawo, zatrzymuje. Dwa szarpnięcia obwieściły, że Szczur znalazł coś interesującego, kolejne dwa, że interesujących rzeczy jest więcej. Potem lina zatrzymała się w miejscu i przez dłuższą chwilę tkwiła nieruchomo. Wreszcie czarnobrody poprosił o wyciągnięcie na górę, szarpiąc trzy razy.
— Udamy, że nas już tu nie ma, panie poruczniku? — Andan spojrzał na niego z nadzieją.
— Słyszę was — dobiegło z dołu.
— Wyciągać. — Kenneth westchnął. — Nie czas na zabawę.
Szczur wyłonił się z ciemności, przyciskając do piersi dwie skrzynki. Gdy tylko stanął na nogi, pokazał je zgromadzonym tak triumfalnym gestem, jakby sam je właśnie zrobił.
— Lampy. Patrzcie, lampy.
Kenneth wziął jeden z łupów. Lampę wykonano z tego samego drewna co pokład, ale trzy jej ścianki wyłożono od wewnątrz czymś, co wyglądało jak macica perłowa. Czwartą przesłaniała cienka błona, półprzejrzysta i twarda jak szkło. Ta ścianka otwierała się, dając dostęp do wnętrza, gdzie w zagłębieniu tkwiła muszla, pełniąca funkcję zbiornika, i resztki knota. Lampa. Prawdziwa i co najważniejsze, chyba działająca. Wystarczyło napełnić zbiornik olejem i zapalić.
— Co tam jeszcze jest na dole?
— Jakaś… chyba komnata. Ma trzydzieści na trzydzieści kroków, jest w niej kilka mebli, stoły, jakieś szafki z półkami, wszystko przymocowane do podłóg i ścian. Tylko te lampy dałem radę zabrać.
— Drzwi?
— Dwoje. Oba zamknięte na głucho. I wszystko zrobione z tego czarnego drewna. A ono jakby… połykało światło. Nawet gdy wzrok się przyzwyczai, to trudno rozróżnić szczegóły. Ale poza tym…
— Mów.
— Tam jest sucho. I cieplej niż tutaj, nie ma wiatru i śnieg nie pada na głowę.
Kenneth też już o tym pomyślał. Dwie, trzy noce na pokładzie, a zaczną opadać z sił. Ale dziura w trzewiach potwora, gdzie nie wiadomo, co czai się za drzwiami, a jedyna droga ucieczki znajduje się dwadzieścia stóp nad głową?
— Rozważę to. Jakieś ślady gospodarzy?
Szczur pokręcił głową.
— Nie. Może poza… Drzwi są zabarykadowane od środka, a ta dziura — Olag wskazał na czarną szczelinę — została wyrąbana tuż przy ścianie, tam, gdzie łatwo było się wspiąć pod sufit po półkach. Wyrąbano ją od środka. Ktoś bardzo chciał się stamtąd wydostać i jednocześnie bronił się, by coś nie dostało się do niego.