Nadchodził świt i obóz zrywał się na nogi, wraz z jazgotem trąbek, okrzykami oficerów, z rżeniem koni i trąbieniem słoni. Deana jednak zawsze była już na nogach przynajmniej pół godziny przed całym tym rabanem.
Potrzebowała tej porannej ciszy i samotności, w której modlitwy, nawet szeptane, rozbrzmiewają najgłośniej.
Więc zanim przy jej namiocie zameldowali się pierwsi gońcy, zdążyła już wstać, pomodlić się, ubrać, uczesać i zjeść śniadanie. Z pewnym zaciekawieniem codziennie obmacywała także brzuch – chyba zdążył się już lekko zaokrąglić. Nie było wątpliwości, że minie miesiąc albo dwa i trzeba będzie poszerzać pasy do talherów.
Gońcy pojawiali się zaraz po pobudce, meldując o wszystkim, co ją interesowało. Czy straże złapały jakichś dezerterów? Czy nocne podjazdy trafiły na zwiadowców Krwawego Kahelle? Czy przyszły wieści ze stolicy?
Meldunki były codziennie takie same.
Niewielu najemników rozmyśliło się i próbowało zdezerterować, ich kompanie szły na tę wojnę dość chętnie, w końcu w większości byli to ludzie żyjący z walki, a Białe Konoweryn płaciło teraz nadzwyczaj szczodrze.
Jak dotąd wysyłane na zwiad pojazdy nie trafiały też na żadne zorganizowane siły buntowników. Ale schwytano kilkudziesięciu zbiegłych niewolników, którzy zmierzali do Krwawego Kahelle. A to znaczyło, że ci, którzy umknęli Słowikom, zanieśli już wieść o marszu jej armii na zachód.
To było oczywiste. I niemożliwe do uniknięcia, więc nie przejmowała się ani chwili.
Czasem czytała listy z pałacu, które przychodziły średnio co drugi lub trzeci dzień. Co prawda posłańcy między Białym Konoweryn a jej armią musieli się poruszać w grupach liczących po kilkunastu zbrojnych, bo pojedynczy jeźdźcy rozpływali się w powietrzu, ale przynajmniej Deana miała bieżące informacje o tym, co dzieje się w stolicy.
Poprawiła ekchaar i weszła do głównej sali namiotu.
— Pani Oka, Płomieniu Agara. — Służąca skłoniła się nisko i wskazała na stół, gdzie leżało kilka dokumentów, pióro i kałamarz. — Przyszły listy z miasta.
Nie mogła oduczyć przydzielonych jej przez Varalę kobiet, żeby przestały ją tak traktować. Jakby spodziewały się, że Deana zaraz stanie w ogniu i spopieli je samym spojrzeniem. Co prawda była w ciąży i czasem miała ochotę to zrobić, ale bez przesady.
— Dobrze, Mirriah, możesz mnie zostawić. I powiedz straży, żeby przez kwadrans nikt mi nie przeszkadzał.
Sięgnęła po pisma, sprawdzając odruchowo stan pieczęci. Wyglądały na nienaruszone. Westchnęła ciężko, gdy uświadomiła sobie, co robi; najwyraźniej paranoja panująca w tym księstwie zaczęła się udzielać także jej.
Pierwszy list, na bladoliliowym papierze, pokryty był schludnym, drobnym pismem przełożonej Domu Kobiet i nie zawierał żadnych rewelacji. Stan Laweneresa nie uległ zmianie, książę nadal trwał w tym swoim półśnie. Dziewczęta kobiecego skrzydła – Deana zorientowała się już, że Varala nazywa „dziewczętami” wszystkie służące, kucharki i pokojówki w pałacu, nawet te, które były od niej o wiele starsze – nadal nie opuszczały ćwiczeń z bronią.
Tylko końcówka była ciekawsza – wynajęte przez Deanę issarskie strażniczki, zdawały się mieć niezłą zabawę w straszeniu niewinnych posłańców albo innych mężczyzn, którzy pechowo zabłądzili w niewłaściwych komnatach. Zwłaszcza te dwie walczące szablami. „Czy wiesz, Pani – donosiła Varala – że one najpewniej sypiają ze sobą? W jednym łożu? Dom Kobiet huczy od plotek. Co z tym zrobić? Jak Twój lud załatwia tego typu sprawy?”.
Deana westchnęła, sięgnęła po pióro i dopisała pod ostatnim zdaniem: „Nie wtrąca się. Chyba że komuś znudziła się głowa na karku. A jak któraś z dziewcząt chce się przyłączyć, niech najpierw zapyta. U mnie wszystko w porządku, dużo śpię i zdrowo jem, jak to na wojnie. Pilnuj Laweneresa”.
Drugie pismo pochodziło od Suchiego. Znów nic ciekawego. Truciciel przesyłał garść porad na temat tego, co Deana ma jeść i czego unikać. A także szczegółowy opis skutków biegunki. I receptę na lek na nią. Drań.
Odłożyła papier na bok, nawet nie warto się trudzić z odpisywaniem.
Ostatni list miał pieczęć Wielkiego Kohira. O tak, na nowiny od niego czekała od kilku dni.
Otworzyła kartkę. Evikiat pisał w meekhu, stawiając staranne, duże litery, jak człowiek posługujący się obcym językiem. I miał bardzo interesujące wieści.
„Do Deany d’Kllean, Pani Oka, Płomienia Agara.
Licytacja praw do wydobycia srebra na południu księstwa poszła doskonale, Moja Pani. Wygrała utworzona dokładnie dzień wcześniej Kompania Górnicza Czterech Księstw, składająca się z kilkunastu gildii kupieckich i rzemieślniczych, która postanowiła rzucić wyzwanie Kompanii Wydobywczej Południowych Magarhów. Walka była bezwzględna, bo Bamor Wanmur licytował zawzięcie, choć muszę przyznać, że mogła w tym być zasługa i rozsianych przez nas plotek o zasobności tamtejszych złóż.
Ostatecznie Wanmur przegrał, nie mogąc przebić sumy sześciu tysięcy małych min srebra.
Tak, Pani, to nie pomyłka, sześć tysięcy min. Niestety, to tylko częściowo rozwiązuje nasz kłopot, bo zaledwie jedna dziesiąta tej sumy trafiła do skarbca w żywej gotówce lub kruszcu, większość zapłacono w wekslach zastawnych. Sporo cennych budynków, magazynów i warsztatów będzie należeć do pałacu, jeśli weksle nie zostaną wykupione. Jak jednak z pewnością rozumiesz, Pani: wekslami i innymi papierami zastawnymi nie wygrywa się wojny w sytuacji takiej jak nasza. Dlatego też zdecydowałem się przystać na propozycję mistrza Kompanii Wydobywczej Południowych Magarhów i piszę teraz, tłumacząc się, dlaczego pozwoliłem sobie na taki krok.
Tradycją jest, że po tak wielkiej i krwawej rebelii zabija się większość schwytanych żywcem buntowników. Czasem nawet wszystkich i podejrzewam, że nasi af’gemidzi mają na to wielką ochotę. Zwłaszcza Wuar Sampore. Nie sądzę, Pani Oka, aby takie rozwiązanie radowało twoje serce. Dlatego też zawarłem z Wanmurem umowę, za którą biorę pełną odpowiedzialność teraz i w przyszłości, Moja Pani, bo dobro Białego Konoweryn zawsze stawiałem ponad własne życie.
Umowa brzmi następująco:
Co najmniej dwadzieścia tysięcy niewolników schwytanych przez naszą armię po stłumieniu powstania trafi do kopalń i hut Bamora Wanmura. Będą mieli zapewniony wikt i opiekę, choć oczywiście zostaną podjęte dodatkowe środki zapobiegające buntowi w przyszłości. Jeśli niewolników będzie więcej, Kompania Południowych Magarhów ma prawo pierwokupu. Jeśli będzie ich mniej, pogodzi się ze stratą.
Potrzebujemy pieniędzy, więc licząc na Twoją wyrozumiałość, przyjąłem już to srebro, którego część w formie zaliczki i zachęty wysłałem w wiadome Ci miejsce. Z reszty kazałem wybijać monety.
Dziś przyszła odpowiedź. Pozytywna. Wyruszyli i są gotowi zrobić wszystko, czego żądamy. Wybacz, że piszę tak ogólnikowo, ale oboje wiemy, o kogo chodzi, a list ten może wpaść w niepowołane ręce.
Niech Agar od Ognia ma Cię w opiece, Pani, niech Jego Światło rozjaśnia Ci drogę w tych mrocznych czasach.
Twój sługa, Wielki Kohir Dworu, Evikiat ze Smesh”.
Na marginesie listu dopisano pospiesznie:
„Wybacz, Pani, przypomniałem sobie jeszcze jedno. Przywódca wiadomych Ci ludzi wyśle sygnał o swoim przybyciu. Oto jaki…”.
Deana przeczytała i uśmiechnęła się szeroko. Ptaki? No, no, ktoś tu ma fantazję…
Zastanawiała się chwilę i włożyła list Evikiata w płomień świecy. To pismo nie miało prawa trafić w żadne ręce. Poczekała, aż papier rozbłyśnie jasno, i wrzuciła resztki do srebrnej misy.
Dopalił się szybko.
Musi wydać rozkazy obu af’gemidom w sprawie chwytania i traktowania jeńców. I dobrze ocenić czas przybycia pod Pomwe. Z dokładnością do pół dnia.
Od tego mogą zależeć losy całej wojny.
* * *
Wieczór wypełniony był wojskową krzątaniną, lecz wraz z zapadnięciem nocy przycichły hałasy towarzyszące zakładaniu obozu. Odległy o kilkaset kroków las pohukiwał jeszcze dzikimi wrzaskami małp, niezadowolonych, że ktoś wtargnął na ich teren, ale i on stopniowo cichł. Tylko od czasu do czasu z pobliskiego obozowiska słoni dobiegało trąbienie, któremu odpowiadało rżenie koni i rytmiczne pokrzykiwania wartowników.
Te zwykłe, normalne odgłosy odpoczywającej armii napełniały serce Deany smutkiem. Każda taka noc oznaczała kolejne piętnaście, czasem dwadzieścia mil wędrówki, która zbliżała ją do nieuchronnej bitwy.
Przestała się już modlić do Wielkiej Matki o cud. Wieści, że Krwawy Kahelle wycofał swoją armię i uciekł na zachód, na równiny czarnych plemion, nie nadeszły i na pewno nie nadejdą. Raporty z Pomwe były jasne, armia niewolników nadal oblegała miasto, mimo iż jej dowódca musiał wiedzieć, że wojska Konoweryn maszerują z odsieczą.
Co więcej, prowizoryczne fortyfikacje wzniesione przez buntowników sugerowały, że nastawiają się oni nie na długie oblężenie, lecz na szybki szturm. Dokładnie tak, jak przewidywał to Evikiat. A Pomwe nie było twierdzą, lecz miastem handlowym, otoczonym murem na tyle tylko wysokim i fosą na tyle tylko głęboką, by powstrzymać łupieżcze bandy. Evikiat miał rację, sugerując, że liczna armia, nawet jeśli uzbrojona bardziej w desperację i nienawiść niż w stal, może je zdobyć szybciej, niż zakładali to af’gemidzi Rodów Wojny.
Wkrótce więc dojdzie do bitwy, po której Deana będzie miała na ręku krew tysięcy niewolników. Atak na Pomwe zniszczył wszystkie możliwości negocjacji z buntownikami. Lecz jeśli Pani Oka ich nie powstrzyma, krwawa fala napędzana nienawiścią i chęcią zemsty przetoczy się przez całe księstwo. Albo przez całe Dalekie Południe.
Dla Deany d’Kllean, Płomienia Agara, Pani Oka, nie było dobrej drogi.
Ostatnio rano i wieczór odmawiała tylko adr’suffi – modlitwę posłuszeństwa, modlitwę poddania, jak mantrę powtarzając słowa „Pani, wola Twoja jest wodą, ja płynę”. Issaram odmawiali ją jedynie wtedy, gdy los stawiał ich w sytuacji, gdy nie dało się wybrać ścieżki prowadzącej do spokoju sumienia. Bo skoro droga wiedzie nas do bólu i grzechu, trzeba zaufać Matce, trzeba wierzyć, że Jej plany są większe, głębsze i mądrzejsze, niż jesteśmy to w stanie pojąć.
„Jestem liściem niesionym przez rzekę, Pani, wola Twoja jest wodą, ja płynę”.
Czasem jednak i to nie pomagało.
Odchyliła wejście do namiotu i powiodła wzrokiem wokół. Pochodnie dawały dość światła, by mogła podziwiać perfekcję równych alejek namiotów i ustawionej na stojakach broni. Ponad sześć tysięcy Bawołów, gotowych w każdej chwili do walki, otaczało ją ze wszystkich stron. Obozowisko Słowików znajdowało się tuż obok, tam, gdzie trzymano tabuny koni, a kilkaset kroków od niego prawie sto pięćdziesiąt słoni bojowych odpoczywało pod opieką oddziałów lekkozbrojnych nuawachi.
Konni i piesi najemnicy rozbili swoje namioty kawałek dalej, a ich obóz był chyba najbardziej cichy i spokojny ze wszystkich. Oficerowie Słowików i Bawołów poważnie potraktowali jej przyzwolenie na wieszanie niezdyscyplinowanych żołdaków, co w połączeniu z potrojeniem żołdu i obietnicą sowitej premii po wygraniu bitwy w kilka dni zamieniło tę bandę w całkiem sprawne oddziały. Na dodatek jej armia, maszerując na zachód, zbierała z każdego miasta i miasteczka posiłki. Resztki Bawołów i Słowików, które do tej pory nie pomaszerowały pod stolicę i zaciężne kompanie gotowe służyć za hojny żołd. Sam Nowy Nurot dostarczył najemny oddział w sile przeszło trzystu tarczowników, dwie setki łuczników i setkę konnych. W tej chwili Deana stała już na czele trzydziestu pięciu tysięcy żołnierzy.
Tak. Miała w ręku siłę, z którą mogła realnie myśleć o zdławieniu buntu.
Tylko jej serce wcale się do tego nie rwało.
Westchnęła, przyciągając szybkie spojrzenia Słowików pełniących wartę przy jej namiocie. Spojrzała na najbliższego.
— Jeśli sądzisz, że wzdycham z tęsknoty za księciem albo innych babskich głupot, to wybij to sobie z głowy, Niwel. — Poznała już twarze i imiona większości z pięćdziesięciu swoich osobistych strażników. — Mam wojnę do wygrania.
— Z pomocą Agara pokonamy ich, pani.
— Tak. Wiem. Pytanie tylko, co będzie, jeśli Agar stwierdzi, że mamy sobie radzić sami.
— Jeśli Pan Ognia zechce poddać nas próbie, nie zawiedziemy go. — Wartownik wyprężył się i zasalutował włócznią. — Byleby tylko te ciężkonogie ciołki spisały się jak należy.
— Spiszą się, zapewniam cię. Ale czekaj, jak ich nazwałeś? Ciężkonogie ciołki? Muszę zapamiętać.
Żołnierz nie speszył się ani na moment, przeciwnie, uśmiechnął szeroko. Bawoły i Słowiki nie lubiły się zbytnio, lecz, na szczęście, darzyły pewnym szacunkiem. A ona musiała pilnować, żeby ta równowaga między niechęcią a uznaniem nie została zachwiana. Na miejsce, gdzie rozbijano jej namiot, wybrała zatem obóz ciężkiej piechoty. Po pierwsze, by okazać zaufanie Rodowi Bawołu, a po drugie, by nie musieć bez przerwy patrzeć na wchodzącego jej w oczy Wuara Samporego, którego nachalna uprzejmość była coraz bardziej krępująca. Jednak jej osobistą gwardię stanowił oddział Słowików. W ten sposób nie uraziła żadnego z af’gemidów, no i nie miała wrażenia, że jest więźniem albo zakładnikiem któregoś z nich.
Chyba zaczynała być coraz lepsza w takich gierkach. I zaczynała też coraz lepiej rozumieć mentalność kształtowaną przez Rody Wojny.
Gdy małego chłopca wykupywano od właściciela i przekazywano do ahyry, przydzielano go do niewielkiego oddziału, z którym spędzał najbliższe lata. Wspólne ćwiczenia, modlitwy, posiłki, modlitwy, spanie w jednej sali, modlitwy oraz stanowiąca jeden z filarów szkolenia nieustanna rywalizacja z innymi grupkami chłopców sprawiały, że gdy już odpadli najsłabsi, taka drużyna zżywała się niczym rodzeni bracia. Do tego dochodził zahaczający o fanatyzm kult Pana Ognia, wielogodzinne medytacje w czasie wpatrywania się w płomienie, modlitwy, posty, recytowanie mantr. Wykuwanie – jak powtarzano – kling z serc.
Potem przydzielano ich do większych oddziałów, u Bawołów był to brytah, u Słowików perdia, czyli liczący około dwustu koni oddział jeźdźców, i powtarzano schemat. Ćwiczenia, modlitwy, wspólne posiłki i nieustanne konkurowanie z pozostałymi „kotłami” i chorągwiami… Aż wreszcie składano przysięgę wierności Rodowi Wojny i przenoszono rywalizację na wszystkich poza nim.
Tych mężczyzn naprawdę wykuwano niczym stalowe ostrza, by stanowili broń. I byli bronią o przerażającej skuteczności. Dla nich tylko Agar był bogiem prawdziwych wojowników, tylko własny Ród się liczył, tylko bracia-żołnierze, z którymi spędziło się kilkanaście lat, byli godni zaufania. Reszta, nawet rodzice i rodzeństwo, które czasem sprowadzano do ahyr, była niczym.
I, dzięki niech będą Pramatce, jak na razie ich wierność obejmowała także jej osobę.
Chrząknęła, żeby przyciągnąć uwagę wartownika.
— Czekam na Kossego Oluwera, Uviego, Umneresa i twojego dowódcę. Jak się zjawią, nie wpuszczaj ich od razu, tylko najpierw mnie zawiadom.
— Wykonam, pani!
Przed godziną przyszły kolejne wieści, tym razem nie ze stolicy, lecz z Pomwe i dlatego zwołała wieczorną naradę, chociaż, do licha, najchętniej walnęłaby się do łóżka i zasnęła.
Wróciła do namiotu, który wielkością dorównywał budynkom w jej rodzinnej afraagrze. Był nawet, tak jak one, okrągły. Podzielono go na kilkanaście pomieszczeń, wśród których znajdowały się wielki pokój narad, jadalnia, sypialnia Płomienia Agara i sypialnie jej służących, a nawet osobna kuchnia i garderoba. To Varala była odpowiedzialna za zapewnienie jej odpowiednich do pozycji warunków podróży, ale dopiero na pierwszym postoju Deana zorientowała się, co była nałożnica rozumie przez pojęcie „odpowiednie”. Jakkolwiek jednak patrzeć, namiot ten świetnie sprawdzał się jako miejsce spotkań wszystkich dowódców konowerskiej armii, do których – oprócz af’gemidów piechoty i jazdy – zaliczono także Brimgorna Uviego, dowodzącego słoniami bojowymi, oraz Umneresa z Luwi, ponoć najpotężniejszego, a przynajmniej cieszącego się największym autorytetem, maga ognia w Konoweryn.
Pierwszy był milczkiem, co chyba wynikało z tego, że wolał towarzystwo swoich szarych olbrzymów niż ludzi, ale od trzydziestu lat brał udział w wojnach i potyczkach na grzbiecie słonia i jego doświadczenie uważano za bezcenne. Drugi też wiele nie mówił, choć raczej z powodu wyniosłości i dumy niż nieśmiałości. Lecz, jak Deana zdążyła się już przekonać, jeśli któryś z nich otwierał usta, zawsze odzywał się z sensem, a ich rady warte były przemyślenia.
Pomieszczenie, gdzie zazwyczaj trwały narady, miało prawie osiem jardów średnicy. Zazwyczaj ustawiano w nim lekki stół, zawalony mapami i meldunkami, jednak dzisiejsze wieści nadeszły tak niespodziewanie i były tak ważne, że Deana zwołała pośpieszne zebranie bez żadnych przygotowań, w celu omówienia dalszych działań. A raczej w celu oznajmienia wszystkim swojej decyzji, która mogła zaważyć na politycznej i wojskowej przyszłości tej części księstwa.
— Pani, przyszedł Brimgorn Uvie oraz mistrz Umneres.
— Niech wejdą.
Pół tuzina oliwnych lamp dawało dość światła, by mogła od razu zauważyć, że Brimgorn, bladoskóry i niski, musiał dostać jej pilne wezwanie w trakcie wieczornego golenia głowy, bo wciąż miał resztki mydła za uszami. Za to czaszka błyszczała mu imponująco, poza niedogolonym plackiem na czubku.
— Wasza dostojność. — Skłonił się nisko.
Nigdy nie nazywał jej Płomieniem Agara ani żadnym z innych napuszonych tytułów, za co była mu wdzięczna. On sam piastował stanowisko Pierwszego Kornaka Wielkiego i Niezwyciężonego Białego Konoweryn i wyraźnie dał jej do zrozumienia, że jeśli kiedyś spróbuje zwrócić się do niego w ten sposób, nigdy więcej nie pojawi się na żadnej naradzie.
— Witaj, Brimgorn. Wybacz, że przerywam ci zasłużony odpoczynek.
Machnął ręką, że nie warto przepraszać, skoro wzywała, to znaczyło, że ma ku temu ważny powód.
— Mistrzu Umneresie, znasz już, jak sądzę, wieści z Pomwe.
Czarodziej skinął głową. W końcu to jeden z jego asystentów zajmował się rozszyfrowywaniem wieści, które przychodziły z oblężonego miasta. Deana nie protestowała, bo nie miała ochoty na wdawanie się w wojenkę o taki drobiazg z naczelnym magiem swojej armii. Poza tym ten wysoki, dystyngowany mężczyzna z nienagannie utrzymaną siwą brodą, roztaczający na dodatek wokół aurę pewności siebie tak wyraźną, że można ją było kroić, drażnił ją coraz bardziej, wolała więc unikać sytuacji, które mogłyby zamienić to rozdrażnienie w otwartą niechęć. Potrzebowała Umneresa z Luwi, jego doświadczenia oraz mocy, którą posiadał.
— Mamy mało czasu i musimy jeszcze dziś podjąć ważną decyzję — oznajmiła. — A ja pragnę zasięgnąć waszej rady.
Niestety, Pomwe nie było aż tak ważne, by tamtejsza filia Biblioteki miała magiczną łączność z Białym Konoweryn. Nie było tam też żadnego czarodzieja uzdolnionego w aspektach pozwalających nawiązywać łączność na duże odległości. Stulecia dominacji czarów wywodzących się z aspektów Ścieżki Ognia upośledziły konowerskich magów.
Z tego, co Deana wiedziała, Pomwe wysyłało raporty do Nowego Nurota gołębiami pocztowymi. Na szczęście armia Krwawego Kahelle nie miała dostatecznej liczby łuczników, sokolników czy czarodziejów, więc nie potrafiła przechwytywać tych ptaków. Nowy Nurot przekazywał wieści do jej wojsk normalnie, konnymi posłańcami, a odszyfrowywano je na miejscu. Rozkazy do Pomwe odsyłano bezpośrednio z obozu. Mieli jeszcze ponad pięćdziesiąt gołębi, które mogły dotrzeć do oblężonego miasta.
Czarodziej chrząknął.
— Na kogo czekamy, pani?
Prawie się żachnęła na jego ton. Wprawdzie nie było w nim nic poza nienaganną uprzejmością, ale… Takim tonem starannie tresowany w uprzejmości arystokrata zwraca się swojego sługi. I nieważne, czy chwali go, czy każe zachłostać na śmierć. Ze wszystkich sposobów, by okazać ludziom swoją wyższość, ten był chyba najbardziej irytujący. No bo jak można strzelić w twarz kogoś, kto tylko zadaje grzeczne pytanie?
— Na naszych af’gemidów — odpowiedziała.
— Kosse Oluwer i Wuar Sampore, pani — zameldował wartownik.
— No proszę, cóż za wyczucie czasu. Wprowadź ich.
Obaj dowódcy byli w pikowanych przeszywanicach zakładanych pod pancerze, ale poza sztyletami nie mieli żadnej innej broni. Najwyraźniej oderwała ich od szykowania się do snu.
— Pani.
— Pani.
Dwa identyczne ukłony, dwa identyczne powitania. Spojrzenie dowódcy Słowików omiotło jej postać nieco dłużej, niż wypadało, ale nic poza tym. Wiedzieli, że jeśli wezwała ich na pilną naradę, musiała mieć ku temu ważne powody.
— Przyszły najnowsze wieści z Pomwe — zaczęła. — Najnowsze, to znaczy z dzisiejszego przedpołudnia. W związku z tym mam do was kilka pytań. I potrzebuję rady.
Czterej mężczyźni stali i patrzyli w milczeniu. Deana trochę żałowała, że nie kazała przynieść krzeseł, bo teraz obaj wojownicy i mag wyraźnie nad nią górowali. Ale czuła też potrzebę ruchu, nosiło ją, nie wysiedziałaby nawet minuty. No i miała ochotę na coś kwaśnego. Najlepiej z miodem.
Ciąża. Cudnie.
— Zacznę po kolei — powiedziała, ruszając wzdłuż ścian namiotu. — Amluwer Kot przysłał raport, w którym ocenia siły Krwawego Kahelle na jakieś sto dwadzieścia do stu trzydziestu tysięcy ludzi. Napisał, że ręczy za te liczby głową, bo liczył wiadra. Co to znaczy i dlaczego możemy ufać jego ocenie? Kosse?
Dowódca Bawołów uśmiechnął się lekko. Ale bez złośliwości.
— Ludzie muszą pić, moja pani. Można łatwo oszukać wroga co do liczebności własnej armii, ukrywając wojsko w lesie albo rozpalając nocą dodatkowe ognie. Ale pod Pomwe tylko Tos jest źródłem wody, a z murów widać jej brzegi powyżej i poniżej miasta. Gdy zaś widzisz jedyny wodopój w okolicy, łatwo możesz policzyć, jak bardzo jest eksploatowany. Wiadro na pięciu ludzi rano i wieczorem. Albo beczka na pięćdziesięciu na cały dzień.
Deana przez chwilę nie wiedziała, co powiedzieć, uderzona prostotą tego sposobu.
— Czy Kot napisał coś o zwierzętach? — dopytał Bawół.
— Tak. „Tysiąc koni dwa razy dziennie idzie do wodopoju”.
— Czyli wodę czerpią tylko dla ludzi. Amluwer miał dość czasu, by policzyć, ilu ich przychodzi po wodę. Zresztą, nawet nie musiał liczyć, jest doświadczonym żołnierzem, na pierwszy rzut oka odróżni stu ludzi od pięciuset albo tysiąca.
Wędrując wzdłuż ścian, Pani Oka zmuszała mężczyzn do nieustannego obracania się wokół osi, bo stanięcie plecami do Płomienia Agara byłoby niewybaczalnym nietaktem. Przyłapała się na tym, że ją to bawi.
— A więc sto trzydzieści tysięcy?
Kosse przytaknął, obracając się na pięcie.
— Co najmniej, pani.
Była to przytłaczająca liczba, ale ten sam oficer raportował, że trzecia część z nich to kobiety niebiorące udziału w walce, dzieci i starcy. Miasto odparło już kilka ataków, więc mieli też jako-tako sprawdzone wieści o wartości bojowej buntowników. „Zażarci i odważni, ale w znacznej części słabo wyszkoleni i kiepsko uzbrojeni”.
Podzieliła się tą wiedzą z resztą.
— To oczywiste, najjaśniejsza pani. — Wuar Sampore skłonił się, a jego jasne oczy rozbłysły. — Gdyby nie byli dzicy i zawzięci, nie odnieśliby tylu zwycięstw. Ale nie zdobyli dość broni i pancerzy, by uzbroić całą swoją armię, jeśli można tak powiedzieć o bandzie składającej się w znacznej części z kobiet i starców.
Deana parsknęła krótko.
— Stoisz przed dziewczyną uzbrojoną w szable, która pokonała w pojedynku Szafirowy Miecz Trzcin, i gadasz takie rzeczy. Ja widziałam przygotowania niewolników do powstania, widziałam ślady po sznurkach od procy na dłoniach i mężczyzn, i kobiet. I zapewniam cię, że kamień wystrzelony z takiej procy może rozwalić ci głowę, nawet jeśli strzelać będzie jakaś baba. Mam nadzieję, że taka śmierć nie będzie dla ciebie niehonorowa?
Słowik zaczerwienił się gwałtownie.
— Płomień Agara powinien wiedzieć, że żadna śmierć w służbie Pana Ognia nie może być niehonorowa.
— Cieszę się, że tak myślisz. — Zrobiła kolejne kółko. — Amluwer Kot napisał tylko, że w obozie są kobiety niebiorące udziału w walce. Nie znaczy to, że nie wezmą w niej udziału, jeśli będą musiały. Ale i bez tego Krwawy Kahelle może wystawić przeciwko nam co najmniej siedemdziesiąt tysięcy ludzi. To jednak nie jest najważniejsza z wieści, które dostaliśmy — zrobiła dramatyczną pauzę. — Jego Książęca Wysokość Hantar Sehrawin wysłał posłańców do Pomwe. Z prośbą, byśmy wpuścili jego wojska do miasta.
Zareagowali tak, jak się spodziewała. Obaj oficerowie zacisnęli pięści i zęby, Brimgorn Uvie wzruszył ramionami, jednocześnie kręcąc przecząco głową, a Umneres wykrzywił usta w pogardliwym uśmieszku. No oczywiście. Ci cholerni Geghijczycy ośmielili się wejść z armią do naszego kraju, a gdy przegrali swoją bitwę, żebrzą teraz o ratunek. Niech czekają; gdy już skończymy z buntownikami, zajmiemy się nimi, jak należy.
— Rozumiem wasze milczenie. — Stanęła pośrodku komnaty. — I zapewniam, że sama nie wiem, czy śmiać się, czy złościć. Ich książątko zapewne liczyło, że gdy uda mu się pokonać Kahela-saw-Kirhu i gdy zjawi się pod Białym Konoweryn z niedobitkami zbuntowanych niewolników prowadzonych w kajdanach, to zdobędzie to, czego nie udało się zdobyć Obrarowi z Kambehii.
Na moment pogarda rozlała się po całej twarzy Umneresa z Luwi, zabłysła w jego oczach.
— Linia rodowa z Geghii Północnego od stu lat nie ma dość czystej krwi, by wejść do Oka — powiedział.
— Ale on nie wchodziłby do Oka. Jego celem było zapewne odpowiednie małżeństwo i założenie nowej dynastii.
— Małżeństwo? Z kim… Oooch — Mag skrzywił się, jakby Deana kazała mu zjeść cytrynę. — Nikt by się na to nie zgodził, pani.
— Naprawdę, mistrzu Umneresie? Jesteś pewien? Książę na białym koniu przybywa pod miasto, trzymając w ręku włócznię z zatkniętą na niej głową Krwawego Kahelle. A sojusz z Geghijczykami pozwala Białemu Konoweryn otoczyć Kambehię z północy oraz z południa i wchłonąć ją w ciągu kilku miesięcy. Kto stawiłby tam czoła połączonym armiom naszych dwóch księstw? Wierz mi, przekonywano by mnie do tego małżeństwa na wszystkie możliwe sposoby. Zwłaszcza że przecież Laweneres nie jest moim mężem.
Wprawiła ich w lekkie zakłopotanie, jak zwykle, gdy podkreśliła swój status dziewiczej wybranki Agara w czwartym miesiącu ciąży. Nadal ją to bawiło.
— Kosse, jak dobrym oficerem jest Amluwer Kot?
— Kot? Najlepszym, jaki służy na zachodzie. Walczył pod moim dowództwem z Geghijczykami pod Twierdzą Czterech Księstw, ucierał nosa Wahesi, gdy próbowało przenosić słupy graniczne, trzymał w ryzach bandy na pograniczu. Zaprowadził porządek wokół Pomwe żelazną ręką.
— Jest bojaźliwy albo głupi?
— Przecież już odpowiedziałem na to pytanie, pani. — Bawół zmarszczył śmiesznie nos, jakby coś mu zaśmierdziało. — Nie. Nie jest.
— Rozumiem. Pytam, bo Amluwer Kot przychyla się do prośby Sehrawina, twierdząc, że z siłami, które ma, może nie zdołać utrzymać miasta. Że Pomwe może upaść w ciągu najbliższych kilku dni.
Dowódca Słowików najwyraźniej chciał coś powiedzieć, i to coś takiego, po czym obaj z Bawołem wzięliby się za łby, a Deana musiałaby chyba osobiście rozbroić obu af’gemidów i znaleźć zastępców na ich miejsce, ale nagle wtrącił się Umneres. Czarodziej wybuchnął krótkim, gardłowym śmiechem, który zabrzmiał trochę tak, jakby zarechotała donośnie wielka ropucha.
— Pierwszy raz w życiu słyszę, by wysoki oficer Bawołów zachował się rozsądnie — powiedział, urywając śmiech w pół dźwięku. — Zazwyczaj myślicie i działacie z taką finezją, na jaką wskazuje nazwa waszego Rodu Wojny. Nie, nie. Nie obrażam cię, Kosse. Tylko stwierdzam fakt.
— Miasto powinno utrzymać się co najmniej przez miesiąc.
— Tak. Ale gdy przygotowywaliście obronę, nie wiedzieliście jeszcze, przed kim tak naprawdę będziecie stawać. Ja widziałem imperialną armię w walce.
— Ty?
Magowi udało się przyciągnąć uwagę wszystkich, nawet Pani Oka.
— Walczyłem w wojnie z koczownikami jako najemny czarodziej. Przed ostatecznym starciem Meekhan rozesłał wici na cały cywilizowany świat, oferując bardzo dobre pieniądze. Oczywiście w moim przypadku nie chodziło o złoto, ale o okazję do przyjrzenia się sztuce magii Imperium. Jest… interesująca. W każdym razie popłynąłem na północ, zaciągnąłem się na pół roku i widziałem, jak walczy meekhańska piechota.
— I cóż takiego tam ujrzałeś? — Kosse uniósł głowę i rozdął nozdrza zupełnie jak podrażniony byk.
— Więcej, niżbym chciał… Ale ja nie o tym. To wojsko jest elastyczne i szybko się uczy. Potrafi improwizować i oszukiwać. A gdy przychodzi do walki twarzą w twarz, bije się zawzięcie i bez litości dla wroga. I nie, nie jest w tej zabawie lepsze niż twoje Bawoły. Zapewne moglibyście stawać jak równy z równym, może nawet pokonalibyście ich raz czy dwa. Ale oni się uczą. Cały czas. To podstawa ich strategii. W meekhańskiej armii widziałem, jak zwykły żołnierz przychodził ze swoim porucznikiem do dowódcy pułku, bo miał pomysł, jak przechylić szalę w nadchodzącej bitwie na właściwą stronę. I jeśli był to dobry pomysł, to po takiej bitwie żołnierz ten sam zostawał oficerem. Więc przy trzecim czy czwartym starciu znaleźliby wasz słaby punkt i uderzyli w niego tak, jak jeszcze nikt nie uderzył. A jaki słaby punkt znaleźli w Pomwe, pani?
Deana drgnęła, zaskoczona. Czarodziej był dobry, skupił uwagę na sobie, nie pozwolił, by rozgorzała tu niepotrzebna kłótnia, a teraz z wdziękiem oddawał jej głos.
Ale i tak go nie lubiła.
— Mur między bramą Czarną i Niebieską — zaczęła, ruszając znów w swój spacer. — Ma pół mili długości i jest prościutki jak cięciwa łuku. I dość niski, mimo iż pracowano nad nim od dłuższego czasu. Kot twierdzi, że od trzech dni niewolnicy szykują się do ataku na ten odcinek. Podciągnęli szańce trzysta łokci od fosy i atakują bez przerwy, zasypując ją ziemią, faszyną i własnymi ciałami. Atakują zresztą na całej długości murów, mają na to dość ludzi, więc Amluwer musi rozpraszać siły. Za trzy lub cztery dni będą gotowi do ostatecznego ataku.
— Bez machin? — Dowódca Słowików machnął lekceważąco dłonią.
— Ostatnia wiadomość zawierała i takie słowa, jak „tarany”, „drabiny” i „być może wieże oblężnicze”, Sampore — Deanę uprzedził Umneres — drabinę zbije ci byle chłop z siekierą, prosty taran i niewysoką wieżę wykona żołnierz po krótkim przeszkoleniu albo wiejski cieśla. A cieśli i innych rzemieślników niewolnikom nie brakuje. Kiedy mówiliście o miesięcznej obronie, spodziewaliście się dzikiej hordy bezmyślnie rozbijającej sobie głowy o kamienne mury. Może kilku drabin albo paru lin z hakami. Przestańcie, na Ognisty Oddech Naszego Pana, ich lekceważyć. Założę się, że dobrze znają nawet nasze ruchy…
Wuar Sampore wydął lekceważąco wargi.
— Skąd ta pewność, czarowniku?
— Bo turanh Amluwer Kot, oficer doświadczony i bynajmniej nie głupi, jak twierdzi obecny tu Kosse Oluwer, napisał, że spodziewa się głównego ataku za trzy, najwyżej cztery dni. My, maszerując w dotychczasowym tempie, będziemy pod miastem za pięć, może sześć dni. Niewolnicy muszą więc wiedzieć, kiedy przybędziemy, dlatego się spieszą. Jeśli zdobędą miasto, to nasza armia będzie musiała się wycofać.
Tak. Już o tym rozmawiali, jako o najgorszym możliwym rozwoju wydarzeń, choć wtedy w grę wchodziło tylko zdobycie Pomwe podstępem lub zdradą. Siły Konoweryn nie mogłyby oblegać miasta, mając za plecami hordę niewolników, i nie mogłyby ruszyć w pogoń za resztą, bo nie wiadomo, jak liczne oddziały zostawiłby w Pomwe Krwawy Kahelle. Podzielenie zaś na części z trudem zgromadzonej konowerskiej armii byłoby samobójstwem. Na dodatek jej wojska nastawione były na szybką kampanię – dla przykładu, jak uświadomił jej dwa dni temu Brimgorn Uvie, ich słonie pochłaniały dwadzieścia wozów paszy dziennie, a nie dało jej się uzupełnić rzadką trawą porastającą okoliczne równiny. Za osiem do dziesięciu dni wozy opustoszeją, i nie ma nic głupszego niż posyłanie do bitwy rozdrażnionych głodem zwierząt.
Ich dotychczasowe plany, omawiane w trakcie długich wojennych narad, zakładały dwa możliwe rozwiązania. Pierwsze było zniszczenie buntowników w decydującej bitwie, drugie – choć wszyscy uważali je za mało prawdopodobne – zmuszenie ich do odstąpienia i wycofania się między wzgórza porośnięte lasem. Wtedy pełne magazyny Pomwe miały zapewnić armii Pani Oka żywność na następne trzy miesiące, nawet jeśli mieszczanie musieliby zacisnąć pasa, a jednocześnie stutysięczna horda Krwawego Kahelle utknęłaby w lesie w czasie pory deszczowej, dziesiątkowana głodem i chorobami, a za każdym razem, gdy próbowałaby wyjść na centralne równiny księstwa, konowerskie wojska byłyby gotowe zagrodzić jej drogę.
Najwyraźniej buntownicy też zdawali sobie z tego sprawę i dlatego tak zawzięcie szturmowali Pomwe. Nieoczekiwanie to miasto głupców i morderców stało się najważniejszym punktem na mapie Białego Konoweryn.
— Armia Konoweryn nigdy nie cofa się przed wrogiem! — zamruczał groźnie dowódca Słowików w odpowiedzi na ostatnie stwierdzenie maga.
— Oczywiście af’gemidzie, a Rody Wojny nigdy nie zdradzają panującej dynastii — odparował Umneres tym swoim na wpół uprzejmym, na wpół lekceważącym tonem. — Ale pamiętaj, że to Wielka Biblioteka spisuje historię naszego kraju, a nie chciałbym znaleźć się w ich księgach jako głupiec, który przyczynił się do klęski w tak ważnej wojnie.
Deana nagle zrozumiała, co właśnie robi Umneres. Mag nie okazywał jej lekceważenia, przejmując prowadzenie rozmowy, ani nie kpił i nie drażnił się z af’gemidami. A właściwie robił to, ale w określonym celu. Znając treść raportu, czarownik prowadził rozmowę w ten sposób, by spotkanie poszło po jej myśli. Dlaczego ten zadzierający nosa arystokratyczny bęcwał nagle wspierał ją w ten sposób? Co pragnął ugrać?
Po chwili uznała, że nie ma najmniejszej ochoty na zgadywanie jego motywów. Najpewniej czegoś chciał, jak większość otaczających ją ludzi, ale w takim razie niech sam wyłuszczy, o co mu chodzi.
— Dlatego właśnie wezwałam was tutaj — odezwała się, przyciągając uwagę wszystkich. — Czy mam się zgodzić na wzmocnienie obrony siłami Hantara Sehrawina? On dobrze wie, że jeśli miasto padnie, powstańcy zmiażdżą jego obóz raz-dwa. Twierdzi, że zdoła przerzucić większość swoich oddziałów do Pomwe, byle tylko spuszczono z murów jego żołnierzom liny. No i ma co najmniej pięć tysięcy ludzi. To podwoi liczbę obrońców i potroi ich wartość bojową, bo milicja miejska to jednak nie jest zawodowa armia.
Kosse znów rozdął nozdrza, ale Wuar go uprzedził.
— I dlatego, moja pani, jeśli Sehrawin zechce nas zdradzić i zająć miasto siłą, to trudno będzie go powstrzymać.
— Nie zaryzykuje. Co by mu to dało? Wie, że nadchodzimy. Pamiętajcie też, że to nie my prosimy go o pomoc, tylko on błaga nas o ocalenie. To Białe Konoweryn wyświadcza łaskę głupiemu geghijskiemu książątku, pozwalając mu schronić się za murami swojego miasta.
Widząc miny obu af’gemidów, Deana wiedziała już, że trafiła w odpowiedni ton. Bardziej niż obawa o utratę Pomwe na rzecz Geghii drażniła ich perspektywa utraty twarzy. Nowo mianowani dowódcy Rodów Wojny nie chcieli zapisać się w historii jako ci, którzy musieli prosić armię, jakkolwiek by na to patrzeć, najeźdźców o pomoc w stłumieniu buntu niewolników.
Łaskę okazaną pokonanym mogli jednak przełknąć. Co prawda nawet gdyby oponowali z całych sił, Pani Oka i tak postawiłaby na swoim, ale lepiej było, jeśli ich narady kończyły się konsensusem.
— Co zatem myślicie? Jeśli odradzacie zgodę, przychylę się do waszego zdania.
Ryzykowała, ale niewiele. Na ich twarzach widziała już, jaką podjęli decyzję. Ekchaar bywał bardzo pomocny, bo nie musiała z całych sił tłumić triumfalnego uśmiechu.
Kosse pierwszy zabrał głos:
— Kot to dobry oficer i ufam jego zdaniu. Jeśli twierdzi, że pomoc Geghijczyków się przyda, niech ich wpuści.
— Popieram, moja pani. — Wuar Sampore skłonił się nisko. — Dzięki temu miasto się obroni, a buntownicy nie dostaną kolejnej partii zdobycznych pancerzy i mieczy. Choć sugerowałbym, by książę Sehrawin zostawił część swoich ludzi w obozie, by niewolnicy nadal myśleli, że w nim siedzi.
— Rozumiem. Brimgorn?
— Pani. — Kornak błysnął niedogoloną łysiną. — Doradzam przychylić się do prośby naszych gości.
— Widzę, że trzymają się ciebie żarty. — Zerknęła na czarodzieja. — Mistrzu Umneresie?
— Nawet gdybym chciał zrobić z siebie głupca, opowiadając się przeciw temu, co podpowiada mi rozum, to i tak zostałbym przegłosowany. Niech ich wpuszczą. Lecz my tak czy inaczej musimy przyspieszyć. Wyruszać wcześniej i maszerować dłużej, by skrócić naszą podróż przynajmniej o dzień. Inaczej nawet geghijska pomoc może nie wystarczyć.
Wszyscy spojrzeli na dowódcę ciężkiej piechoty, która była najwolniejszą częścią ich armii.
Kosse Oluwer skłonił się lekko.
— Moje Bawoły dadzą radę.
Deana zawahała się. W ten sposób o dzień wcześniej unurzam swoją duszę we krwi niewolników, pomyślała. Nawet odmawianie tysiąca adr’suffi dziennie może nie wystarczyć, bym później nie upadła pod takim ciężarem. A poza tym plan, jaki ułożyła z Wielkim Kohirem zakładał, że jej armia będzie poruszać się w ściśle określonym tempie. Musi im wybić z głowy ten pomysł.
Gdyby ci potężni mężczyźni mogli teraz zobaczyć jej uśmiech, na pewno by się przerazili.
— Nie. Nie będziemy się ścigać. Z pomocą Geghijczyków Pomwe na pewno się utrzyma, a ja nie chcę stanąć do bitwy ze zmęczonymi żołnierzami. Nic nie mów Kosse, wiem, że jesteś dumny ze swoich ludzi i wiem, że daliby radę, ale pod miastem muszą być w pełni sił.
Obaj żołnierze wyprężyli się sztywno, Brimgorn i czarodziej tylko skinęli głowami. Najważniejsza sprawa dzisiejszego dnia została załatwiona, lecz Deana jeszcze nie skończyła.
— I jeszcze jedno. Sampore, jak daleko wysyłasz podjazdy?
— Pół dnia drogi, pani. Jakieś dziesięć, czasem dwanaście mil.
— Zdarzają się problemy?
— Nic poważnego. Kilka razy wpadliśmy na grupki bandytów, dwukrotnie moje ptaszki otoczyły i wycięły bandy zbiegłych niewolników. Nadal sporo ich zmierza do Krwawego Kahelle.
— Jeńcy?
Spojrzał na nią wyzywająco.
— Żadnych.
— Rozumiem. Razem z raportem od Kota przyszły wieści z Konoweryn. Meekhańska ambasada wciąż błaga, byśmy się rozglądali za Genno Laskolnykiem i jego ludźmi. Nakaż Słowikom ostrożność. Nie chciałabym wysyłać na północ wieści o śmierci tak ważnej osoby.
— Generał Laskolnyk mógł paść ofiarą własnej brawury i jakichś bandytów — mruknął jasnooki Słowik, pozwalając sobie na paskudny uśmieszek.
— Oczywiście. I z pewnością Imperium przyjmie taką wiadomość z pełną wyrozumiałością. Od dziś jednak jeśli Słowiki wpadną na jakąś bandę, najpierw niech sprawdzą, z kim mają do czynienia. I niech zasięgną języka. Oddział, w którym są trzy kobiety i pięciu mężczyzn, na dodatek o nietutejszym wyglądzie, na pewno rzuca się w oczy. A jeśli generałowi przypadkiem spadnie włos z głowy, odpowiesz za to osobiście.
— Wykonam, pani! — Sampore wyprężył się, nie próbując więcej dyskutować. Postąpił mądrze, bo jej irytacja zaczynała gwałtownie rosnąć.
— To dobrze — powiedziała cicho. — To bardzo dobrze. Nie podoba mi się, że Imperium miesza się w nasze sprawy, więc z przyjemnością ugoszczę generała, po czym szybciutko odeślę do stolicy. A za kilka dni, jeśli taka będzie wola Pani i Agara, staniemy do bitwy z Krwawym Kahelle.
Trzej mężczyźni skłonili się nisko.
— Możecie odejść. A ty, mistrzu Umneresie, zostań jeszcze chwilę. Podyktuję ci wieści dla Pomwe. Zaszyfrujesz je i skoro świt wyślesz tuzin gołębi. Muszę mieć pewność, że rozkazy dotarły.
— Oczywiście, moja pani.
Milczała, gdy af’gemidzi i dowódca słoni opuszczali namiot, po czym odwróciła się do maga.
— Dziękuję.
Uniósł brwi.
— Nie rozumiem, pani.
— Jeśli tak twierdzisz, muszę ci wierzyć. — Uśmiechnęła się pod ekchaarem. — Ale i tak dziękuję. Masz papier i rysik, czy zapamiętasz wiadomość dla Amluwera Kota?
Mag sięgnął do pasa i wyciągnął zestaw do pisania.
— Słucham, pani.
Podyktowała kilka zdań, podając nawet orientacyjny czas nadejścia odsieczy. Takie wieści powinny wzmocnić w obrońcach ducha walki.
— Zaszyfruj i przygotuj do wysłania. A potem prześpij się choć kilka godzin.
— Ty też, pani. Potrzebujemy twojej mądrości i siły.
Zaskoczył ją i zdumiał. Mądrości? Siły?
— Widzę, że naprawdę musisz się przespać, czarowniku. Ja też zaraz idę do łóżka.
Tylko zanim zmruży oczy, musi dziesięć razy odmówić adr’suffi, bo nadal czuje się jak liść niesiony nurtem rzeki i rozpaczliwie potrzebuje nadziei, że woda płynie zgodnie z zamysłem Wielkiej Matki.