Rozdział 33

Ande Sa­lu­rin stał na wie­ży straż­ni­czej i roz­glą­dał się po oko­li­cy. Przed sobą miał roz­le­głą do­li­nę wy­peł­nio­ną mgłą, lub też ra­czej przy­po­mi­na­ją­cy­mi mgłę opa­ra­mi cuch­ną­cy­mi ni­czym otwar­ty grób. Pięć­dzie­sią­ty Dru­gi od­wa­lił ka­wał świet­nej ro­bo­ty, ota­cza­jąc Wen­der­ladz­kie Ba­gno wy­so­kim na dwa­na­ście stóp wa­łem i od­ci­na­jąc to Uro­czy­sko od resz­ty kra­ju. Głę­bo­ka fosa na przed­po­lu szań­ca je­ży­ła się set­ka­mi za­ostrzo­nych pali, a co sto jar­dów wy­ra­sta­ły znad nie­go wie­że dla strzel­ców, do­kład­nie ta­kie same jak ta, na ja­kiej od kil­ku mi­nut tkwił Dru­gi Szczur Nory.

Wał miał po­nad osiem­na­ście mil dłu­go­ści i obej­mo­wał nie tyl­ko te­ren Uro­czy­ska, ale i spo­ry ka­wa­łek zie­mi poza nim. Gdy Ba­gno się uak­tyw­ni­ło, wy­glą­da­ło to, jak­by ja­kiś mści­wy bóg wy­ci­snął z zie­mi cuch­ną­ce soki – sza­ra maź, śmier­dzą­ca odo­rem roz­kła­da­ją­cych się ciał, po­pły­nę­ła mdlą­cą falą aż do li­nii daw­nych umoc­nień, po­sta­wio­nych set­ki lat temu przez Sio­stry Woj­ny. Gdy­by nie te sta­re oko­py, Uro­czy­sko roz­la­ło­by się dwu­krot­nie da­lej niż te­raz.

W kil­ku miej­scach wy­ko­rzy­sta­li reszt­ki tych wa­łów do wznie­sie­nia no­wej li­nii obro­ny, ale po przyj­rze­niu się ma­pom Sa­lu­rin za­de­cy­do­wał o po­sta­wie­niu no­wych umoc­nień kil­ka­set stóp da­lej, tam, gdzie te­ren wzno­sił się nie­co wy­żej.

Przy­naj­mniej nie mu­sie­li tu wdy­chać tych wszyst­kich cuch­ną­cych opa­rów.

Dru­gi Szczur nie wie­dział, czy po­dob­ne zja­wi­sko kie­dy­kol­wiek wcze­śniej mia­ło miej­sce na Wen­der­ladz­kim Ba­gnie, wy­słał na­wet ra­port do Nory z proś­bą, by w ar­chi­wach po­szu­ka­no in­for­ma­cji na ten te­mat, ale te­raz miał inne zmar­twie­nia na gło­wie.

Naj­mniej­szym z nich było, jak utrzy­mać to, co się tu dzia­ło, w ta­jem­ni­cy. Żoł­nie­rze nie byli głup­ca­mi, od daw­na nie trak­to­wa­li bu­do­wa­nia tych umoc­nień jak zwy­kłych ćwi­czeń. Wie­lu drę­czy­ły kosz­ma­ry, a woj­sko­wi fel­cze­rzy mel­do­wa­li, że ci, któ­rym przy­padł obo­wią­zek ob­ser­wo­wa­nia Uro­czy­ska i mie­li pe­cha na­wdy­chać się tej dziw­nej mgły, co­raz czę­ściej skar­ży­li się na mdło­ści, za­wro­ty gło­wy i trud­no­ści z od­dy­cha­niem. Z trzech puł­ko­wych ma­gów na miej­scu zo­stał tyl­ko je­den, bo jego kam­ra­ci wy­mu­si­li zgo­dę na noc­le­gi pięć mil od obo­zo­wi­ska, skar­żąc się na bez­sen­ność i nie­moż­li­wość się­gnię­cia po wła­sne aspek­ty.

Na­wet je­śli Uro­czy­sko wkrót­ce uspo­koi się samo, plot­ki pój­dą w świat.

Ande ode­rwał wzrok od do­li­ny i zwró­cił się do dwóch war­tow­ni­ków:

— Coś no­we­go?

— Nic, pa­nie. Mgli się tyl­ko i śmier­dzi, gdy wiatr za­wie­je w na­szą stro­nę. Poza tym spo­kój.

Więk­szość żoł­nie­rzy Pięć­dzie­sią­te­go Dru­gie­go po­cho­dzi­ła z cen­tral­nych pro­win­cji i po­dob­nie jak ta dwój­ka, wy­glą­da­ła jak naj­bar­dziej ty­po­wi Me­ekhań­czy­cy: ja­sno­wło­si, ja­sno­ocy, nie­zbyt wy­so­cy, za to sze­ro­cy w ba­rach i mu­sku­lar­ni. On ze swo­imi po­nad sze­ścio­ma sto­pa­mi i sze­ścio­ma ca­la­mi wzro­stu, z wło­sa­mi czar­ny­mi jak sa­dza i oliw­ko­wą cerą, wy­glą­dał przy nich ni­czym przy­bysz z dru­gie­go koń­ca świa­ta. Przy­szło mu do gło­wy, że gdy­by chciał się kie­dyś ukryć, to na pew­no nie mię­dzy tymi żoł­nie­rza­mi.

— Po­wie­dzia­łem coś śmiesz­ne­go, pa­nie? — War­tow­nik spoj­rzał na nie­go uważ­nie.

— Nie. My­śla­łem o czymś in­nym. Gdzie naj­bli­żej po­de­szła dziś mgła?

Na przed­po­lu w re­gu­lar­nych od­stę­pach wbi­to ozna­czo­ne ko­lo­ra­mi tycz­ki, któ­re mia­ły po­ma­gać w oce­nie od­le­gło­ści, bo opa­ry my­li­ły wzrok. W tej chwi­li na sa­mym ich skra­ju znaj­do­wał się zie­lo­ny ki­jek. Czy­li dwie­ście jar­dów.

— Do żół­tych, pa­nie.

Sto jar­dów od wału. Nic nie­zwy­kłe­go, mgła pul­so­wa­ła przez cały czas, po­wo­li, jak od­dy­cha­ją­ca be­stia, i ni­czym uśpio­na be­stia bu­dzi­ła mi­mo­wol­ny lęk. Dru­gi Szczur wie­dział, że ma dość żoł­nie­rzy, by pil­no­wać ziem­nych for­ty­fi­ka­cji, lecz o wie­le za mało, by ich bro­nić. Pięć­dzie­sią­ty Dru­gi li­czył stan­dar­do­we dwa i pół ty­sią­ca lu­dzi. Kom­pa­nie i pół­kom­pa­nie zo­sta­ły roz­miesz­czo­ne w re­gu­lar­nych od­stę­pach wzdłuż wału, a war­tow­ni­cy na wie­żach mie­li w ra­zie za­gro­że­nia po­de­rwać je do obro­ny, wa­ląc w gon­gi, lecz gdy­by na­praw­dę ktoś lub coś za­ata­ko­wa­ło, mie­li­by kło­po­ty.

Ktoś lub coś.

To był jego ko­lej­ny pro­blem. Sa­lu­rin miał wra­że­nie, że za roz­ka­za­mi na­ka­zu­ją­cy­mi za­bez­pie­cze­nie tej oko­li­cy sta­ło coś wię­cej niż tyl­ko zwy­kła ostroż­ność, że ce­sarz i Pierw­szy Szczur wie­dzie­li wię­cej na te­mat spo­dzie­wa­ne­go nie­bez­pie­czeń­stwa, niż ra­czy­li mu prze­ka­zać. Czy stra­cił ich za­ufa­nie? Albo był pod­da­wa­ny ja­kie­muś te­sto­wi? Echa wy­da­rzeń do­cho­dzą­ce ze sto­li­cy zda­wa­ły się po­twier­dzać jego po­dej­rze­nia.

Kil­ka­na­ście dni temu Dru­gi Szczur wy­słał do sto­li­cy proś­bę, by Trzy­dzie­sty Re­gi­ment Pie­cho­ty – peł­ne trzy puł­ki woj­ska – ru­szył pod Ba­gno. Ale jak na ra­zie nie do­cze­kał się od­po­wie­dzi. W nor­mal­nym cza­sie mógł­by ła­two zro­zu­mieć to opóź­nie­nie, biu­ro­kra­ci w ar­mii prze­rzu­ca­li się pa­pie­ra­mi, by od­po­wie­dzial­ność za opusz­cze­nie ko­szar przez kil­ka ty­się­cy żoł­nie­rzy spa­dła na ko­goś in­ne­go. Bo w grę wcho­dzi­ły spo­re pie­nią­dze, kosz­ty prze­su­nię­cia ta­kiej ma­łej ar­mii na­wet o kil­ka­dzie­siąt mil były nie­ma­łe je­śli­by po­li­czyć tyl­ko wy­ży­wie­nie i za­kwa­te­ro­wa­nie woj­ska, ale trze­ba było tak­że uwzględ­nić stra­ty zwią­za­ne z blo­ko­wa­niem dróg i skar­ga­mi wła­ści­cie­li ziem­skich na zdep­ta­ne pola czy opróż­nio­ne stud­nie. Oraz żą­da­nia od­szko­do­wań, któ­re na pew­no się po­sy­pią. W cza­sie po­ko­ju han­del i rol­nic­two są waż­niej­sze niż ar­mia.

Lecz wie­ści, któ­re do­tar­ły z Me­ekha­nu, spra­wi­ły, że prze­stał wie­rzyć w tak ła­twe wy­ja­śnie­nie tej zwło­ki. To nie było zwy­kłe chro­nie­nie wła­snych dup ze stro­ny woj­sko­wych, tyl­ko jaw­na, za­ha­cza­ją­ca o sa­bo­taż nie­sub­or­dy­na­cja. Bo po­dob­no Nora wy­pa­dła z łask, Pierw­szy Szczur miał areszt do­mo­wy, Trze­ci za­mie­nił się w ma­rio­net­kę i po­py­cha­dło, a Psiar­nia co­raz wy­żej pod­no­si­ła gło­wę i gło­śniej po­szcze­ki­wa­ła.

Czy to była za­pla­no­wa­na ak­cja? Czy wy­sła­no go w to miej­sce z mi­sją, któ­rej tak na­praw­dę mógł się pod­jąć byle ofi­cer, żeby od­su­nąć go poza nurt głów­nych wy­da­rzeń? Czy Nora prze­gry­wa­ła wła­śnie star­cie z Suką i jej ludź­mi? I czy lada mo­ment do­trą tu roz­ka­zy, któ­re po­zba­wią go wszyst­kie­go, wła­dzy, przy­wi­le­jów, wol­no­ści? Może na­wet ży­cia. W koń­cu w Wy­wia­dzie We­wnętrz­nym to on nad­zo­ro­wał więk­szość dzia­łań wy­mie­rzo­nych prze­ciw Oga­rom, a Eu­se­we­nia Wam­lesch uwa­ża­na była za żywe wcie­le­nie mści­wo­ści.

Ta­kie my­śli po­wo­do­wa­ły, że Ande nie mógł spać, jeść ani od­po­czy­wać. I nie po­ma­ga­ło ani wino, ani ko­bie­ty.

Cza­sem miał ocho­tę rzu­cić wszyst­ko, ka­zać otwo­rzyć te­le­port do sto­li­cy i sta­nąw­szy przed ce­sa­rzem, od­dać się do jego dys­po­zy­cji. Niech już bę­dzie wia­do­mo – wóz albo prze­wóz, sznur albo ce­sar­ska ła­ska.

Tyl­ko że… to Uro­czy­sko. To cho­ler­ne Uro­czy­sko. Gdy­by na­praw­dę miał nad­zo­ro­wać je­dy­nie zwy­kłe ćwi­cze­nia puł­ku pie­cho­ty, to już daw­no klę­czał­by przed tro­nem. Jed­nak Wen­der­ladz­kie Ba­gno na­praw­dę się uak­tyw­ni­ło i na­praw­dę dzia­ły się wo­kół nie­go rze­czy nie­spo­ty­ka­ne od se­tek lat. Ta sza­ra mgła zda­wa­ła się kryć wię­cej ta­jem­nic, niż kto­kol­wiek mógł­by przy­pusz­czać. Czy w ta­kiej sy­tu­acji po­rzu­ce­nie po­ste­run­ku i uda­nie się do sto­li­cy nie zo­sta­ło­by po­trak­to­wa­ne jak de­zer­cja? Pra­wie mógł so­bie wy­obra­zić uśmie­szek Suki, gdy­by po­ja­wił się w Mie­ście, i pra­wie czuł, jak zim­ne kaj­da­ny za­trza­sku­ją mu się na nad­garst­kach.

Po­czu­cie bez­rad­no­ści spra­wia­ło, że miał ocho­tę wrzesz­czeć i kląć. Dzi­siaj weź­mie do łóż­ka dwie dziw­ki. Albo trzy. I dużo wina. Może dzię­ki temu wresz­cie za­śnie.

Dźwięk, któ­ry wbił się w jego uszy, był ostry i me­ta­licz­ny, a Szczur do­pie­ro po chwi­li go roz­po­znał. Gong. Woj­sko­wy gong z są­sied­niej wie­ży. Zer­k­nął w tam­tą stro­nę – je­den war­tow­nik wa­lił w brą­zo­wą pły­tę, dru­gi na­pi­nał wła­śnie ku­szę. To­wa­rzy­szą­cy do­wód­cy żoł­nie­rze rzu­ci­li się do bro­ni, ko­ło­wro­ty ich kusz też za­kle­ko­ta­ły za­pad­ka­mi.

— Gong. Uderz w gong, pa­nie!

Zi­gno­ro­wał proś­bę, pa­trząc na Uro­czy­sko. Mgła oży­ła, za­kłę­bi­ła się i wy­plu­ła z sie­bie po­two­ra.

Be­stia mia­ła co naj­mniej trzy­dzie­ści stóp dłu­go­ści, z trzy wy­so­ko­ści i seg­men­to­wa­ty pan­cerz wspar­ty na czymś w ro­dza­ju chi­ty­no­wych od­nó­ży. Wij, po­my­ślał Sa­lu­rin, Wiel­ka Mat­ko, to jest ro­bal wiel­ki jak trzy ko­nie. Obiad pod­szedł mu do gar­dła, gdy stwór uniósł przed­nie seg­men­ty, z któ­rych pierw­szy roz­pękł się w kil­ku miej­scach, roz­kła­da­jąc w na­je­żo­ne kol­ca­mi płat­ki.

— Gong! Do cho­le­ry, gong! — Je­den z żoł­nie­rzy po­rzu­cił na­pi­na­nie ku­szy, zła­pał drew­nia­ną pał­kę i za­czął ude­rzać w pły­tę z brą­zu. — Ala­aarm! Ala­aaarm!

Są­sied­nia wie­ża rów­nież roz­dź­wię­cza­ła się me­ta­licz­nie, po niej ko­lej­na i ko­lej­na. Po chwi­li przy­naj­mniej tu­zin war­tow­ni­ków wa­li­ło w gon­gi, a z tyłu, zza wa­łów, od­po­wie­dzia­ły im trąb­ki i bęb­ny. Pięć­dzie­sią­ty Dru­gi pod­ry­wał się do wal­ki.

Ande Sa­lu­rin pa­trzył, jak ol­brzy­mi stwór peł­znie przed sie­bie, z przed­nią czę­ścią cia­ła wciąż unie­sio­ną do­bre dzie­sięć stóp nad zie­mią, jak za­krę­ca, wije się wę­żo­wym ru­chem, jak za­sty­ga na­gle w bez­ru­chu i wę­szy. Tak, mu­siał wę­szyć, bo „płat­ki” na jego przo­dzie roz­wi­nę­ły się i zwi­nę­ły kil­ka razy, sma­ku­jąc po­wie­trze. Dru­gi Szczur czuł wiel­ką kulę żół­ci pod­cho­dzą­cą do gar­dła, a czo­ło po­krył mu zim­ny pot. Ro­bak… wiel­ki, obrzy­dli­wy, lep­ki ro­bak.

Nie­na­wi­dził ro­ba­ków jak ni­cze­go na świe­cie.

W tej sa­mej chwi­li be­stia zo­sta­ła tra­fio­na w śro­dek grzbie­tu – do­kład­nie w łą­cze­nie pan­cer­nych seg­men­tów – włócz­nią, któ­ra wy­le­cia­ła z mgły. Ro­bal za­pisz­czał, za­krę­cił i rzu­cił do tyłu, w głąb Uro­czy­ska. Lecz wte­dy na sa­mym skra­ju opa­rów po­ja­wił się ko­lej­ny po­twór.

Wy­so­ka na osiem albo dzie­więć stóp czwo­ro­rę­ka, dwu­noż­na be­stia za­gro­dzi­ła dro­gę pierw­szej masz­ka­rze, rą­biąc z roz­ma­chem w błysz­czą­cy grzbiet ol­brzy­mi­mi sza­bla­mi. Ro­ba­ko­wa­ty stwór za­wi­nął się, okrę­cił wo­kół prze­ciw­ni­ka, pod­ci­na­jąc mu nogi i oba­la­jąc na zie­mię. Ryk, wrzask i pisk wwier­ca­ją­cy się w uszy ni­czym od­głos noża skro­bią­ce­go po szu­bie, ka­wał­ki pan­ce­rza od­pa­da­ją­ce od seg­men­to­we­go ciel­ska, żół­ta i czer­wo­na po­so­ka mie­sza­ją­ce się ze sobą – wszyst­ko to do­cie­ra­ło do Sa­lu­ri­na z opóź­nie­niem, jak przez spo­wo­do­wa­ne wi­nem otę­pie­nie.

Wzdry­gnął się, gdy je­den z żoł­nie­rzy trą­cił go w ra­mię.

— Strze­lać! — Dru­gi Szczur im­pe­rial­ne­go Wy­wia­du We­wnętrz­ne­go otrzą­snął się z szo­ku i roz­wrzesz­czał na całe gar­dło — strze­lać wszyst­kim, co mamy!

Wal­czą­ce po­two­ry zdą­ży­ły już wy­to­czyć się z mgły na przed­po­le ob­wa­ro­wań, gdy spa­dły na nie beł­ty z cięż­kich kusz. Jed­no­cze­śnie szczyt wału za­dud­nił pod cięż­ki­mi bu­cio­ra­mi nad­cią­ga­ją­cych na po­moc żoł­nie­rzy. A Ande Sa­lu­rin stał na wie­ży, ma­chał rę­ko­ma i krzy­czał:

— Za­bić je! Za­bić!!!

Jed­no­cze­śnie ja­kaś część jego umy­słu na chłod­no ana­li­zo­wa­ła całe zaj­ście: „Ce­sarz — mó­wi­ła. — Mu­sisz tu we­zwać ce­sa­rza. Ber-Ar­lens musi to zo­ba­czyć na wła­sne oczy, bo nie uwie­rzy żad­nym ra­por­tom”.

Загрузка...