Interludium

Alt­sin kuc­nął, na­brał w dło­nie śnie­gu i wtarł so­bie w twarz.

Co mam zro­bić? Co mogę te­raz zro­bić, o Pani?

Ta ostat­nia myśl lek­ko go roz­ba­wi­ła. No tak, chło­pie, no­sisz ka­wał du­szy Pana Bi­tew, boga wo­jow­ni­ków, ale gdy spo­ty­kasz coś, co cię prze­ra­sta, od­ru­cho­wo wzy­wasz Ba­el­ta’Ma­th­ran.

Ma­triar­chi­sta z cie­bie peł­ną gębą.

I to na­wet gdy wiesz, że te sło­wa nie mają zna­cze­nia. Wiel­kiej Mat­ki nie ma. Nie ist­nie­je w tej chwi­li. Może za­ist­nie­je kie­dyś, w przy­szło­ści, może na­wet ta przy­szłość wła­śnie się ro­dzi, tka­na rę­ko­ma bo­gów i śmier­tel­ni­ków, ale na ra­zie każ­de we­zwa­nie Pra­mat­ki Bo­gów, każ­da mo­dli­twa do niej, tra­fia­ją w pust­kę.

Już kil­ka razy pró­bo­wał zmie­rzyć się z tą praw­dą, ale jak na ra­zie wła­sna re­ak­cja wciąż go za­ska­ki­wa­ła. Do­ra­stał jako wy­znaw­ca Wiel­kiej Mat­ki, może nie­zbyt re­li­gij­ny, lecz szcze­rze wie­rzą­cy w do­gma­ty, więc te­raz po­wi­nien prze­żyć szok, za­ła­mać się, paść na ko­la­na i szlo­chać w po­czu­ciu opusz­cze­nia i bez­rad­no­ści. Za­miast tego czuł tyl­ko… pust­kę? obo­jęt­ność? Ale w koń­cu był miej­skim szczu­rem, zło­dzie­jem, wcho­dzą­cym do świą­tyń nie w po­szu­ki­wa­niu du­cho­wej po­cie­chy, lecz nie­ostroż­nych głup­ców, któ­rym ostrzem ma­łe­go noża mógł od­ci­nać miesz­ki. Jego oso­bi­sta mo­dli­twa, mam­ro­ta­na za­wsze w ta­kich chwi­lach, brzmia­ła: „Pani, wy­bacz mi i od­wróć oczy tego czło­wie­ka, ale on ma pie­nią­dze, a ja je­stem głod­ny”.

I oka­zy­wa­ła się sku­tecz­na. Przy­naj­mniej do chwi­li, gdy pró­bo­wał okraść Ce­etro­na-ben-Go­ro­na. Lecz przy­ła­pa­nie przez przy­szłe­go sze­fa Ligi Czap­ki oka­za­ło się czymś naj­lep­szym, co Alt­si­na mo­gło spo­tkać w ży­ciu. Zwłasz­cza wte­dy, gdy jako dzie­ciak miesz­kał w ka­na­łach i czę­ściej ży­wił się upo­lo­wa­ny­mi szczu­ra­mi niż chle­bem z ma­słem.

Je­śli to nie Wiel­ka Mat­ka, Opie­kun­ka Za­gu­bio­nych, Kar­mi­ciel­ka Głod­nych sta­ła za tym szczę­śli­wym przy­pad­kiem, to kto? Lub co? Los? Ale ten praw­dzi­wy, bez­dusz­ny przy­pa­dek, a nie ma­ska, za któ­rą ukry­wa się Eyf­fra? Siła nie­ma­ją­ca twa­rzy, du­szy ani ser­ca, za to po­tęż­niej­sza od każ­de­go z bo­gów?

Uśmiech­nął się kwa­śno.

Los, prze­zna­cze­nie… Wszyst­kie te gów­nia­ne spra­wy rzą­dzo­ne są tymi sa­my­mi pra­wa­mi, któ­re każą mo­ne­cie pa­dać raz na jed­ną, a raz na dru­gą stro­nę. A bo­go­wie, lu­dzie i byty zza Mro­ku pod­le­ga­ją im po rów­no.

Może więc to do tych praw po­win­ni­śmy wzno­sić mo­dły? Może to im skła­dać ofia­ry i sta­wiać świą­ty­nie? Świą­ty­nie przy­pad­ku, któ­re przez chwi­lę sta­ły­by w miej­scu, po czym za­wa­la­ły się bez po­wo­du i trze­ba by je znów od­bu­do­wy­wać. Sen­su nie by­ło­by w tym żad­ne­go, ale przy­naj­mniej cała kupa głup­ców zna­la­zła­by ja­kieś za­ję­cie.

W su­mie re­li­gie tak wła­śnie dzia­ła­ją. Na­da­ją sens ist­nie­nia lu­dziom, któ­rzy nie wie­dzą, co zro­bić z wła­snym ży­ciem.

Dro­bin­ki śnie­gu roz­ta­pia­ły mu się na skó­rze, draż­niąc set­ką lo­do­wych igie­łek, po czym spły­wa­ły i za­ma­rza­ły na bro­dzie.

Ro­zej­rzał się, szu­ka­jąc cze­goś, na czym mógł­by wy­ła­do­wać złość. Z le­wej stro­ny miał za­mar­z­nię­tą rów­ni­nę, któ­ra gdzieś tam łą­czy­ła się z oce­anem, z pra­wej ska­ły, bry­ły lodu i wzno­szą­cą się ku nie­bu ścia­nę Wiel­kie­go Grzbie­tu. Przed sobą… Opu­ścił wzrok i ude­rzył pię­ścią w zie­mię, prze­le­wa­jąc w ten cios cały swój gniew i fru­stra­cję. Przede wszyst­kim na sie­bie. Oszu­kuj się da­lej, su­kin­sy­nu. Od­wra­caj my­śli od tego, co masz przed oczy­ma. Sze­dłeś przez ży­cie, wie­rząc, że upór i duma są naj­lep­szą re­ak­cją na wszyst­kie pro­ble­my, że ni­ko­go i ni­cze­go nie po­trze­bu­jesz, bo sam po­ra­dzisz so­bie ze wszyst­kim, co cię spo­tka. Po­tra­fi­łeś tak dłu­go opie­rać się du­szy boga, aż ta ugię­ła się i uzna­ła cię za rów­no­rzęd­ne­go part­ne­ra we wła­da­niu – wy­cią­gnął przed sie­bie dło­nie – tym cia­łem. I uwa­żasz, że mia­łeś cięż­ko? Że do­ko­ny­wa­łeś ja­kichś dra­ma­tycz­nych wy­bo­rów?

A oni? Jak za­cho­wał­byś się na ich miej­scu?

Patrz! Na­praw­dę my­ślisz, że duma jest od­po­wie­dzią na wszyst­ko? Duma, ty dur­niu, to przy­wi­lej aro­ganc­kich, sa­mo­lub­nych bę­cwa­łów, któ­rych nikt i nic nie ob­cho­dzi. Patrz, co zo­sta­je, gdy nie stać cię na dumę!

Pa­trzył.

Na obóz roz­po­ście­ra­ją­cy się jak okiem się­gnąć. Na ty­sią­ce śnież­nych chat, skó­rza­nych na­mio­tów i sza­ła­sów skle­co­nych z ja­kichś resz­tek… I na to, co uno­si­ło się nad obo­zo­wi­skiem, cie­ni­sty nimb de­spe­ra­cji, smut­ku i bra­ku na­dziei.

Te isto­ty, ahe­ro­wie… Upa­dły zbyt wie­le razy i nie mia­ły już sił, by wal­czyć z lo­sem. Nie mia­ły siły na­wet na de­spe­ra­cję, gniew czy nie­na­wiść. A naj­gor­sze, że fu­ria Pani Lodu nie była na­wet skie­ro­wa­na prze­ciw­ko nim. Oni są tyl­ko ofia­ra­mi. Och, na par­szy­wą gębę Re­agwy­ra, gdy­by cho­ciaż ta zim­na suka zmiaż­dży­ła ich z peł­ną pre­me­dy­ta­cją, z po­wo­du ja­kiejś praw­dzi­wej lub uro­jo­nej winy. Ale tak? Ze­trzeć z po­wierzch­ni zie­mi ty­sią­ce ist­nień mi­mo­wol­nie? No wła­śnie: przy­pad­kiem.

Wi­dział też to, co znaj­do­wa­ło się mię­dzy nim a obo­zem… A zło­śli­wy głos w gło­wie py­tał: „I gdzie by­ła­by two­ja duma w ta­kiej sy­tu­acji, chłop­cze? Ile zdo­łał­byś jej oca­lić?”.

Nie wie­dział, kim jest ten głos, czy to por­to­wy zło­dzie­ja­szek, czy awen­de­ri Pana Bi­tew, któ­ry kie­dyś sam pa­trzył w twarz ta­kiej roz­pa­czy i upadł pod tym cię­ża­rem, po­grą­ża­jąc się w obłę­dzie. Czy też może to nowy on, Alt­sin bę­dą­cy po­łą­cze­niem tych dwóch istot, cią­gle jed­nak jesz­cze ho­łu­bią­cy w so­bie aro­gan­cję przy­głu­pie­go gów­nia­rza.

Patrz. Czuj i… Za­płacz, su­kin­sy­nu.

Bo je­śli nie za­pła­czesz, to le­piej, byś tu i te­raz umarł.

Po­chy­lił gło­wę.

Nie.

Jesz­cze nie te­raz.

Od obo­zo­wi­ska dzie­li­ło go kil­ka­set kro­ków. A cały te­ren przed nim po­kry­wa­ły za­wi­niąt­ka. Nie­któ­re mia­ły le­d­wo ło­kieć dłu­go­ści, inne dwa, żad­ne nie wię­cej niż trzy. Ty­sią­ce za­wi­nię­tych w fu­tra pa­kun­ków le­żą­cych wprost na śnie­gu. Część zo­sta­ła już roz­szar­pa­na przez wy­głod­nia­łych dra­pież­ców, po­lar­ne lisy i niedź­wie­dzie, dla któ­rych za­pew­ne te wy­chu­dzo­ne do szczę­tu ciał­ka były ostat­nią szan­są na prze­trwa­nie. Śla­dy na śnie­gu świad­czy­ły o tym, że kie­dyś pró­bo­wa­no strzec tego miej­sca przed zwie­rzę­ta­mi. Kie­dyś. Gdy jesz­cze miesz­kań­cy obo­zo­wi­ska mie­li dość sił.

Alt­sin pa­trzył. Ale od­rzu­cał wszyst­kie uczu­cia, bro­nił się przed nimi z ca­łych sił.

Bo nie cho­dzi­ło na­wet o te ty­sią­ce mar­twych dzie­ci, lecz o spo­sób, w jaki je tu po­rzu­co­no. Ile trze­ba stra­cić, jak bar­dzo być sła­bym, by nie zdo­łać wy­ko­pać w śnie­gu naj­płyt­szej nory? Nie zro­zu­miesz, czym jest praw­dzi­wa bez­sil­ność, póki wła­sne cia­ło nie od­mó­wi ci po­słu­szeń­stwa do tego stop­nia, że nie mo­żesz na­wet po­cho­wać wła­sne­go dziec­ka. Co jesz­cze, oprócz ma­łe­go cia­ła, zo­sta­wiasz tu­taj, wra­ca­jąc do obo­zo­wi­ska? Jaki ka­wał okrwa­wio­nej, wy­ją­cej z roz­pa­czy du­szy?

To tu­taj ro­dzi­ła się mrocz­na, ści­ska­ją­ca ser­ce aura, któ­ra wi­sia­ła nad głów­nym obo­zem.

Zło­dziej po­czuł na­ra­sta­ją­cą we­wnątrz lo­do­wa­tą fu­rię, któ­rej prze­ra­zi­ła­by się na­wet An­day’ya. Niech was szlag. Niech was wszyst­kich szlag… Bo­go­wie. Nic się nie zmie­ni­li­ście.

Nic a nic.

Zgar­nął w dło­nie garść śnie­gu i tchnął w nią Moc. Bia­łe krysz­tał­ki bły­ska­wicz­nie stop­nia­ły i prze­cie­kły mu przez pal­ce.

Pani Lodu, Pani Zimy i Bia­łych Pust­ko­wi. Nie wiem, czy sta­nie­my twa­rzą w twarz, ale je­śli do tego doj­dzie, we­pchnę ci każ­dą un­cję tego bólu w gar­dło i będę pa­trzył, jak się nim dła­wisz. Aż zro­zu­miesz, że lu­dzie, ahe­ro­wie i… inne isto­ty nie są py­łem u two­ich stóp, tyl­ko krwią w two­ich ży­łach, dziw­ko. I le­piej, byś o tym nie za­po­mi­na­ła.

Woda spa­dła na śnieg i za­mar­z­ła w kil­ka chwil.

Skrzy­wił się, kru­sząc war­stwę lodu na bro­dzie i wą­sach, wstał i wy­tarł dło­nie w ha­bit. Skła­da­nie ta­kich obiet­nic w sa­mym środ­ku ziem­skich po­sia­dło­ści Pani Lodu było głu­pie i sza­lo­ne. Ale głu­po­ta i sza­leń­stwo to jego pra­wa i lewa sto­pa, pro­wa­dzi­ły go przez ży­cie przez ostat­nie lata, więc nie wi­dział po­wo­du, by je so­bie od­ci­nać.

Te roz­my­śla­nia prze­rwał mu groź­ny po­mruk. Od­wró­cił się. Zza od­le­głej o naj­wy­żej dwa­dzie­ścia jar­dów lo­do­wej bry­ły wy­ło­nił się śnież­ny niedź­wiedź. Bia­łe nie­gdyś fu­tro miał po­żół­kłe i zme­cha­co­ne, za­rys że­ber prze­świe­cał przez nie ni­czym prę­ty dzi­wacz­nej klat­ki, a ol­brzy­mi łeb ko­ły­sał się na zbyt chu­dej szyi. Prze­dłu­ża­jąc się, zima rów­nież dla kró­la Pół­no­cy oka­za­ła się za­bój­cza, więc pod­kradł się pod obo­zo­wi­sko, zwa­bio­ny za­pa­chem mar­twych ciał.

Ukry­te w za­ro­pia­łych oczo­do­łach śle­pia zmie­rzy­ły Alt­si­na z góry na dół. Cia­ło zło­dzie­ja mia­ło znacz­nie wię­cej mię­sa i tłusz­czu niż set­ka wy­chu­dłych trup­ków le­żą­cych na lo­dzie. A ta­kie dwu­noż­ne stwo­ry by­wa­ły już czę­ścią ja­dło­spi­su zwie­rzę­cia.

Alt­sin wy­szcze­rzył się, się­ga­jąc do pasa. To two­ja od­po­wiedź, Pani Lodu? Czy też może zwy­kły przy­pa­dek? Za­bra­ny z obo­zu my­śli­wych pu­gi­nał o ostrzu dłu­gim na prze­szło sto­pę słu­żył za­pew­ne kie­dyś do por­cjo­wa­nia ka­wa­łów wie­lo­ry­bie­go tłusz­czu. Do­brze jest mieć w ręku so­lid­ny ka­wał sta­li, gdy w two­ją stro­nę gna kil­ka­set fun­tów wy­głod­nia­łej śmier­ci.

Niedź­wiedź za­ata­ko­wał tak jak za­wsze, gdy po­lo­wał, pró­bu­jąc po­wa­lić zdo­bycz ude­rze­niem łapy, za­to­pić w niej kły i ro­ze­rwać brzuch. Ta ofia­ra jed­nak była inna. Cios szpo­na­mi tra­fił w pust­kę, bo cel ata­ku znikł, zwierz pró­bo­wał wy­ha­mo­wać, ale na­gle coś ude­rzy­ło go w bok, mię­dzy że­bra­mi, jak­by lo­do­wy so­pel wgryzł mu się w cia­ło, eks­plo­du­jąc w mgnie­niu oka obez­wład­nia­ją­cym, krwa­wym bó­lem.

Wład­ca lo­do­wych pust­ko­wi za­trzy­mał się, po­krę­cił łbem, pró­bu­jąc zro­zu­mieć, co się sta­ło. Otwo­rzył pysk, by za­ry­czeć, wy­rzu­cić z sie­bie gniew, fu­rię i ten ból, któ­ry roz­le­wał się co­raz głę­biej we­wnątrz jego pier­si. Za­miast tego krew try­snę­ła mu z gar­dła sze­ro­kim stru­mie­niem, przed­nie łapy ugię­ły się, a po­tęż­ny łeb ude­rzył o śnieg. Czer­wień wy­peł­ni­ła jego wzrok, płyn­nie prze­cho­dząc w co­raz głęb­szą czerń.

Ból za­czął słab­nąć.

Alt­sin stał i pa­trzył. Nie było po­trze­by spraw­dzać, czy be­stia jest na­praw­dę mar­twa, jak mu­siał­by to zro­bić zwy­kły my­śli­wy, bo zo­ba­czył chwi­lę, gdy duch opu­ścił cia­ło zwie­rzę­cia. Świe­tli­sty nimb ufor­mo­wał się nad cia­łem, two­rząc za­rys niedź­wie­dzia, po­trzą­snął łbem, otwo­rzył pasz­czę i za­ry­czał. Bez­gło­śnie. Po czym ru­szył na pół­noc, w stro­nę oce­anu. Jak więk­szość zwie­rzę­cych du­chów, bę­dzie błą­kał się bez celu przez dni, może mie­sią­ce, po czym po­ło­ży się i za­śnie, sta­jąc się jesz­cze jed­ną iskrą we wszech­oce­anie Mocy.

Taki był od­wiecz­ny, na­tu­ral­ny rytm ży­cia i śmier­ci.

Przy­naj­mniej póki bo­go­wie wszyst­kie­go nie spie­przy­li.

Po­czuł to od razu. Tu­zin du­chów oto­czył go ze wszyst­kich stron, a ich in­ten­cje były bar­dziej niż oczy­wi­ste. Wal­ka, śmierć, za­bi­ja­nie. Zło­dziej pod­szedł spo­koj­nie do tru­pa niedź­wie­dzia, wy­rwał tkwią­cy w jego boku nóż i wy­tarł o fu­tro. Od­wró­cił się.

Każ­dy z du­chów cią­gnął za sobą pę­po­wi­nę utka­ną z mgli­stych cza­rów i wszyst­kie zbie­ga­ły się w cie­le nie­wy­so­kie­go ahe­ra sto­ją­ce­go ja­kieś trzy­dzie­ści kro­ków od Alt­si­na. Sza­man. Sil­ny, je­śli po­tra­fił za­pa­no­wać nad taką licz­bą du­chów.

Du­chy nie za­wsze roz­ta­pia­ły się w Mocy. Je­śli zna­la­zły so­bie ja­kiś fi­zycz­ny obiekt, z któ­rym się zwią­za­ły albo zo­sta­ły zwią­za­ne, mo­gły ist­nieć jesz­cze ca­ły­mi la­ta­mi. Cza­row­ni­cy pry­mi­tyw­nych ple­mion uży­wa­li w tym celu spe­cjal­nych przed­mio­tów, amu­le­tów i ta­li­zma­nów, któ­re sta­no­wi­ły ko­twi­cę dla zwie­rzę­ce­go du­cha lub ludz­kiej du­szy. Aher­scy sza­ma­ni po­szli o krok da­lej, zwią­zy­wa­li naj­sil­niej­sze z nich z bli­zna­mi i ta­tu­aża­mi na wła­snym cie­le. Byli cho­ler­ny­mi ży­wy­mi klat­ka­mi dla du­chów.

Chy­ba że prze­gry­wa­li po­je­dy­nek o do­mi­na­cję i zo­sta­wa­li po­żar­ci.

Coś mi to przy­po­mi­na, po­my­ślał zło­dziej, uśmie­cha­jąc się pod no­sem. Ale za cho­le­rę nie mogę so­bie przy­po­mnieć co.

Żar­cik po­mógł mu opa­no­wać emo­cje, uspo­ko­ić się. Ten tu­zin du­chów wy­glą­dał pa­skud­nie, więk­szość za­pew­ne była kie­dyś du­cha­mi zwie­rząt, ale ich obec­na for­ma… Naj­bliż­szy wy­glą­dał jak mors z kil­ku­na­sto­ma kła­mi wy­ra­sta­ją­cy­mi z pasz­czy i czymś na kształt ry­bich płetw na grzbie­cie i brzu­chu. Po­łą­cze­nie z cia­łem sza­ma­na, z jego wy­obra­że­nia­mi, sna­mi i emo­cja­mi wpły­wa­ło na kształt spę­ta­nych i ich moż­li­wo­ści. Są­dząc po wy­glą­dzie po­zo­sta­łych du­chów, ten sza­man był w wy­jąt­ko­wo par­szy­wym na­stro­ju.

— Kto ty? I co tu ro­bisz?

Alt­sin zi­gno­ro­wał py­ta­nia, za­da­ne w kiep­skim nes­bordz­kim. Po­wo­li, nie spusz­cza­jąc wzro­ku z ahe­ra, scho­wał pu­gi­nał do po­chwy. Za­ku­ta­na w fu­tra po­stać mia­ła nie wię­cej niż pięć stóp wzro­stu, do tego była chu­da jak szcza­pa, bo fo­cze skó­ry wi­sia­ły na niej jak na kil­ku zbi­tych w ni­by­ludz­ki kształt pa­ty­kach. Gdy sza­man wy­cią­gnął w stro­nę zło­dzie­ja dłoń, wy­da­wa­ło się, że ob­cią­gnię­te skó­rą pal­ce same po­ła­mią się i po­sy­pią na śnieg.

— Nie ro­zu­miesz mo­jej mowy?

Py­ta­niu to­wa­rzy­szył syk i na­gle dwa z tu­zi­na du­chów jak­by za­pa­dły się w so­bie i zni­kły.

— Ro­zu­miem. Skąd znasz ten ję­zyk?

— Han­dla­rze. Że­la­zne noże, gro­ty, igły… za skó­ry, fu­tra, kły mor­sów. — Sza­man skrzy­wił wy­ta­tu­owa­ną twarz w dzi­kim gry­ma­sie. — Ale nie mó­wię zbyt do­brze.

Ko­lej­ny duch po­bladł, po czym po­mknął w stro­nę swo­je­go pana i znikł mię­dzy fu­tra­mi. Na­rzu­ce­nie po­słu­szeń­stwa du­chom trzy­ma­nym we wła­snym cie­le wy­ma­ga­ło po­tęż­nej woli i że­la­zne­go zdro­wia. Na wpół za­gło­dzo­ny cza­row­nik nie mógł nad nimi sku­tecz­nie za­pa­no­wać.

— Mó­wisz dość do­brze, by się do­ga­dać. — Zło­dziej za­ło­żył ręce na pier­si. — Dla nas wy­star­czy. Chcę han­dlo­wać.

— Czym?

— Tym. — Alt­sin wska­zał mar­twe­go niedź­wie­dzia. — Upo­lo­wa­łem. Wy­mie­nię na łódź.

— Nie.

— Nie han­dlu­je­my?

— Nie upo­lo­wa­łeś. Pa­trzy­łem. Po­lu­jesz jak… Ty po­lu­jesz… mało słów… on po­lu­je… je­den może za­bić dru­gie­go. Po rów­no. On nie mógł. Pa­trzy­łem.

Wła­ści­wie to była praw­da. Niedź­wiedź nie mógł go za­bić, zwłasz­cza gdy Alt­sin był w ta­kim na­stro­ju.

— I co wi­dzia­łeś?

— Nie je­steś… jak inni.

— Nie. Nie je­stem.

— An­day’ya się gnie­wa­ła. To ty?

— Nie. Nie ja. To, co ją roz­gnie­wa­ło, od­pły­nę­ło na wschód. Dla­te­go chcę ku­pić łódź.

Wy­chu­dłe pal­ce za­tań­czy­ły w po­wie­trzu w se­rii nie­zro­zu­mia­łych ge­stów.

— Głu­pi ty.

Zło­dziej wzru­szył ra­mio­na­mi.

— Nie mó­wi­łem, że nie. Lód już pęka, praw­da?

Trud­no było od­czy­tać coś z tej kan­cia­stej, wy­ta­tu­owa­nej twa­rzy, w któ­rej wzrok przy­cią­ga­ły żół­te kły wy­sta­ją­ce z dol­nej szczę­ki. Ale sza­man chy­ba się uśmiech­nął.

— Tak. Pani Zimy od­po­czy­wa… Lód pęka, wkrót­ce po­wró­cą foki, mor­sy, wie­lo­ry­by… Bę­dzie­my po­lo­wać… jeść.

— Na­praw­dę? Upły­nie wie­le dni, nim po­wró­cą foki. A wie­lo­ry­by? Nie wiem, czym się ży­wią, ale z pew­no­ścią nie lo­do­wą ka­szą. Nie łudź się, sza­ma­nie. W tym roku nie na­peł­ni­cie brzu­chów.

Alt­sin za­mru­gał. Za­raz? Kto to mówi? Ja? Czy on? Któ­ra część na­sze­go wspól­ne­go bytu po­sta­no­wi­ła na­gle zo­stać ce­sa­rzem szcze­ro­ści?

— Wy­bacz. Ja… nie to chcia­łem po­wie­dzieć.

Ale aher tyl­ko po­krę­cił gło­wą.

— Wiem. Ale… mu­szę tak mó­wić… bo je­śli prze­sta­nę… trze­ba mieć siłę do prze­ży­cia jesz­cze dnia… albo dwóch… na­dzie­ja… do­bre sło­wo? Na­dzie­ja… Bo­re­hed po­wę­dro­wał tam z ludź­mi. Nie na­szy­mi. Two­imi. Po­wie­dział… „Nie po­zwól im umrzeć”. Mam… tyl­ko sło­wa…

— A one nie za­peł­nią brzu­cha. Ani nie do­da­dzą sił. A ten niedź­wiedź tak. Po­han­dlu­je­my?

Tam­ten po­krę­cił gło­wą, bar­dzo po ludz­ku, być może był to gest pod­ła­pa­ny w cza­sie tar­go­wa­nia się z nes­bordz­ki­mi kup­ca­mi.

— Nie. Wy­mie­ni­my po­dar­ki. My damy ci łódź. Ty nam dasz swój łup. Nie mo­że­my han­dlo­wać.

— Dla­cze­go?

— Bo śledź nie han­dlu­je z wie­lo­ry­bem.

W gło­wie bły­snę­ła mu myśl, że jak już do­sta­nie łódź, do­brze by­ło­by za­bić tego sza­ma­na. Ten su­kin­syn był zbyt do­myśl­ny lub też, dzię­ki swo­im ta­len­tom, po pro­stu wi­dział zbyt wie­le. Od­rzu­cił za­raz tę myśl, na­praw­dę zły i pra­wie za­wsty­dzo­ny.

Nie. Za­bi­ja­nie nie jest od­po­wie­dzią na wszyst­ko. Przy­naj­mniej nie za­wsze.

— Do­brze. Chodź­my wy­mie­nić po­dar­ki.

Загрузка...