Altsin kucnął, nabrał w dłonie śniegu i wtarł sobie w twarz.
Co mam zrobić? Co mogę teraz zrobić, o Pani?
Ta ostatnia myśl lekko go rozbawiła. No tak, chłopie, nosisz kawał duszy Pana Bitew, boga wojowników, ale gdy spotykasz coś, co cię przerasta, odruchowo wzywasz Baelta’Mathran.
Matriarchista z ciebie pełną gębą.
I to nawet gdy wiesz, że te słowa nie mają znaczenia. Wielkiej Matki nie ma. Nie istnieje w tej chwili. Może zaistnieje kiedyś, w przyszłości, może nawet ta przyszłość właśnie się rodzi, tkana rękoma bogów i śmiertelników, ale na razie każde wezwanie Pramatki Bogów, każda modlitwa do niej, trafiają w pustkę.
Już kilka razy próbował zmierzyć się z tą prawdą, ale jak na razie własna reakcja wciąż go zaskakiwała. Dorastał jako wyznawca Wielkiej Matki, może niezbyt religijny, lecz szczerze wierzący w dogmaty, więc teraz powinien przeżyć szok, załamać się, paść na kolana i szlochać w poczuciu opuszczenia i bezradności. Zamiast tego czuł tylko… pustkę? obojętność? Ale w końcu był miejskim szczurem, złodziejem, wchodzącym do świątyń nie w poszukiwaniu duchowej pociechy, lecz nieostrożnych głupców, którym ostrzem małego noża mógł odcinać mieszki. Jego osobista modlitwa, mamrotana zawsze w takich chwilach, brzmiała: „Pani, wybacz mi i odwróć oczy tego człowieka, ale on ma pieniądze, a ja jestem głodny”.
I okazywała się skuteczna. Przynajmniej do chwili, gdy próbował okraść Ceetrona-ben-Gorona. Lecz przyłapanie przez przyszłego szefa Ligi Czapki okazało się czymś najlepszym, co Altsina mogło spotkać w życiu. Zwłaszcza wtedy, gdy jako dzieciak mieszkał w kanałach i częściej żywił się upolowanymi szczurami niż chlebem z masłem.
Jeśli to nie Wielka Matka, Opiekunka Zagubionych, Karmicielka Głodnych stała za tym szczęśliwym przypadkiem, to kto? Lub co? Los? Ale ten prawdziwy, bezduszny przypadek, a nie maska, za którą ukrywa się Eyffra? Siła niemająca twarzy, duszy ani serca, za to potężniejsza od każdego z bogów?
Uśmiechnął się kwaśno.
Los, przeznaczenie… Wszystkie te gówniane sprawy rządzone są tymi samymi prawami, które każą monecie padać raz na jedną, a raz na drugą stronę. A bogowie, ludzie i byty zza Mroku podlegają im po równo.
Może więc to do tych praw powinniśmy wznosić modły? Może to im składać ofiary i stawiać świątynie? Świątynie przypadku, które przez chwilę stałyby w miejscu, po czym zawalały się bez powodu i trzeba by je znów odbudowywać. Sensu nie byłoby w tym żadnego, ale przynajmniej cała kupa głupców znalazłaby jakieś zajęcie.
W sumie religie tak właśnie działają. Nadają sens istnienia ludziom, którzy nie wiedzą, co zrobić z własnym życiem.
Drobinki śniegu roztapiały mu się na skórze, drażniąc setką lodowych igiełek, po czym spływały i zamarzały na brodzie.
Rozejrzał się, szukając czegoś, na czym mógłby wyładować złość. Z lewej strony miał zamarzniętą równinę, która gdzieś tam łączyła się z oceanem, z prawej skały, bryły lodu i wznoszącą się ku niebu ścianę Wielkiego Grzbietu. Przed sobą… Opuścił wzrok i uderzył pięścią w ziemię, przelewając w ten cios cały swój gniew i frustrację. Przede wszystkim na siebie. Oszukuj się dalej, sukinsynu. Odwracaj myśli od tego, co masz przed oczyma. Szedłeś przez życie, wierząc, że upór i duma są najlepszą reakcją na wszystkie problemy, że nikogo i niczego nie potrzebujesz, bo sam poradzisz sobie ze wszystkim, co cię spotka. Potrafiłeś tak długo opierać się duszy boga, aż ta ugięła się i uznała cię za równorzędnego partnera we władaniu – wyciągnął przed siebie dłonie – tym ciałem. I uważasz, że miałeś ciężko? Że dokonywałeś jakichś dramatycznych wyborów?
A oni? Jak zachowałbyś się na ich miejscu?
Patrz! Naprawdę myślisz, że duma jest odpowiedzią na wszystko? Duma, ty durniu, to przywilej aroganckich, samolubnych bęcwałów, których nikt i nic nie obchodzi. Patrz, co zostaje, gdy nie stać cię na dumę!
Patrzył.
Na obóz rozpościerający się jak okiem sięgnąć. Na tysiące śnieżnych chat, skórzanych namiotów i szałasów skleconych z jakichś resztek… I na to, co unosiło się nad obozowiskiem, cienisty nimb desperacji, smutku i braku nadziei.
Te istoty, aherowie… Upadły zbyt wiele razy i nie miały już sił, by walczyć z losem. Nie miały siły nawet na desperację, gniew czy nienawiść. A najgorsze, że furia Pani Lodu nie była nawet skierowana przeciwko nim. Oni są tylko ofiarami. Och, na parszywą gębę Reagwyra, gdyby chociaż ta zimna suka zmiażdżyła ich z pełną premedytacją, z powodu jakiejś prawdziwej lub urojonej winy. Ale tak? Zetrzeć z powierzchni ziemi tysiące istnień mimowolnie? No właśnie: przypadkiem.
Widział też to, co znajdowało się między nim a obozem… A złośliwy głos w głowie pytał: „I gdzie byłaby twoja duma w takiej sytuacji, chłopcze? Ile zdołałbyś jej ocalić?”.
Nie wiedział, kim jest ten głos, czy to portowy złodziejaszek, czy awenderi Pana Bitew, który kiedyś sam patrzył w twarz takiej rozpaczy i upadł pod tym ciężarem, pogrążając się w obłędzie. Czy też może to nowy on, Altsin będący połączeniem tych dwóch istot, ciągle jednak jeszcze hołubiący w sobie arogancję przygłupiego gówniarza.
Patrz. Czuj i… Zapłacz, sukinsynu.
Bo jeśli nie zapłaczesz, to lepiej, byś tu i teraz umarł.
Pochylił głowę.
Nie.
Jeszcze nie teraz.
Od obozowiska dzieliło go kilkaset kroków. A cały teren przed nim pokrywały zawiniątka. Niektóre miały ledwo łokieć długości, inne dwa, żadne nie więcej niż trzy. Tysiące zawiniętych w futra pakunków leżących wprost na śniegu. Część została już rozszarpana przez wygłodniałych drapieżców, polarne lisy i niedźwiedzie, dla których zapewne te wychudzone do szczętu ciałka były ostatnią szansą na przetrwanie. Ślady na śniegu świadczyły o tym, że kiedyś próbowano strzec tego miejsca przed zwierzętami. Kiedyś. Gdy jeszcze mieszkańcy obozowiska mieli dość sił.
Altsin patrzył. Ale odrzucał wszystkie uczucia, bronił się przed nimi z całych sił.
Bo nie chodziło nawet o te tysiące martwych dzieci, lecz o sposób, w jaki je tu porzucono. Ile trzeba stracić, jak bardzo być słabym, by nie zdołać wykopać w śniegu najpłytszej nory? Nie zrozumiesz, czym jest prawdziwa bezsilność, póki własne ciało nie odmówi ci posłuszeństwa do tego stopnia, że nie możesz nawet pochować własnego dziecka. Co jeszcze, oprócz małego ciała, zostawiasz tutaj, wracając do obozowiska? Jaki kawał okrwawionej, wyjącej z rozpaczy duszy?
To tutaj rodziła się mroczna, ściskająca serce aura, która wisiała nad głównym obozem.
Złodziej poczuł narastającą wewnątrz lodowatą furię, której przeraziłaby się nawet Anday’ya. Niech was szlag. Niech was wszystkich szlag… Bogowie. Nic się nie zmieniliście.
Nic a nic.
Zgarnął w dłonie garść śniegu i tchnął w nią Moc. Białe kryształki błyskawicznie stopniały i przeciekły mu przez palce.
Pani Lodu, Pani Zimy i Białych Pustkowi. Nie wiem, czy staniemy twarzą w twarz, ale jeśli do tego dojdzie, wepchnę ci każdą uncję tego bólu w gardło i będę patrzył, jak się nim dławisz. Aż zrozumiesz, że ludzie, aherowie i… inne istoty nie są pyłem u twoich stóp, tylko krwią w twoich żyłach, dziwko. I lepiej, byś o tym nie zapominała.
Woda spadła na śnieg i zamarzła w kilka chwil.
Skrzywił się, krusząc warstwę lodu na brodzie i wąsach, wstał i wytarł dłonie w habit. Składanie takich obietnic w samym środku ziemskich posiadłości Pani Lodu było głupie i szalone. Ale głupota i szaleństwo to jego prawa i lewa stopa, prowadziły go przez życie przez ostatnie lata, więc nie widział powodu, by je sobie odcinać.
Te rozmyślania przerwał mu groźny pomruk. Odwrócił się. Zza odległej o najwyżej dwadzieścia jardów lodowej bryły wyłonił się śnieżny niedźwiedź. Białe niegdyś futro miał pożółkłe i zmechacone, zarys żeber przeświecał przez nie niczym pręty dziwacznej klatki, a olbrzymi łeb kołysał się na zbyt chudej szyi. Przedłużając się, zima również dla króla Północy okazała się zabójcza, więc podkradł się pod obozowisko, zwabiony zapachem martwych ciał.
Ukryte w zaropiałych oczodołach ślepia zmierzyły Altsina z góry na dół. Ciało złodzieja miało znacznie więcej mięsa i tłuszczu niż setka wychudłych trupków leżących na lodzie. A takie dwunożne stwory bywały już częścią jadłospisu zwierzęcia.
Altsin wyszczerzył się, sięgając do pasa. To twoja odpowiedź, Pani Lodu? Czy też może zwykły przypadek? Zabrany z obozu myśliwych puginał o ostrzu długim na przeszło stopę służył zapewne kiedyś do porcjowania kawałów wielorybiego tłuszczu. Dobrze jest mieć w ręku solidny kawał stali, gdy w twoją stronę gna kilkaset funtów wygłodniałej śmierci.
Niedźwiedź zaatakował tak jak zawsze, gdy polował, próbując powalić zdobycz uderzeniem łapy, zatopić w niej kły i rozerwać brzuch. Ta ofiara jednak była inna. Cios szponami trafił w pustkę, bo cel ataku znikł, zwierz próbował wyhamować, ale nagle coś uderzyło go w bok, między żebrami, jakby lodowy sopel wgryzł mu się w ciało, eksplodując w mgnieniu oka obezwładniającym, krwawym bólem.
Władca lodowych pustkowi zatrzymał się, pokręcił łbem, próbując zrozumieć, co się stało. Otworzył pysk, by zaryczeć, wyrzucić z siebie gniew, furię i ten ból, który rozlewał się coraz głębiej wewnątrz jego piersi. Zamiast tego krew trysnęła mu z gardła szerokim strumieniem, przednie łapy ugięły się, a potężny łeb uderzył o śnieg. Czerwień wypełniła jego wzrok, płynnie przechodząc w coraz głębszą czerń.
Ból zaczął słabnąć.
Altsin stał i patrzył. Nie było potrzeby sprawdzać, czy bestia jest naprawdę martwa, jak musiałby to zrobić zwykły myśliwy, bo zobaczył chwilę, gdy duch opuścił ciało zwierzęcia. Świetlisty nimb uformował się nad ciałem, tworząc zarys niedźwiedzia, potrząsnął łbem, otworzył paszczę i zaryczał. Bezgłośnie. Po czym ruszył na północ, w stronę oceanu. Jak większość zwierzęcych duchów, będzie błąkał się bez celu przez dni, może miesiące, po czym położy się i zaśnie, stając się jeszcze jedną iskrą we wszechoceanie Mocy.
Taki był odwieczny, naturalny rytm życia i śmierci.
Przynajmniej póki bogowie wszystkiego nie spieprzyli.
Poczuł to od razu. Tuzin duchów otoczył go ze wszystkich stron, a ich intencje były bardziej niż oczywiste. Walka, śmierć, zabijanie. Złodziej podszedł spokojnie do trupa niedźwiedzia, wyrwał tkwiący w jego boku nóż i wytarł o futro. Odwrócił się.
Każdy z duchów ciągnął za sobą pępowinę utkaną z mglistych czarów i wszystkie zbiegały się w ciele niewysokiego ahera stojącego jakieś trzydzieści kroków od Altsina. Szaman. Silny, jeśli potrafił zapanować nad taką liczbą duchów.
Duchy nie zawsze roztapiały się w Mocy. Jeśli znalazły sobie jakiś fizyczny obiekt, z którym się związały albo zostały związane, mogły istnieć jeszcze całymi latami. Czarownicy prymitywnych plemion używali w tym celu specjalnych przedmiotów, amuletów i talizmanów, które stanowiły kotwicę dla zwierzęcego ducha lub ludzkiej duszy. Aherscy szamani poszli o krok dalej, związywali najsilniejsze z nich z bliznami i tatuażami na własnym ciele. Byli cholernymi żywymi klatkami dla duchów.
Chyba że przegrywali pojedynek o dominację i zostawali pożarci.
Coś mi to przypomina, pomyślał złodziej, uśmiechając się pod nosem. Ale za cholerę nie mogę sobie przypomnieć co.
Żarcik pomógł mu opanować emocje, uspokoić się. Ten tuzin duchów wyglądał paskudnie, większość zapewne była kiedyś duchami zwierząt, ale ich obecna forma… Najbliższy wyglądał jak mors z kilkunastoma kłami wyrastającymi z paszczy i czymś na kształt rybich płetw na grzbiecie i brzuchu. Połączenie z ciałem szamana, z jego wyobrażeniami, snami i emocjami wpływało na kształt spętanych i ich możliwości. Sądząc po wyglądzie pozostałych duchów, ten szaman był w wyjątkowo parszywym nastroju.
— Kto ty? I co tu robisz?
Altsin zignorował pytania, zadane w kiepskim nesbordzkim. Powoli, nie spuszczając wzroku z ahera, schował puginał do pochwy. Zakutana w futra postać miała nie więcej niż pięć stóp wzrostu, do tego była chuda jak szczapa, bo focze skóry wisiały na niej jak na kilku zbitych w nibyludzki kształt patykach. Gdy szaman wyciągnął w stronę złodzieja dłoń, wydawało się, że obciągnięte skórą palce same połamią się i posypią na śnieg.
— Nie rozumiesz mojej mowy?
Pytaniu towarzyszył syk i nagle dwa z tuzina duchów jakby zapadły się w sobie i znikły.
— Rozumiem. Skąd znasz ten język?
— Handlarze. Żelazne noże, groty, igły… za skóry, futra, kły morsów. — Szaman skrzywił wytatuowaną twarz w dzikim grymasie. — Ale nie mówię zbyt dobrze.
Kolejny duch pobladł, po czym pomknął w stronę swojego pana i znikł między futrami. Narzucenie posłuszeństwa duchom trzymanym we własnym ciele wymagało potężnej woli i żelaznego zdrowia. Na wpół zagłodzony czarownik nie mógł nad nimi skutecznie zapanować.
— Mówisz dość dobrze, by się dogadać. — Złodziej założył ręce na piersi. — Dla nas wystarczy. Chcę handlować.
— Czym?
— Tym. — Altsin wskazał martwego niedźwiedzia. — Upolowałem. Wymienię na łódź.
— Nie.
— Nie handlujemy?
— Nie upolowałeś. Patrzyłem. Polujesz jak… Ty polujesz… mało słów… on poluje… jeden może zabić drugiego. Po równo. On nie mógł. Patrzyłem.
Właściwie to była prawda. Niedźwiedź nie mógł go zabić, zwłaszcza gdy Altsin był w takim nastroju.
— I co widziałeś?
— Nie jesteś… jak inni.
— Nie. Nie jestem.
— Anday’ya się gniewała. To ty?
— Nie. Nie ja. To, co ją rozgniewało, odpłynęło na wschód. Dlatego chcę kupić łódź.
Wychudłe palce zatańczyły w powietrzu w serii niezrozumiałych gestów.
— Głupi ty.
Złodziej wzruszył ramionami.
— Nie mówiłem, że nie. Lód już pęka, prawda?
Trudno było odczytać coś z tej kanciastej, wytatuowanej twarzy, w której wzrok przyciągały żółte kły wystające z dolnej szczęki. Ale szaman chyba się uśmiechnął.
— Tak. Pani Zimy odpoczywa… Lód pęka, wkrótce powrócą foki, morsy, wieloryby… Będziemy polować… jeść.
— Naprawdę? Upłynie wiele dni, nim powrócą foki. A wieloryby? Nie wiem, czym się żywią, ale z pewnością nie lodową kaszą. Nie łudź się, szamanie. W tym roku nie napełnicie brzuchów.
Altsin zamrugał. Zaraz? Kto to mówi? Ja? Czy on? Która część naszego wspólnego bytu postanowiła nagle zostać cesarzem szczerości?
— Wybacz. Ja… nie to chciałem powiedzieć.
Ale aher tylko pokręcił głową.
— Wiem. Ale… muszę tak mówić… bo jeśli przestanę… trzeba mieć siłę do przeżycia jeszcze dnia… albo dwóch… nadzieja… dobre słowo? Nadzieja… Borehed powędrował tam z ludźmi. Nie naszymi. Twoimi. Powiedział… „Nie pozwól im umrzeć”. Mam… tylko słowa…
— A one nie zapełnią brzucha. Ani nie dodadzą sił. A ten niedźwiedź tak. Pohandlujemy?
Tamten pokręcił głową, bardzo po ludzku, być może był to gest podłapany w czasie targowania się z nesbordzkimi kupcami.
— Nie. Wymienimy podarki. My damy ci łódź. Ty nam dasz swój łup. Nie możemy handlować.
— Dlaczego?
— Bo śledź nie handluje z wielorybem.
W głowie błysnęła mu myśl, że jak już dostanie łódź, dobrze byłoby zabić tego szamana. Ten sukinsyn był zbyt domyślny lub też, dzięki swoim talentom, po prostu widział zbyt wiele. Odrzucił zaraz tę myśl, naprawdę zły i prawie zawstydzony.
Nie. Zabijanie nie jest odpowiedzią na wszystko. Przynajmniej nie zawsze.
— Dobrze. Chodźmy wymienić podarki.