Gentrell zgrzytnął zębami. Kolano łupało go od rana bardziej niż zwykle, znak, że nadchodziła zmiana pogody. Ale to i tak nie poprawiało mu humoru, choć deszcz, albo najlepiej solidna burza, były tym, na co czekali wszyscy w mieście.
Zbliżał się wieczór, słońce rozciągnęło cień zamku w wielką płachtę przykrywającą pół ogrodu, ale dla Trzeciego Szczura Imperium nie istniało coś takiego jak czas wolny od obowiązków. Wezwanie od cesarza złapało go w trakcie popołudniowej kąpieli i miało tylko trzy słowa: „Pilna narada. Natychmiast”.
Wyszedł z kwatery w wilgotnym ubraniu i popędził do zamku.
Teraz jednak zaklął, przeszyty nagłym bólem, i przystanął dla złapania oddechu, w pełni świadomy, że właśnie przyciągnął uwagę czujnych oczu śledzących wszystko wokół. Menaner coraz bardziej przypominał oblężoną twierdzę. Podwojono straże przy bramie, między blankami wież migały raz po raz hełmy, nowe okiennice błyszczały stalowymi okuciami, a po „ogrodzie” otaczającym zamek włóczyły się swobodnie zdyszane psy. Niezbyt duże, niezbyt groźne i bardzo hałaśliwe. Gentrell wiedział, że te duże i groźne drapały niecierpliwie drzwiczki klatek, które otworzą się, jeśli ich towarzysze podniosą raban.
Sam podpisywał dokumenty, dzięki którym sfinansowano szkolenie tych zwierząt. Nie tylko miały wyczuwać, osaczać i neutralizować intruzów, ale też, w przeciwieństwie do większości zwykłych psów strażniczych, nauczono je nie bać się magii. Udowodniono już, że zwierzęta reagują na nagły skok Mocy podobnie jak niektórzy ludzie, odbierając dziwne wrażenia zmysłowe, smaki, zapachy, swędzenie skóry, i dla większości z nich stanowiło to sygnał do ucieczki. Te psy nauczono, by znajdowały i wskazywały miejsca, gdzie używano czarów. Po przeszkoleniu zwierzaki potrafiły zlokalizować każdego szpiega używającego magii mamiącej zmysły – przykrytego na przykład czarem niewidzialności – jakiego Nora im podsunęła.
Sekrety ich treningu objęto klauzulą Błękitnego Kamienia, czyli – tłumacząc na zwykły język – należało „zabić każdego, kto o to zapyta”.
Jedno ze zwierząt podeszło teraz do Gentrella, powąchało go i merdając krótkim ogonem, wróciło na trawnik, do miski z wodą.
Zdał test, bo zamek nie poczęstował go strzałą.
Rozmasował kolano i ruszył dalej.
Oficjalnie wszystkie te środki bezpieczeństwa podjęto, bo Menaner stał się tymczasową siedzibą cesarza, gdyż grube mury zapewniały Jego Wysokości chłód i odpoczynek. A cesarz potrzebował odpoczynku po trudach, jakie spadły na jego barki w związku z wojną wywołaną przez niewdzięcznych Wozaków, zamieszaniem na Wschodzie i spodziewanym upadkiem Yawenyra. Ruchy wojsk, dyplomatyczne zabiegi, działania szpiegów, zawiązywanie nowych i podtrzymywanie starych sojuszów – wszystko to spędzało sen z powiek pierwszego wśród Meekhańczyków, który mało spał, jadł byle co i dniami i nocami starał się utrzymać pokój.
Gentrell miał wgląd w papiery dotyczące tej akcji Nory. Szczury dbały o to, by wizerunek Kregana-ber-Arlensa pozostał w oczach ludu nieskazitelny. I kontrowały plotki czy oskarżenia rozsiewane przez niektórych członków Rady Pierwszych, niezadowolonych z tego, że dzieje się coś, o czym oni nie mają pojęcia.
Ha. Gdyby wiedzieli… Ostatnie raporty znad Wenderladzkiego Bagna mówiły o tym, że nocami widuje się tam dziwaczne bestie. Na Uroczysku, które od setek lat uchodziło za nieaktywne! Ande Salurin – Drugi Szczur Nory, dostał zgodę od samego cesarza, by ściągnąć w tamtejsze okolice Pięćdziesiąty Drugi Pułk Piechoty i w ramach „ćwiczeń” zacząć odbudowywać pierścień wałów, który zostawiły Siostry Wojny. Kilkanaście mil ziemnych umocnień… pułkowi zajmie to z miesiąc. Chyba że Ande uzna, że to za długo, i ściągnie jeszcze parę oddziałów. Ale to by oznaczało przyznanie się, że Imperium szykuje się do wojny w samym swoim sercu.
Kan-Owar dotarł wreszcie do drzwi pałacu i odprawił rytuał z obmywaniem rąk i twarzy, z piciem rozrzedzonego, chłodnego wina. Wszystko pod okiem pół tuzina sług kręcących się po korytarzu, których luźne tuniki ledwo maskowały pikowane pancerze oraz noże i sztylety w ukrytych pochwach. Reszta uzbrojenia – tarcze, miecze i topory – wisiała na ścianach, pod ręką.
To go zdziwiło. Brązowy Klucznik rzadko stawiał swoich ludzi pod broń w tak rzucający się w oczy sposób.
Drzwi do Sali Paradnej były uchylone, a dobiegający zza nich stukot młotka brzmiał niepokojąco.
— Pan Luwo kończy właśnie swój koncept. — Sługa prowadzący szpiega miał twarz zakrytą maską chłodnej obojętności, choć jego oczy mówiły wszystko, co myślał o „konceptach” Pierwszego Szczura. — Proszę uważać pod nogi.
Gentrell westchnął. Nie było go ledwo trzy dni, a Luwo-asw–Nodares zdążył już doprowadzić do białej gorączki nawet tak zdyscyplinowaną bandę, jak osobista służba cesarza. Pięknie.
Poczuł prawie coś na kształt dumy.
Ale gdy wszedł do środka, duma uleciała z niego wraz z cichym jękiem, gdy walnął obolałym kolanem w stojącą naprzeciw wejścia ławę.
Chaos panujący w Sali Paradnej dawał się porównać jedynie z pobojowiskiem bitewnym. Kawałki drewna, deski, żerdzie ze sterczącymi z nich gwoździami, wiadra z różnokolorowymi farbami i szmaty leżały na posadzce wokół Szaleństwa, a sama płaskorzeźba wyglądała, jakby kilku pijanych malarzy przewróciło się na nią i tarzało, zostawiając kolorowe smugi. Dodatkowo umieszczono na niej dziesiątki, nie, setki drobnych figurek, wśród których szpieg ze zdumieniem rozpoznał gliniane i ołowiane posążki żołnierzy, koni, zwierząt, zabawkowe wozy, domy, mosty…
Najświętszy symbol cesarstwa zamieniono w pokój zabaw.
Kilku służących uzbrojonych w dziwaczne kije, przypominające małe grabki na długich trzonkach, stało wokół z minami sugerującymi, że niczego w życiu bardziej nie pragną, niż znaleźć się bardzo daleko stąd.
Nie dziwił im się.
Cesarz go zabije, ta myśl pierwsza pojawiła się w głowie Gentrella, gdy tylko ból w kolanie przycichł. A potem każe rozwiązać Norę. Jak on śmiał…
— No, jesteś wreszcie — głos Kregana-ber-Arlensa dobiegł gdzieś z góry. — Już myślałem, że trzeba będzie posłać po ciebie lektykę.
Trzeci Szczur uniósł głowę. Pod sufitem, a komnata miała ze dwadzieścia stóp wysokości, biegł podest, szeroki na kilka jardów, z balustradą i miejscem na mały stolik. Z góry spoglądali na niego cesarz, Suka i wyglądający niczym kocur opity po same wąsy śmietaną Luwo-asw-Nodares.
Gentrell zmrużył oczy, krzywiąc się. Prowadząca na podest drabina obiecywała jego kolanu kolejną porcję męki, ale cesarz przyglądał mu się z miną sugerującą, że czeka tylko na jakąś uwagę. W powietrzu wisiała solidna porcja kąśliwości.
Wszedł na górę. Czternaście pchnięć bólu, które przeszyły jego kolano, gdy wspinał się po szczeblach, uperliło mu twarz potem. Na szczęście mógł go zwalić na gorąco, które czekało pod sufitem.
— Uff. Duszno tu, Wasza Wysokość.
— Przyzwyczaisz się. Jak ja. Czekam na raport o ruchach Verdanno i Sahrendey. To pozwoli nam uzupełnić mapę. — Palec imperatora wskazał w dół. — Mów.
Cholera, po to wyciągnięto go z kąpieli? Gentrell zerknął na Szaleństwo Embrela. Z tej wysokości kolorowe smugi i paćki wyglądały inaczej. Mniej chaotycznie. Płaskorzeźbę zamieniono w olbrzymią, strategiczną mapę, na której fioletową farbą odwzorowano, i to bardzo wiernie, granice prowincji, niebieską rzeki i jeziora, a czerwoną – ważniejsze miasta. Figurki żołnierzy i koni rozmieszczono w – tego również był pewien – miejscach najważniejszych garnizonów. Północną część Wielkich Stepów oddzielał od reszty rząd wozów zabawek, zaczynający się u podstawy Olekadów i biegnący wzdłuż Amerthy aż do Wyżyny Lambijskiej, którą zaznaczono w północno-wschodniej części Szaleństwa.
— No?
— Przepraszam, Wasza Wysokość. Chodzi o ziemie zajmowane przez Sahrendey?
— Tak. Miałeś to ustalić.
— Przykro mi, panie, ale nie da się ustalić dokładnych granic na Stepach. Tam podaje się odległości w dniach drogi, a to dość swobodna miara.
— Nie proszę cię o dokładność naszych kartografów, wystarczy mi taka na szerokość konia.
Jeden ze służących wyjął ze stojącego na ziemi pudła ołowianego konika wysokiego na kilka cali i zaprezentował dumnie.
— Dobrze. Zacznijcie układać. Od miejsca, gdzie Lassa wpada do Amerthy, najpierw na wschód. — Na podstawie jego wskazówek na mapie rosła granica ze stojących jeden za drugim ołowianych koników. — Teraz na południowy wschód, nieco bardziej… jeszcze ze trzy konie, i znów na wschód. Do samego końca. Dobrze.
Kan-Owar odwrócił się do cesarza.
— Sahrendey zajmują mniej więcej dwa razy więcej ziem niż Verdanno, ale są mniej liczni. Łączy ich sojusz poprzez tych, których nazywają Ocalonymi Dziećmi. To delikatna sprawa, ale póki wszyscy czują się zagrożeni od południa, póty nie powinna ich poróżnić.
Suka westchnęła i zamachała wachlarzem. Cholera, kobiety mają się dobrze, jemu nie wypadało wachlować się kawałkiem malowanego jedwabiu rozpiętym na drewnianej ramce.
— Jak bardzo delikatna jest ta sprawa?
— Ocalone Dzieci, zwane też Widmowymi Wilkami, jeżdżą konno. I coraz więcej wozackiej młodzieży bierze z nich przykład. Rodzi się tam nowy kult… a raczej nowa interpretacja starego kultu, według której Laal Szarowłosa wybrała Key’lę Kalevenh, by zwolnić Verdanno z przysięgi i wskazać im nową drogę. By wsadzić ich na końskie grzbiety po prostu. To powinno ucieszyć naszych kapłanów Laal, bo jak do tej pory drażniły ich te wozackie dziwactwa…
— Wystarczy. — Cesarz machnął ręką. — Nie obchodzą mnie fanaberie kapłanów. Jakie jest ryzyko konfliktu między Verdanno a Sahrendey na dziś?
— Żadne, Wasza Wysokość. To raczej opór… tradycji. Ale wśród Verdanno wielu dowódców dostrzega konieczność posiadania własnej jazdy. Widmowe Wilki mogą być rdzeniem, zaczątkiem wozackiej kawalerii, a przecież nie uderzą one na swoich przybranych rodziców. Zresztą, większość z nich uważa się właśnie za Sahrendey i walczy na ich południowej granicy, wspierana przez tabory i rydwany Wozaków. Nie. Nie będzie żadnego konfliktu. A i sam Amanewe Czerwony ma problem, bo na jego ziemie coraz bardziej naciskają plemiona wierne Yawenyrowi. Jak mówiłem, tamtejsze granice są płynne i czasem wystarczy kilka dni, by przesunęły się o wiele mil. Poza tym, choć ta wiadomość nie jest wcale pewna, podobno Sahrendey stracili po bitwie u brodu Lassy sporą część swoich plemiennych duchów. Nie powróciły do rzeźbionych słupów, a ich obecność zawsze była częścią siły tamtejszych plemion. Tyle wiemy z raportów naszych ludzi, Wasza Wysokość.
— To by mnie akurat nie zmartwiło. Im mniej wałęsających się po świecie duchów, tym lepiej. Ale osłabienie Sahrendey nie jest nam w tej chwili na rękę.
Przez chwilę cesarz w zamyśleniu bębnił palcami po balustradzie otaczającej podest, a jego wzrok błądził po wschodniej części mapy.
— Dajcie cztery, nie, pięć czerwonych przy granicy Sahrendey z Se-kohlandczykami.
Kilka pomalowanych na czerwono koników ruszyło do ataku na rząd ołowianych braci.
— Luwo.
— Tak, panie.
— Mamy jakieś czaardany u Sowynenna Dyrniha?
— Szykują się do przeprowadzenia wozackiego bydła przez jego ziemie. W tej chwili jest ich tam mniej więcej tysiąc koni.
Granice ziem zbuntowanego Syna Wojny, jakąś czwartą część Stepów widocznych na mapie, oznaczał rząd koników tylko maźniętych na grzbietach czerwoną farbą. Gentrell zaczynał wyłapywać kod. Dyrniha nie uważano za sojusznika równie pewnego, co Wozacy. Dlatego głównej granicy Meekhanu, Amerthy, wciąż strzegły karne szeregi ołowianej konnicy.
— Poślijcie jeszcze z tysiąc. Z sugestią dla naszego drogiego Sowynenna, że dobrze by było wywrzeć pewien nacisk na wschodnie plemiona Yawenyra. To powinno odciążyć Sahrendey.
Pierwszy Szczur skinął głową. Jak tylko narada się skończy, zostaną wydane rozkazy. I ruszą, ścieżkami magicznej łączności, by w kilka godzin przebyć setki mil i rozpocząć małą wojenkę. Nie, nie wojenkę. W języku dyplomacji nazywałoby się to raczej „właściwym zaakcentowaniem naszych oczekiwań”.
Imperialna kawaleria rozlokowana na Wschodzie była podzielona na ołowiane pułki po cztery konie, każdy oznaczony własnym numerem. Dziesięć pułków przy samej granicznej rzece, wzmocnionych szarymi konikami bez numerów, zapewne miejscami koncentracji wolnych czaardanów i sił sojuszniczych plemion, i dwadzieścia – policzył szybko – dwadzieścia trzy pułki jakieś sto mil za nią, zgrupowane w dwie nieduże konne armie. I masa pieszych regimentów stojących w drugiej linii za jazdą. Kregan-ber-Arlens mówił prawdę, gdy wspominał, że jest gotowy na kolejną wojnę z koczownikami. Na oko połowa armii stała na meekhańskim brzegu Amerthy.
Każdy szpieg wrogi Imperium oddałby obie nogi, żeby rzucić okiem na tę mapę.
To tłumaczyło środki bezpieczeństwa rozciągnięte wokół pałacu.
Na oczach Szczura jeden ze sług za pomocą długiego kijka odwrócił kilka koni stojących na granicy księstewka Sowynenna Dyrniha łbami na wschód. Dołożono też do nich jednego zwykłego konika, reprezentującego wolne czaardany.
— Dobrze. — Cesarz skinął głową i uśmiechnął się, ale tak, że Gentrellowi nagle zrobiło się bardzo, ale to bardzo zimno. — A teraz, jak już wspominaliśmy wcześniej, omówmy wydarzenia na Północy. Kazałem zaczekać z tym na Trzeciego, żebyśmy nie musieli powtarzać wszystkiego po dwa razy. Luwo?
Pierwszy skulił się, zmalał. Gentrell dopiero teraz zauważył, że zamiast zwykłej czerni asw-Nodares założył spodnie i koszulę w ciemnym granacie, włosy też miał w nieładzie, jakby zapomniał ich wypomadować. Mina, którą kan-Owar widział wcześniej, może i była miną kota, który opił się śmietany, ale za to teraz kot wiedział już, że ta śmietana nie była dla niego.
Północ?
Gentrell przypomniał sobie. Kompania Górskiej Straży, do której wysłano drużynę Szczurów i dziewczynę pochodzącą zza Mroku. Mieli razem powędrować z powrotem w Mrok, szukając Key’li Kalevenh. Tej samej, która ponoć prawie została zrodzonym na polu bitwy ana’bogiem i która wyrastała teraz na obiekt kultu u Wozaków.
Cholera.
Jeśli świat był jednym wielkim gobelinem, to czasem dało się dostrzec, jak łączą się w nim nici.
Na północy płaskorzeźby, mniej więcej w jednej trzeciej od jej zachodniej krawędzi, Szczur dostrzegł plamę czerni. Tuż za Wielkim Grzbietem. Wcześniej wziął ją za zwykły brud, ale teraz…
Cesarz poklepał go po ramieniu. Niby przyjaźnie, ale Trzeci nie dał się nabrać. Imperator był wściekły. Tak wściekły, że chyba tylko obecność sług nie pozwalała mu rzygnąć stekiem wyzwisk. W końcu reguły zachowania wpajane od dzieciństwa meekhańskiej arystokracji mówiły, że jedną z najgorszych rzeczy jest stracić twarz przed służbą.
Było aż tak źle?
— Patrzysz we właściwe miejsce, Trzeci. Mniej więcej tam znajduje się przełęcz, zwana przez wessyrskich górali Świstawką Dress. Niezła nazwa, choć rozważam zmienienie jej na Głupota asw-Nodaresa. Albo na Ostatni Błąd Szczura. Co ty na to?
Pani! Wielka i Łaskawa Matko. Przez głowę Gentrellowi przemknęły usłyszane kilka dni temu słowa – osobista odpowiedzialność.
— Ta przełęcz to jedyna droga prowadząca przez masyw Wielkiego Grzbietu na daleką północ, na ziemie aherskich plemion mieszkających w królestwie Pani Lodu. I tam właśnie dowództwo Górskiej Straży wysłało Szóstą Kompanię. I tam wysłaliście, Nora wysłała, drużynę Szczurów, żeby ich zgarnęła i poprowadziła siecią magicznych teleportów z powrotem w Olekady. Ha, i pomyśleć, że ja tu martwię się o sprowadzenie do Meekhanu Laskolnyka, hę? A mój Wywiad Wewnętrzny przerzuca magią całe kompanie wojska z jednej strony Imperium na drugą.
To nie tak, chciał zaprotestować. Nie da się porównać zorganizowania sieci krótkich, kilkunastomilowych przerzutów we własnym kraju z…
Wzrok cesarza zacisnął się mu na gardle żelazną obręczą.
— Dobrze, Gentrell. Bardzo dobrze. Jedno niewypowiedziane słowo jest czasem cenniejsze niż całe złoto świata. Widzisz te ciemne figurki na północy. To armia aherów. Obóz, który liczy, według wstępnych raportów, pięćdziesiąt, może sześćdziesiąt tysięcy głów. Tak donoszą zwiadowcy Górskiej Straży. Wyobraź to sobie, proszę, tę hordę wpadającą w nasze wessyrskie prowincje. Nawet miejscowe plemiona tych dzikusów potrafią nam zaleźć za skórę, ale to? I to w chwili, gdy nie możemy wycofać wojska ze Wschodu, gdy Ponkee-Laa wciąż próbuje się otrząsnąć po tej religijnej ruchawce, a na Dalekim Południu trwa powstanie meekhańskich niewolników. I pomyśleć, że Północ uważałem za pewną i spokojną granicę. — Przez chwilę wyglądało na to, że jednak z cesarskich ust padnie seria przekleństw. — Rozgadałem się, co? No to słuchaj. Na przełęczy nie ma Szóstej Kompanii, jedynych ludzi, którzy żywi wrócili z Mroku. Ani drużyny Szczurów wysłanej po żołnierzy. Ani panny Onelii Umbry, naszego najcenniejszego źródła wiedzy o tych, którzy czają się za Mrokiem.
Osobista odpowiedzialność – te dwa słowa zacisnęły mu się na gardle niczym katowska pętla.
O Pani. Wszyscy jesteśmy martwi. Norę czeka zmiana przywódców, bo cesarz nie uwierzy, że nic o tym nie wiedzieliśmy.
— Wszyscy zniknęli. Zostało po nich opuszczone obozowisko. Ale nie ma śladu walki, więc nie zostali stamtąd wyparci siłą ani uprowadzeni przez aherów. Zresztą, nie uwierzę, by cała kompania dała się tak podejść. Po prostu odeszli. Porzucili posterunek.
— Razem z drużyną Szczurów? Niemożliwe, Wasza Wysokość.
— Och, ja już to gdzieś słyszałem. Niemożliwe. — Spojrzenie cesarza przeniosło się na Pierwszego Szczura, który, nie do uwierzenia, zadygotał i skulił się jak chlaśnięty biczem. — Kompania mogła zostać zepchnięta z przełęczy przez nagły atak dzikusów i przekrada się teraz do nas bezludnymi górami, a drużyna Nory po prostu wpadła na aherów i została zmiażdżona. Albo razem z góralami przebija się z powrotem. Możliwe. Dobre i prawdopodobne wyjaśnienie. Tylko że, po pierwsze, nikt nie ostrzegł mnie o tym, co dzieje się na Północy; taka horda aherów nie wzięła się znikąd, a pilnowanie gór leży w gestii Nory. A po drugie, nikt nie poprosił mnie o zgodę na wysłanie tam tak cennego jeńca jak Umbra. Darowałem wam to wcześniej, pod warunkiem że zapanujecie nad wydarzeniami, prawda? Więc może odpowiecie mi, gdzie, do cholery, podziała się Szósta Kompania oraz Szczury z tą dziewką?