Rozdział 15

Po kil­ku go­dzi­nach go­rącz­ko­wych na­rad Usta Zie­mi za­bra­ła ją na plac miesz­czą­cy się na jed­nym z ta­ra­sów. Był tam lek­ko wklę­sły krąg o śred­ni­cy oko­ło stu stóp, utwo­rzo­ny z ka­mie­ni róż­nych barw. Va­ihir­ska ko­bie­ta ka­za­ła jej sta­nąć po­środ­ku i cze­kać, po czym cof­nę­ła się na skraj i za­ło­ży­ła ręce na pier­si. Od­cho­dząc, rzu­ci­ła jesz­cze przez ra­mię:

— Pa­mię­tasz, co ro­bić?

— Tak.

— Mo­żesz umrzeć.

— Wiem.

Strach był już za Key’lą. To zna­czy cza­ił się gdzieś z tyłu, wy­cią­ga­jąc w jej stro­nę szpo­nia­ste łapy, ale nie po­zwo­li­ła mu się ob­jąć. Oma­wia­jąc z Usta­mi Zie­mi plan oca­le­nia Ko­cy­ka, od­kry­ła, że śmierć jest ostat­nią rze­czą, któ­ra wzbu­dza w niej trwo­gę. Przez ostat­nie mie­sią­ce wi­dzia­ła tyle jej twa­rzy, że mia­ła wra­że­nie, iż sta­ły się do­bry­mi przy­ja­ciół­ka­mi. Bała się, jak każ­dy, ale bar­dziej niż śmier­ci oba­wia­ła się po­czu­cia bez­rad­no­ści, ja­kie­go za­sma­ko­wa­ła, wi­sząc na ha­kach ko­czow­ni­ków i pa­trząc, jak wo­jen­ny obóz jej ro­da­ków prze­gry­wa bi­twę, bała się, że bę­dzie dla ko­goś cię­ża­rem, że ktoś przez nią ucier­pi i to bę­dzie jej wina, a po­tem bę­dzie mu­sia­ła z tą winą żyć. A tak wła­śnie mia­ły się spra­wy z Ko­cy­kiem.

Chcie­li go za­bić, a to ona zde­cy­do­wa­ła, że przy­łą­czą się do Dwu Pal­ców i jego to­wa­rzy­szy, więc śmierć chłop­ca spad­nie na nią, i jed­no­cze­śnie uczy­ni z niej naj­bar­dziej bez­rad­ną oso­bę w tej osa­dzie. Zda­ną na ła­skę i nie­ła­skę każ­de­go czwo­ro­rę­kie­go va­ihi­ra.

Bo, o czym do­brze pa­mię­ta­ła, z ich dwój­ki va­ihi­ro­wie bali się tyl­ko Ko­cy­ka. Bali się jej ka­na­loo.

Bo tym wła­śnie był, mo­gła po­sta­wić na to wła­sne ży­cie.

Wpa­try­wa­ła się w rdza­wy ka­mień pod swo­imi sto­pa­mi, słu­cha­jąc, jak czwo­ro­rę­cy gro­ma­dzą się wo­kół krę­gu. W tym miej­scu Ko­cyk miał umrzeć i w tym miej­scu ona mia­ła rzu­cić wy­zwa­nie ple­mie­niu Trzy­dzie­stu Dło­ni. Jest Ver­dan­no, nie oka­że stra­chu ob­cym, nie da im sa­tys­fak­cji. Może i musi za­dzie­rać gło­wę, by spoj­rzeć im w twa­rze, ale to nie zna­czy, że po­zwo­li im pa­trzeć na sie­bie z góry.

Uśmiech­nę­ła się i unio­sła wzrok.

Ota­cza­li ją krę­giem ka­mien­nych twa­rzy-py­sków, ja­snych oczu, w głę­bi któ­rych błysz­cza­ła świa­do­mość wła­snej siły. Więk­szość za­ło­ży­ła jed­ną parę rąk na pier­si, dru­gą opie­ra­jąc na rę­ko­je­ściach bro­ni, ale był to tak na­tu­ral­ny gest, że nie mo­gła go wziąć za pró­bę za­stra­sze­nia. Zresz­tą, kogo chcie­li­by na­stra­szyć? Dziec­ko, któ­re się­ga każ­de­mu z nich do pasa?

Krąg va­ihi­rów pękł i wpro­wa­dzo­no Ko­cy­ka, a Key’lą szarp­nął gniew. Chłop­cu za­ło­żo­no że­la­zną ob­ro­żę, do któ­rej przy­mo­co­wa­no dłu­gi na kil­ka­na­ście stóp drąg. Czwo­ro­rę­ki, któ­ry go trzy­mał, na­wet nie pró­bo­wał uda­wać, że jest de­li­kat­ny, spod ob­rę­czy spły­wa­ły struż­ki krwi, a Ko­cyk szedł, na zmia­nę cią­gnię­ty i po­py­cha­ny, jak­by był zwie­rzę­ciem na tar­gu. Roz­glą­dał się wo­kół zdu­mio­nym, bez­rad­nym wzro­kiem ma­łe­go dziec­ka.

Bar­dziej od tego wzro­ku ści­snął ją w pier­si uśmiech, któ­ry roz­kwitł na jego twa­rzy, gdy tyl­ko ją za­uwa­żył.

Wy­ko­na­ła gest w ana­ho’la, któ­re­go na­uczy­ła go roz­po­zna­wać: „Wszyst­ko do­brze. Wszyst­ko jest w po­rząd­ku”.

Jak wi­dać, kła­mać moż­na w każ­dym ję­zy­ku.

Jak­by na po­twier­dze­nie tej praw­dy pro­wa­dzą­cy chłop­ca wo­jow­nik szarp­nął bru­tal­nie drą­giem, pra­wie prze­wra­ca­jąc więź­nia.

Uśmiech­nę­ła się sze­rzej, pro­wo­ka­cyj­nie, i po­wie­dzia­ła gło­śno:

Sau­ri-noi rwe. Oma­na­we­ri tu­aru, oma­na­we­ri kage ma­lo­ne.

Key’la ćwi­czy­ła te sło­wa tyl­ko go­dzi­nę lub dwie, pod okiem Ust Zie­mi, lecz do­sko­na­le zna­ła ich wagę. Były ni­czym po­chod­nia ci­śnię­ta za ple­cy po przej­ściu przez most. Do­pó­ki nie pa­dły, va­ihi­ro­wie mo­gli trak­to­wać ją jak ko­goś po­mię­dzy nie­chęt­nie przyj­mo­wa­nym go­ściem a zwie­rząt­kiem, nad któ­rym się zli­to­wa­no i po­zwo­lo­no mu żyć. Ale gdy po­wie­dzia­ła: „Je­stem Sła­ba Jed­na. Do­ma­gam się gło­su, do­ma­gam się spra­wie­dli­wo­ści”, rzu­ci­ła ple­mie­niu wy­zwa­nie.

Dwa Pal­ce ostrzegł ją, że za­bie­rać głos na wie­cach mogą tyl­ko ci, któ­rzy mają po czte­ry ręce. Tak sta­no­wi­ło pra­wo Trzy­dzie­stu Dło­ni. Ina­czej mó­wiąc, nie je­steś va­ihi­rem, milcz. Nie wy­mie­nił kary za zła­ma­nie tego pra­wa, ale nie mu­siał. Dziew­czyn­ka sama wy­cho­wa­ła się w świe­cie, któ­re­go fun­da­ment sta­no­wi­ły nie­pi­sa­ne za­sa­dy, im prost­sze, tym bez­względ­niej prze­strze­ga­ne.

Dla­te­go ten, któ­ry wiódł Ko­cy­ka, za­rzu­cił ją te­raz gra­dem słów, wy­cią­ga­jąc jed­no­cze­śnie dol­ny pra­wy miecz, a w krę­gu pod­nio­sły się groź­ne syk­nię­cia. Wie­dzia­ła jed­nak, jak na to za­re­ago­wać. Unio­sła obie dło­nie i za­ci­snę­ła je w pię­ści – gest ozna­cza­ją­cy brak zgo­dy na za­bra­nie gło­su przez in­ne­go va­ihi­ra. Za­sko­czy­ła ich, gniew­ny ja­zgot umilkł na ude­rze­nie ser­ca, dość, by mo­gła po­wie­dzieć:

Omu­li-rech rwai tu­aru kome. Ma­lo­ne say’yu?

„Dwa Pal­ce bę­dzie moim gło­sem. Czy spra­wie­dli­wość za­milk­nie?”.

Pod­kre­śli­ła py­ta­nie, opusz­cza­jąc dło­nie. Mowa cia­ła była u czwo­ro­rę­kich rów­nie waż­na jak ana­ho’la u Wo­za­ków.

Wię­cej nie po­tra­fi­ła po­wie­dzieć w miej­sco­wym ję­zy­ku, zresz­tą, jak Usta Zie­mi wy­ja­śni­ła jej w trak­cie po­spiesz­nej na­uki, to i tak były naj­prost­sze, naj­pry­mi­tyw­niej­sze zwro­ty, któ­re nie po­win­ny być w ogó­le uży­wa­ne w krę­gu wie­co­wym, ale trud­no. Je­śli nie za­bi­ją jej po pierw­szym zda­niu, po­win­ni wy­słu­chać dru­gie­go. A je­śli wy­słu­cha­ją dru­gie­go, to jest szan­sa, że Dwa Pal­ce zo­sta­nie jej tłu­ma­czem.

— A dla­cze­go on? — za­py­ta­ła wte­dy. — Dla­cze­go nie ty, sko­ro dużo le­piej mó­wisz w me­ekhu?

— Bo mu­szę zro­bić to, co dla ple­mie­nia jest do­bre, ale do­pie­ro wte­dy, gdy ono samo mnie o to po­pro­si. — Uśmie­szek va­ihir­skiej ko­bie­ty był pra­wie psot­ny. — A Dwa Pal­ce zna twój ję­zyk le­piej, niż chce przy­znać.

To­wa­rzysz jej wę­drów­ki wy­szedł na śro­dek, zje­żo­ny jak mło­dy ogier, któ­re­go pierw­szy raz za­przę­gnię­to do ry­dwa­nu. Bły­snął jej tyl­ko oczy­ma i opu­ściw­szy dło­nie na rę­ko­je­ści swo­ich że­la­znych ma­czug, sta­nął za dziew­czyn­ką. Zwal­czy­ła po­ku­sę, by oprzeć się o nie­go w po­szu­ki­wa­niu po­czu­cia bez­pie­czeń­stwa.

— Mo­żesz mó­wić — za­dud­nił z góry. — Będę tłu­ma­czył.

Za­miast tego Key’la wska­za­ła na va­ihi­ra trzy­ma­ją­ce­go chłop­ca na uwię­zi.

— Niech on te­raz mówi.

To też mia­ła za­pla­no­wa­ne. Niech mó­wią ci, któ­rzy czu­ją naj­więk­szy gniew na Do­brych Pa­nów, niech wy­le­ją go z sie­bie od razu, aż emo­cje opad­ną.

Po­sy­pa­ły się sło­wa i praw­dę mó­wiąc, żeby je zro­zu­mieć, nie po­trze­bo­wa­ła tłu­ma­cza. To były sło­wa ka­mie­nie, sło­wa strza­ły, mia­ły ra­nić i za­bi­jać. Ale ich głów­ny sens krył się w ge­ście, ja­kim roz­gnie­wa­ny wo­jow­nik roz­ło­żył na bok swo­je czte­ry ręce. Szarp­nię­ty gwał­tow­nie Ko­cyk omal się nie prze­wró­cił.

— Ka­wa­łek Że­la­za twier­dzi, że tyl­ko ci, któ­rzy…

Usta Zie­mi była mą­dra i przy­go­to­wa­ła jej od­po­wiedź i na ten za­rzut.

— Po­wiedz mu, że ja też mam czte­ry ręce.

— Co???

— Po pro­stu po­wiedz.

Jej sło­wa wy­wo­ła­ły kon­ster­na­cję, wy­mia­nę zdzi­wio­nych spoj­rzeń i krót­kich wark­nięć to­wa­rzy­szą­cych ob­na­ża­niu zę­bów. Wi­dzia­ła już te miny i nie bała się ich.

Wię­żą­cy chłop­ca wo­jow­nik uci­szył wszyst­kich krót­kim wy­bu­chem pa­skud­ne­go śmie­chu. Wska­zał nie na Key’lę, lecz na Dwa Pal­ce, i wy­pluł z sie­bie krót­kie zda­nie.

— Pyta, dla­cze­go nie zo­rien­to­wa­łem się, że je­steś sza­lo­na — do­bie­gło z tyłu. — A te­raz pyta, gdzie two­ja dru­ga para rąk.

Dziew­czyn­ka wska­za­ła na Ko­cy­ka.

— Tam.

Pa­trzy­ła tyl­ko na chłop­ca, ale do­sko­na­le sły­sza­ła, jak jej gest wy­wo­łu­je w krę­gu va­ihi­rów falę peł­nych zdu­mie­nia szep­tów. Nie po­zwo­li­ła im ochło­nąć.

— Tłu­macz — za­żą­da­ła. — Mó­wi­cie, że Ko­cyk nie jest oso­bą, zgo­da. Ale je­śli on nie jest, to ja też nie. Mó­wi­cie, że nie ma du­szy, ser­ca, lo­jal­no­ści i współ­czu­cia. Może. Wi­dzia­łam lu­dzi, któ­rzy też ich nie mie­li. Wi­dzia­łam ta­kich, któ­rzy za­bi­ja­li i szli da­lej, jak­by nic się nie sta­ło, i ta­kich, któ­rzy z cu­dze­go bólu uczy­ni­li so­bie roz­ryw­kę.

Pod­nio­sła ko­szu­lę, po­ka­zu­jąc ró­żo­we bli­zny na pier­si i ple­cach.

Krąg umilkł.

— Je­śli Ko­cyk nie ma du­szy, to ja no­szę du­szę za nas obo­je, je­śli ja nie mam do­dat­ko­wej pary rąk, to on nią jest. Ra­zem je­ste­śmy oso­bą bar­dziej peł­ną niż osob­no. Kto z was od­bie­rze mi moje dło­nie? I za jaką winę?

Ka­wa­łek Że­la­za, któ­ry, jak do­pie­ro te­raz za­uwa­ży­ła, no­sił na pier­si i twa­rzy ko­lek­cję blizn, przy któ­rej jej wła­sne wy­glą­da­ły jak za­dra­pa­nia, wy­rzu­cił z sie­bie jed­no sło­wo.

Owen­dee — po­wtó­rzył Dwa Pal­ce. — Prze­pra­szam, Sła­ba Jed­na, ale nie umiem tego pro­sto prze­tłu­ma­czyć. To oszu­stwo pod­szy­te bez­czel­no­ścią i ukry­te za bra­kiem ho­no­ru.

Po­bliź­nio­ny wo­jow­nik prze­ma­wiał da­lej, a jej to­wa­rzysz tłu­ma­czył.

— Mówi, że two­je sło­wa kry­ją się za pod­stęp­nym tchó­rzo­stwem. Bo je­steś mała i wiesz, że nie da się ich udo­wod­nić w tań­cu że­la­za, gdyż nikt nie zmie­rzy się z tobą, by prze­ko­nać się, czy to praw­da. Bo nie ma ho­no­ru w wal­ce z dziec­kiem.

No pro­szę, a Usta Zie­mi pra­wie prze­chwa­la­ła się, że va­ihi­ro­wie zo­sta­li stwo­rze­ni do za­bi­ja­nia lu­dzi. Dzie­ci też.

Zbli­ża­ła się naj­trud­niej­sza część. Choć, praw­dę po­wie­dziaw­szy, va­ihir­ska ko­bie­ta wąt­pi­ła, czy w ogó­le do­trą do tego mo­men­tu.

Key’la wy­ję­ła zza pa­zu­chy ka­mień wiel­ko­ści ma­łe­go jabł­ka. Taki, któ­ry mie­ścił się ide­al­nie w dziew­czę­cej dło­ni.

— Za­py­taj go więc, czy da radę za­brać mi olo­ola.

Olo­ola – gra, któ­rą po­ka­za­ła jej Usta Zie­mi. Je­den za­wod­nik prze­rzu­ca mię­dzy swo­imi czte­re­ma dłoń­mi ka­mień, że­la­zną kul­kę, ka­wa­łek drew­na, co­kol­wiek, dru­gi pró­bu­je prze­chwy­cić ten przed­miot. Ist­nie­je kil­ka za­sad, ale trzy są naj­waż­niej­sze: moż­na się­gnąć po łup tyl­ko jed­ną ręką, nie wol­no do­tknąć prze­ciw­ni­ka i nie wol­no trzy­mać olo­ola w dło­ni dłu­żej niż ude­rze­nie ser­ca.

Ktoś w krę­gu za­śmiał się na­gle. Key’la ze zdu­mie­niem za­uwa­ży­ła, że to Czar­ny Bia­ły, jego śmiech jed­nak był ni­czym iskra, pło­mień prze­ska­ku­ją­cy mię­dzy snop­ka­mi su­chej tra­wy.

Po chwi­li śmia­li się nie­mal wszy­scy.

— Mój lud ceni od­wa­gę — zdra­dzi­ła jej Usta Zie­mi. — Od­wa­gę i odro­bi­nę bez­czel­no­ści rów­nież. Lubi tak­że wy­zwa­nia i ry­wa­li­za­cję. Tacy je­ste­śmy. Wy­ko­rzy­staj to.

Olo­ola. — Key’la za­cze­ka­ła, aż śmiech ucich­nie. — Je­śli nie masz od­wa­gi skrzy­żo­wać bro­ni, od­bierz mi ten ka­mień. Ale mu­szę mieć swo­ją dru­gą parę rąk. Chy­ba że chcesz grać z oka­le­czo­nym dziec­kiem.

Po­szat­ko­wa­ne bli­zna­mi ob­li­cze va­ihi­ra skur­czy­ło się na­gle, skrze­pło w ka­mien­ną ma­skę. To też na­uczy­ła się roz­po­zna­wać. Ka­wa­łek Że­la­za był wście­kły. Tak wście­kły, że gdy­by nie uspo­ka­ja­ją­ca obec­ność Dwu Pal­ców za ple­ca­mi, Key’la za­czę­ła­by się oba­wiać o ży­cie.

Pod­szedł do niej, cią­gnąc Ko­cy­ka za sobą. Chło­piec wciąż tro­chę krwa­wił, że­la­zna ob­ręcz roz­dar­ła mu skó­rę na szyi, ale poza tym wy­glą­dał do­brze. Naj­wy­raź­niej va­ihi­ro­wie nie znę­ca­li się nad nim za bar­dzo, mimo iż uwa­ża­li go za śmier­tel­ne­go wro­ga. Przy­szło jej do gło­wy, że ich okru­cień­stwo jest za­re­zer­wo­wa­ne dla ko­goś in­ne­go niż dla tych, któ­rych uwa­ża­li za zwy­kłe na­rzę­dzia.

Ka­wa­łek Że­la­za gniew­nym szarp­nię­ciem ścią­gnął więź­nio­wi ob­ro­żę i od­rzu­cił ją na bok.

Kil­ka­dzie­siąt mie­czy i sza­bel wy­su­nę­ło się lek­ko z po­chew, co Key’la zło­wi­ła ką­tem oka, więc na­tych­miast po­de­szła do Ko­cy­ka, ob­ję­ła go, przy­tu­li­ła. Uśmiech­nął się i po­kle­pał ją po ple­cach dło­nią uzbro­jo­ną w pa­zu­ry.

— Mu­si­my za­grać, Ko­cy­ku. Jak w łap­ki.

Zro­zu­miał, bo oczy za­świe­ci­ły mu się ra­do­śnie. Na­dal nie wie­dzia­ła, ile on ro­zu­mie z tego, co się do nie­go mówi, a ile zga­du­je z tonu jej gło­su, ale kie­dy cof­nął się o krok i wy­ko­nał gest ude­rza­nia o coś w po­wie­trzu, była pew­na, że przy­naj­mniej jed­no sło­wo roz­po­znał i sko­ja­rzył.

— Tak. Jak w łap­ki, ale ina­czej. Po­ka­żę ci. — Po­wio­dła wo­kół wzro­kiem. — Mu­szę mu po­ka­zać, na czym po­le­ga ta gra, po­trze­bu­ję chwi­li.

Nikt się nie sprze­ci­wił.

Dwa Pal­ce zo­stał jej part­ne­rem w grze, gdy po­ka­zy­wa­ła chłop­cu, na czym po­le­ga olo­ola. To był ko­lej­ny trud­ny mo­ment i wszyst­ko za­le­ża­ło od tego, jak szyb­ko Ko­cyk poj­mie za­sa­dy za­ba­wy. Usta Zie­mi ostrze­ga­ła, że ple­mię nie lubi cze­kać zbyt dłu­go, że szyb­ko się znu­dzi albo uzna, że szko­da cza­su na ta­kie głu­po­ty, i każe za­bić i chłop­ca, bo to w koń­cu ka­na­loo, i Key’lę, bo ośmie­li­ła się ode­zwać na wie­cu.

Li­czy­ła tyl­ko na to, że Ko­cyk jest by­stry – łap­ki opa­no­wał już po kil­ku ru­chach.

Dwa Pal­ce prze­rzu­cał ka­mień mię­dzy swo­imi czte­re­ma dłoń­mi z wpra­wą, któ­ra su­ge­ro­wa­ła, że olo­ola jest jego ulu­bio­ną grą. Góra, dół, z le­wej do pra­wej, po prze­kąt­nej i po­wro­tem. Le­d­wo mo­gła na­dą­żyć wzro­kiem.

Spu­dło­wa­ła raz, dru­gi. Za trze­cim ra­zem wy­bi­ła ka­mień z toru lotu, ale go nie schwy­ci­ła. W krę­gu czwo­ro­rę­kich roz­le­gły się kpią­ce par­sk­nię­cia. Zi­gno­ro­wa­ła je. Po każ­dej nie­uda­nej pró­bie od­wra­ca­ła się do Ko­cy­ka i krę­ci­ła gło­wą, ro­biąc nie­za­do­wo­lo­ną minę. Do­tknę­ła ręki va­ihi­ra – źle, nie cof­nę­ła wy­star­cza­ją­co szyb­ko dło­ni i tra­fił ją ka­mień – nie­do­brze.

Chło­piec pa­trzył, a Key’la za­czę­ła się mo­dlić bez­gło­śnie, choć nie ro­bi­ła tego od wie­lu dni. Pani Koni, Laal Sza­ro­wło­sa, po­móż. Je­śli na­praw­dę Ko­cyk miał być ro­zum­ną bro­nią, to niech te­raz wy­ka­że się ro­zum­no­ścią.

Pro­szę.

Ka­mień mkną­cy mię­dzy rę­ka­mi Dwu Pal­ców znikł.

Wo­kół wie­co­we­go krę­gu roz­le­gło się gło­śne „Oooch”.

Sku­pio­na na mo­dli­twie Key’la nie za­uwa­ży­ła, kie­dy Ko­cyk sta­nął za nią ani kie­dy wy­su­nął swo­je ręce nad jej ra­mio­na­mi. Ka­mień za­tań­czył mię­dzy jego dłoń­mi, a pa­zu­ry zda­wa­ły mu się w ogó­le nie prze­szka­dzać; okrą­gły ka­wa­łek ska­ły prze­ska­ki­wał z jed­nej jego ręki do dru­giej z taką pręd­ko­ścią, że wy­glą­dał jak sza­ra smu­ga.

Dwa Pal­ce się­gnął po zdo­bycz – za wol­no – Ko­cyk prze­rzu­cił ją w dół, do ręki Key’li – dziew­czyn­ka po­czu­ła ude­rze­nie o dłoń, moc­ne, pie­ką­ce – i od razu po­sła­ła olo­ola z po­wro­tem, po prze­kąt­nej.

Po chwi­li ka­mień prze­ska­ki­wał mię­dzy dłoń­mi jej i chłop­ca tak, jak­by ba­wi­li się w tę grę od uro­dze­nia. Mia­ła wra­że­nie, że Ko­cyk po­pra­wia wszyst­kie jej błę­dy, w pół ru­chu przej­mu­je za sła­bo albo nie­cel­nie od­rzu­co­ny po­cisk, a wszyst­ko robi tak szyb­ko, że Key’la na­wet nie pró­bo­wa­ła śle­dzić ka­mie­nia wzro­kiem. Sam rzu­cał cel­nie i bar­dzo moc­no, dło­nie ją bo­la­ły, ale wy­star­czy­ło, że trzy­ma­ła je otwar­te, a ka­mień sam tra­fiał we wła­ści­we miej­sce.

Sku­pia­ła się na ła­pa­niu i od­rzu­ca­niu olo­ola tak bar­dzo, że aż pra­wie za­po­mnia­ła o od­dy­cha­niu, ale ani razu nie po­peł­ni­ła błę­du. Ude­rze­nie w dłoń i od­rzu­ce­nie ka­mie­nia – to było te­raz naj­waż­niej­sze.

Dwa Pal­ce po­now­nie się­gnął po olo­ola, spu­dło­wał, trze­cia i ko­lej­ne pró­by też za­koń­czy­ły się fia­skiem. Jego dło­nie raz po raz szar­pa­ły się do przo­du i wra­ca­ły pu­ste.

Na­gle va­ihir cof­nął się o dwa kro­ki, po­ki­wał gło­wą i na­gle jego ręce wy­ko­na­ły po­wol­ny, skom­pli­ko­wa­ny ruch, koń­czą­cy się na rę­ko­je­ściach bro­ni. Nie wie­dzia­ła, co to zna­czy, ale mina Dwu Pal­ców wy­ra­ża­ła szcze­re uzna­nie.

Olo­ola jest two­je, Sła­ba Jed­na — po­wie­dział i za­raz do­dał peł­nym gło­sem — sau­ri-noi tab gre olo­ola.

Krąg za­szu­miał.

Key’la zła­pa­ła ka­wa­łek ska­ły w pul­su­ją­cą go­rą­cym bó­lem dłoń i przy­ci­snę­ła do pier­si. Ski­nię­ciem gło­wy wska­za­ła Ka­wał­ko­wi Że­la­za miej­sce przed sobą.

— Za­gra­my?

Nie po­trze­bo­wa­ła tłu­ma­cza.

Wy­zwa­ny nie zmie­nił wy­ra­zu twa­rzy, wciąż ka­mien­nej, wciąż wście­kłej, za to lek­ko się wy­su­nął i scho­wał czte­ry mie­cze do po­chew – nie roz­po­zna­ła tego ge­stu – po czym uniósł dwie gór­ne dło­nie. Ten już zna­ła, Ka­wa­łek Że­la­za do­ma­gał się gło­su.

Śmiech umilkł, a on za­czął prze­mo­wę. I tu też nie po­trze­bo­wa­ła tłu­ma­cza, bo co chwi­lę pa­da­ło groź­ne i cięż­kie ka­na­loo, sło­wo, któ­re mia­ło moc ostrza ukry­te­go za ple­ca­mi.

Ka­na­loo to, ka­na­loo tam­to – po­kry­ty bli­zna­mi va­ihir na­wet nie za­dał so­bie tru­du, by wska­zy­wać na Ko­cy­ka. Po co? Wszy­scy wie­dzie­li, o kogo cho­dzi, i wszy­scy, ona też, do­kład­nie wie­dzie­li, do­kąd ta prze­mo­wa zmie­rza.

Czy za­po­mnie­li­ście, kim on jest? Czy nie pa­mię­ta­cie, skąd po­cho­dzi? To za­bój­ca ze staj­ni na­szych wro­gów, słu­cha­ją­cy tyl­ko swo­ich pa­nów, gdy ci go we­zwą, pój­dzie do nich, gdy każą mu za­bi­jać, wy­cią­gnie szpo­ny po nas. Nie ufaj­cie mu ani tej dziew­czy­nie.

Wo­kół nich za­czął się gwar. Szep­ty, spoj­rze­nia i krót­kie ge­sty peł­za­ły po okrę­gu, a Key’la wie­dzia­ła, że mimo iż zy­ska­li tro­chę sym­pa­tii, może uzna­nia, to jesz­cze wca­le a wca­le nie wy­gra­li.

Naj­trud­niej­sza rzecz była przed nią.

Przed nimi.

Od­wró­ci­ła się do Ko­cy­ka, do­tknę­ła de­li­kat­nie jego uzbro­jo­nej w dzi­wacz­ną kon­struk­cję dło­ni. Bran­so­le­ta opla­ta­ją­ca nad­gar­stek, pier­ście­nie, po dwa na pal­cu i je­den zdo­bią­cy kciuk, oraz dru­ty je łą­czą­ce wy­da­wa­ły jej się nie­na­tu­ral­nie zim­ne, wręcz lo­do­wa­te. Na­kład­ki na szczy­cie pal­ców, za­koń­czo­ne ry­si­mi szpo­na­mi, rów­nież. Za to skó­ra mię­dzy nimi była tak go­rą­ca, że nie­mal pa­rzy­ła.

Ko­cyk ob­ser­wo­wał ją uważ­nie, jego ja­sne oczy błą­dzi­ły po jej twa­rzy. Po raz pierw­szy przy­szło jej do gło­wy, że jest cał­kiem ład­ny jak na chłop­ca. Ład­niej­szy niż więk­szość tych, któ­rych zna­ła.

Zde­cy­do­wa­nym ru­chem po­ło­ży­ła so­bie jego dłoń na pier­si tak, że ostrze przy­mo­co­wa­ne do środ­ko­we­go pal­ca spo­czę­ło w za­głę­bie­niu nad most­kiem. Przy­ci­snę­ła moc­niej pa­zu­ry.

— Za­bij — po­wie­dzia­ła gło­śno.

W krę­gu czwo­ro­rę­kich wie­lu mu­sia­ło znać me­ekh, bo ci­sza i bez­ruch roz­la­ła się wo­kół, jak­by ktoś rzu­cił za­mra­ża­ją­cy wszyst­kich czar.

— Za­bij — po­wtó­rzy­ła i zro­bi­ła krok na­przód, ale chło­pak zdą­żył się cof­nąć, i tak szli przez kil­ka jar­dów, jak skle­je­ni ze sobą. Ona trzy­ma­ła go za rękę, on, z twa­rzą, z któ­rej nie dało się wy­czy­tać nic a nic, co­fał się i tyl­ko jego oczy ro­bi­ły się więk­sze i więk­sze.

Wy­rwał jej się na­gle, bez żad­ne­go pro­ble­mu zresz­tą, i od­sko­czył w bok. Jed­nym ru­chem zła­pał się za gar­dło, pa­zu­ry za­mknę­ły się na szczu­płej szyi, a ku dziew­czy­nie wy­cią­gnął dru­gą rękę, jak­by chciał ci­snąć w Key’lę ka­mie­niem, któ­rym jesz­cze chwi­lę temu gra­li.

Od­chy­lił gło­wę, za­mknął oczy, a struż­ka krwi za­bar­wi­ła jego szy­ję.

— Nie!!!

Nie są­dzi­ła, że po­tra­fi tak gło­śno wrza­snąć, nie są­dzi­ła, że może być tak szyb­ka ani tak sil­na. Do­pa­dła go, zła­pa­ła za lewą rękę, nie, nie zła­pa­ła, wcze­pi­ła się w nią obie­ma dłoń­mi, za­ci­ska­jąc pal­ce na dru­tach i pier­ście­niach, i po­cią­gnę­ła. Prze­wró­ci­li się na ka­mien­ne pły­ty, na­wet nie po­czu­ła roz­dar­tej skó­ry, cią­gnę­ła tyl­ko z ca­łej siły jego śmier­cio­no­śną dłoń w dół.

Prze­to­czy­li się tak, że zna­la­zła się na­gle na gó­rze, wciąż pró­bu­jąc od­cią­gnąć mu rękę od gar­dła i wrzesz­cząc:

— Nie! Nie!! Nie!!! Zo­staw! Nie wol­no! Nie! Mój! Mój! Je­steś mój!!!

Za­chły­snę­ła się krzy­kiem i na­gle oczy wy­peł­ni­ły jej się łza­mi, a gar­dło szlo­chem, i obie te rze­czy wy­ry­wa­ły się na ze­wnątrz. Dni wy­peł­nio­ne wę­drów­ką przez obce kra­iny w to­wa­rzy­stwie rów­nie ob­cych istot, strach, ból, sa­mot­ność, po­czu­cie stra­ty i nie­spra­wie­dli­wość, wszyst­ko to wez­bra­ło w niej i w koń­cu wy­bu­chło, bo Ko­cyk był ostat­nią oso­bą, któ­ra łą­czy­ła ją z wła­snym świa­tem, z ro­dzi­ną i ple­mie­niem. Na­le­żał do niej i ni­ko­go in­ne­go!

— Mój! — Ode­rwa­ła wresz­cie szpo­nia­stą dłoń od gar­dła chłop­ca, przy­ci­snę­ła mu jed­ną rękę do brzu­cha i sie­dząc na nim okra­kiem, pię­ścią dru­giej ude­rzy­ła w zie­mię. — Mój! Mój ka­na­loo. Ni­czyj inny! Nie od­dam wam go! Sły­szy­cie! Nie od­dam! A ty leż! Sły­szysz! Leż!!!

Ko­cyk znie­ru­cho­miał, od­dy­cha­jąc cięż­ko. Jego oczy za­czę­ły od­zy­ski­wać zwy­kły wy­raz czuj­no­ści.

Key’la pu­ści­ła jego rękę i sta­nę­ła na­prze­ciw va­ihi­rów, któ­rych wi­dzia­ła przez łzy jako roz­ma­za­ną, nie­wy­raź­ną pla­mę.

— Jest mój! — po­wie­dzia­ła ci­cho, a sło­wa wy­ry­wa­ły się z jej ust jak ran­ne zwie­rzę­ta z klat­ki. — Mój ka­na­loo. Nie po­zwo­lę wam go za­bić.

Otar­ła twarz, za­ci­snę­ła pię­ści.

Krąg pękł, a sko­ja­rze­nie, że oto gór­ska lwi­ca wcho­dzi mię­dzy gro­ma­dę niedź­wie­dzi, ude­rzy­ło dziew­czyn­kę w dwój­na­sób. W tej chwi­li Usta Zie­mi ota­czał na­ma­cal­ny wręcz nimb sza­cun­ku.

— Prze­mó­wię w ję­zy­ku Sła­bej Jed­nej, by nie było wąt­pli­wo­ści co do in­ten­cji ple­mie­nia i mo­ich. Ci, któ­rzy go zna­ją, niech tłu­ma­czą resz­cie — głos va­ihir­skiej ko­bie­ty był dziw­ny, mięk­ki i ła­god­ny. — Ka­na­loo nie może świa­do­mie zra­nić ani za­bić swo­je­go pana, prę­dzej sam się za­bi­je. Wi­dzie­li­ście, co tu się sta­ło. Ten ka­na­loo na­le­ży do tego dziec­ka, choć z pew­no­ścią nie po­cho­dzi ono od Do­brych Pa­nów. Nie wiem, jak to się sta­ło ani co to zna­czy, ale wiem, że nie po­win­ni­śmy po­stę­po­wać po­chop­nie. Ten ka­na­loo jest jej dru­gą parą rąk, jak są­dzę, tą bar­dziej spraw­ną. Je­śli ktoś chce ode­brać jej te ręce, niech wy­stą­pi tu i te­raz.

W krę­gu roz­legł się szmer go­rącz­ko­wych szep­tów, gdy tłu­ma­czo­no sło­wa ko­bie­ty, i za­pa­dła ci­sza. Key’la po­wio­dła wzro­kiem do­oko­ła. Nikt. Nikt nie chciał wy­stą­pić, na­wet Ka­wa­łek Że­la­za znikł już gdzieś za ple­ca­mi po­bra­tym­ców. I choć spoj­rze­nia nie­któ­rych va­ihi­rów by­naj­mniej nie zmię­kły, nie mia­ło to zna­cze­nia.

Po­czu­ła się, jak­by ktoś zdjął jej z ple­ców ol­brzy­mi głaz, któ­ry no­si­ła, na­wet o tym nie wie­dząc. Ko­cyk bę­dzie żył. Tak jak obie­ca­ła jej to Usta Zie­mi. Bę­dzie jej. Tyl­ko jej.

Usta Zie­mi uśmiech­nę­ła się do niej.

— No pro­szę, ka­mień cza­sem może po­fru­nąć w nie­bo.

Key’la spró­bo­wa­ła coś od­po­wie­dzieć, ale tyl­ko za­mru­ga­ła, gdy na­gły cień prze­sło­nił jej pole wi­dze­nia. Chcia­ła mach­nąć ręką, by go ode­gnać, ale jej ręka zro­bi­ła się na­gle cięż­ka, jak­by trzy­ma­ła w niej dzie­się­cio­fun­to­wy młot ojca, a cień wy­ko­rzy­stał tę sła­bość, sko­czył na nią i za­mknął jej oczy.

Nie po­czu­ła na­wet ude­rze­nia o zie­mię.

* * *

Usta Zie­mi sta­ła na opu­sto­sza­łym pla­cu. Była sama, ple­mię ro­ze­szło się do swo­ich za­jęć, bar­dziej za­in­try­go­wa­ne niż roz­gnie­wa­ne. Cie­szy­ło to va­ihir­ską ko­bie­tę, gniew po­bra­tym­ców był strasz­ny, nie­okieł­zna­ny, dzi­ki. Cza­sem wcią­gał jej ro­da­ków z po­wro­tem w ot­chłań, z któ­rej nie po­tra­fi­li się już wy­do­być, a wte­dy sta­wa­li się tym, z cze­go ich stwo­rzo­no. Czwo­ro­rę­ki­mi be­stia­mi nie bar­dziej ro­zum­ny­mi od zwie­rząt.

Spoj­rza­ła w górę. Zna­ła opo­wie­ści o cza­sach, gdy nie­bo­skłon ciem­niał, by dać od­po­cząć oczom i umy­słom. Tak po­sta­no­wio­no, gdy two­rzo­no ten świat – sko­ro nie da się na jego nie­bie roz­pa­lić słoń­ca, niech cho­ciaż cykl dnia i nocy bę­dzie za­cho­wa­ny. Ka­ta­klizm, któ­ry za­mknął świat w jed­nej chwi­li, tuż przed peł­ną ja­sno­ścią, przy­wo­dził wie­lu jej ro­da­ków do sza­leń­stwa, nie po­tra­fi­li za­snąć na­wet w głę­bo­kich ja­ski­niach, zu­peł­nie jak­by przez wie­le łok­ci ska­ły wciąż wi­dzie­li sta­lo­we nie­bo nad gło­wą. Nie­któ­rzy wpa­da­li w ka­ta­to­nię, od­ma­wia­li je­dze­nia i pi­cia, wresz­cie ga­śli. Inni zmie­nia­li się w be­stie, ata­ko­wa­li wszyst­ko, co sta­nę­ło im na dro­dze. Tych ple­mio­na va­ihi­rów mu­sia­ły same ode­słać do boga.

Ta­kie były opo­wie­ści z dni po ka­ta­kli­zmie, a ona nie mia­ła po­wo­dów, by uwa­żać je za kłam­stwo. Zwłasz­cza te­raz, gdy Do­brzy Pa­no­wie tak bar­dzo się uak­tyw­ni­li, a va­ihi­ro­wie co­raz czę­ściej spo­ty­ka­li lu­dzi z in­ne­go świa­ta, gdzie dzień zna­czył ogni­sty krąg prze­bie­ga­ją­cy nie­bo­skłon i gdzie ciem­ność przy­cho­dzi­ła, by dać od­po­cząć oczom i umy­słom.

Po raz ko­lej­ny po­czu­ła ukłu­cie stra­chu.

Prze­nio­sła spoj­rze­nie na ka­mien­ną pły­tę u swo­ich stóp.

— Je­steś za­do­wo­lo­na? — usły­sza­ła.

Ten szept za­pew­ne za­sko­czył­by ko­goś, kto, ina­czej niż ona, nie spo­glą­dał na świat przez kulę z czar­ne­go ka­mie­nia. Ale Usta Zie­mi od dłuż­szej chwi­li wie­dzia­ła, kto się zbli­ża. Ka­mień po­ka­zy­wał jej ta­kie rze­czy.

— Tak. — Nie było sen­su za­prze­czać. Rze­czy uło­ży­ły się tak, jak chcia­ła. To dziw­ne dziec­ko prze­ży­ło, jego to­wa­rzysz tak­że, a te­raz obo­je mie­li u niej dług. — Do­brze się spi­sa­łeś.

Ob­jął ją w pa­sie dol­ną parą rąk, gór­ną za­czął ma­so­wać bar­ki.

— Ta­kie sło­wa z ust Ust piesz­czą moją du­szę — za­żar­to­wał.

— Nie je­stem w na­stro­ju. Ostrze­gam.

Pu­ścił ją i cof­nął się. Przez chwi­lę pa­no­wa­ła ci­sza, a kie­dy zer­k­nę­ła na nie­go, stał tyl­ko i pa­trzył, spo­koj­nie, bez lęku. Jego po­kry­ta bli­zna­mi twarz mia­ła taki wy­raz, jak­by kon­tem­plo­wał pły­ną­cy stru­myk.

— Dwa Pal­ce lubi tego ma­łe­go czło­wie­ka — ode­zwał się spo­koj­nie. — Ku­bek Wody też.

— Ten mały czło­wiek to dziew­czyn­ka. Ona. I Czar­ny Bia­ły też ją lubi. Nie za­po­mi­naj o nim.

— Nie za­po­mi­nam. — Va­ihir do­tknął pier­si tam, gdzie roz­chy­lo­na ka­mi­ze­la uka­zy­wa­ła mapę blizn i szram. — Gdzie ona jest?

— Śpi. Od­po­czy­wa. Od­po­czyn­ku po­trze­bu­je te­raz naj­bar­dziej.

Usta Zie­mi przy­klę­kła i do­tknę­ła ka­mien­nej pły­ty. Tej sa­mej, w któ­rą Key’la ude­rzy­ła pię­ścią. Wy­ku­ty w sze­ścio­kąt ka­wał gra­ni­tu, gru­by na sto­pę, sze­ro­ki na dwie, kru­szył się pod jej pal­ca­mi ni­czym zwie­trza­ły pia­sko­wiec. Ude­rzy­ła usztyw­nio­ny­mi pal­ca­mi i dłoń za­pa­dła się jej w pły­tę aż po nad­gar­stek.

Pod spodem był czy­sty pył.

— Trze­ba to bę­dzie wy­mie­nić.

— Zaj­mę się tym.

— Do­brze. — Uśmiech­nę­ła się. — I do­brze, że nie zmu­si­li­śmy jej do wal­ki.

Ka­wa­łek Że­la­za od­po­wie­dział jej uśmie­chem, któ­ry spra­wił, że jego po­kry­ta bli­zna­mi twarz sta­ła się pięk­na.

— Do­brze. Na­wet nie wiesz, jak się z tego cie­szę.

Загрузка...