Po kilku godzinach gorączkowych narad Usta Ziemi zabrała ją na plac mieszczący się na jednym z tarasów. Był tam lekko wklęsły krąg o średnicy około stu stóp, utworzony z kamieni różnych barw. Vaihirska kobieta kazała jej stanąć pośrodku i czekać, po czym cofnęła się na skraj i założyła ręce na piersi. Odchodząc, rzuciła jeszcze przez ramię:
— Pamiętasz, co robić?
— Tak.
— Możesz umrzeć.
— Wiem.
Strach był już za Key’lą. To znaczy czaił się gdzieś z tyłu, wyciągając w jej stronę szponiaste łapy, ale nie pozwoliła mu się objąć. Omawiając z Ustami Ziemi plan ocalenia Kocyka, odkryła, że śmierć jest ostatnią rzeczą, która wzbudza w niej trwogę. Przez ostatnie miesiące widziała tyle jej twarzy, że miała wrażenie, iż stały się dobrymi przyjaciółkami. Bała się, jak każdy, ale bardziej niż śmierci obawiała się poczucia bezradności, jakiego zasmakowała, wisząc na hakach koczowników i patrząc, jak wojenny obóz jej rodaków przegrywa bitwę, bała się, że będzie dla kogoś ciężarem, że ktoś przez nią ucierpi i to będzie jej wina, a potem będzie musiała z tą winą żyć. A tak właśnie miały się sprawy z Kocykiem.
Chcieli go zabić, a to ona zdecydowała, że przyłączą się do Dwu Palców i jego towarzyszy, więc śmierć chłopca spadnie na nią, i jednocześnie uczyni z niej najbardziej bezradną osobę w tej osadzie. Zdaną na łaskę i niełaskę każdego czwororękiego vaihira.
Bo, o czym dobrze pamiętała, z ich dwójki vaihirowie bali się tylko Kocyka. Bali się jej kanaloo.
Bo tym właśnie był, mogła postawić na to własne życie.
Wpatrywała się w rdzawy kamień pod swoimi stopami, słuchając, jak czwororęcy gromadzą się wokół kręgu. W tym miejscu Kocyk miał umrzeć i w tym miejscu ona miała rzucić wyzwanie plemieniu Trzydziestu Dłoni. Jest Verdanno, nie okaże strachu obcym, nie da im satysfakcji. Może i musi zadzierać głowę, by spojrzeć im w twarze, ale to nie znaczy, że pozwoli im patrzeć na siebie z góry.
Uśmiechnęła się i uniosła wzrok.
Otaczali ją kręgiem kamiennych twarzy-pysków, jasnych oczu, w głębi których błyszczała świadomość własnej siły. Większość założyła jedną parę rąk na piersi, drugą opierając na rękojeściach broni, ale był to tak naturalny gest, że nie mogła go wziąć za próbę zastraszenia. Zresztą, kogo chcieliby nastraszyć? Dziecko, które sięga każdemu z nich do pasa?
Krąg vaihirów pękł i wprowadzono Kocyka, a Key’lą szarpnął gniew. Chłopcu założono żelazną obrożę, do której przymocowano długi na kilkanaście stóp drąg. Czwororęki, który go trzymał, nawet nie próbował udawać, że jest delikatny, spod obręczy spływały strużki krwi, a Kocyk szedł, na zmianę ciągnięty i popychany, jakby był zwierzęciem na targu. Rozglądał się wokół zdumionym, bezradnym wzrokiem małego dziecka.
Bardziej od tego wzroku ścisnął ją w piersi uśmiech, który rozkwitł na jego twarzy, gdy tylko ją zauważył.
Wykonała gest w anaho’la, którego nauczyła go rozpoznawać: „Wszystko dobrze. Wszystko jest w porządku”.
Jak widać, kłamać można w każdym języku.
Jakby na potwierdzenie tej prawdy prowadzący chłopca wojownik szarpnął brutalnie drągiem, prawie przewracając więźnia.
Uśmiechnęła się szerzej, prowokacyjnie, i powiedziała głośno:
— Sauri-noi rwe. Omanaweri tuaru, omanaweri kage malone.
Key’la ćwiczyła te słowa tylko godzinę lub dwie, pod okiem Ust Ziemi, lecz doskonale znała ich wagę. Były niczym pochodnia ciśnięta za plecy po przejściu przez most. Dopóki nie padły, vaihirowie mogli traktować ją jak kogoś pomiędzy niechętnie przyjmowanym gościem a zwierzątkiem, nad którym się zlitowano i pozwolono mu żyć. Ale gdy powiedziała: „Jestem Słaba Jedna. Domagam się głosu, domagam się sprawiedliwości”, rzuciła plemieniu wyzwanie.
Dwa Palce ostrzegł ją, że zabierać głos na wiecach mogą tylko ci, którzy mają po cztery ręce. Tak stanowiło prawo Trzydziestu Dłoni. Inaczej mówiąc, nie jesteś vaihirem, milcz. Nie wymienił kary za złamanie tego prawa, ale nie musiał. Dziewczynka sama wychowała się w świecie, którego fundament stanowiły niepisane zasady, im prostsze, tym bezwzględniej przestrzegane.
Dlatego ten, który wiódł Kocyka, zarzucił ją teraz gradem słów, wyciągając jednocześnie dolny prawy miecz, a w kręgu podniosły się groźne syknięcia. Wiedziała jednak, jak na to zareagować. Uniosła obie dłonie i zacisnęła je w pięści – gest oznaczający brak zgody na zabranie głosu przez innego vaihira. Zaskoczyła ich, gniewny jazgot umilkł na uderzenie serca, dość, by mogła powiedzieć:
— Omuli-rech rwai tuaru kome. Malone say’yu?
„Dwa Palce będzie moim głosem. Czy sprawiedliwość zamilknie?”.
Podkreśliła pytanie, opuszczając dłonie. Mowa ciała była u czwororękich równie ważna jak anaho’la u Wozaków.
Więcej nie potrafiła powiedzieć w miejscowym języku, zresztą, jak Usta Ziemi wyjaśniła jej w trakcie pospiesznej nauki, to i tak były najprostsze, najprymitywniejsze zwroty, które nie powinny być w ogóle używane w kręgu wiecowym, ale trudno. Jeśli nie zabiją jej po pierwszym zdaniu, powinni wysłuchać drugiego. A jeśli wysłuchają drugiego, to jest szansa, że Dwa Palce zostanie jej tłumaczem.
— A dlaczego on? — zapytała wtedy. — Dlaczego nie ty, skoro dużo lepiej mówisz w meekhu?
— Bo muszę zrobić to, co dla plemienia jest dobre, ale dopiero wtedy, gdy ono samo mnie o to poprosi. — Uśmieszek vaihirskiej kobiety był prawie psotny. — A Dwa Palce zna twój język lepiej, niż chce przyznać.
Towarzysz jej wędrówki wyszedł na środek, zjeżony jak młody ogier, którego pierwszy raz zaprzęgnięto do rydwanu. Błysnął jej tylko oczyma i opuściwszy dłonie na rękojeści swoich żelaznych maczug, stanął za dziewczynką. Zwalczyła pokusę, by oprzeć się o niego w poszukiwaniu poczucia bezpieczeństwa.
— Możesz mówić — zadudnił z góry. — Będę tłumaczył.
Zamiast tego Key’la wskazała na vaihira trzymającego chłopca na uwięzi.
— Niech on teraz mówi.
To też miała zaplanowane. Niech mówią ci, którzy czują największy gniew na Dobrych Panów, niech wyleją go z siebie od razu, aż emocje opadną.
Posypały się słowa i prawdę mówiąc, żeby je zrozumieć, nie potrzebowała tłumacza. To były słowa kamienie, słowa strzały, miały ranić i zabijać. Ale ich główny sens krył się w geście, jakim rozgniewany wojownik rozłożył na bok swoje cztery ręce. Szarpnięty gwałtownie Kocyk omal się nie przewrócił.
— Kawałek Żelaza twierdzi, że tylko ci, którzy…
Usta Ziemi była mądra i przygotowała jej odpowiedź i na ten zarzut.
— Powiedz mu, że ja też mam cztery ręce.
— Co???
— Po prostu powiedz.
Jej słowa wywołały konsternację, wymianę zdziwionych spojrzeń i krótkich warknięć towarzyszących obnażaniu zębów. Widziała już te miny i nie bała się ich.
Więżący chłopca wojownik uciszył wszystkich krótkim wybuchem paskudnego śmiechu. Wskazał nie na Key’lę, lecz na Dwa Palce, i wypluł z siebie krótkie zdanie.
— Pyta, dlaczego nie zorientowałem się, że jesteś szalona — dobiegło z tyłu. — A teraz pyta, gdzie twoja druga para rąk.
Dziewczynka wskazała na Kocyka.
— Tam.
Patrzyła tylko na chłopca, ale doskonale słyszała, jak jej gest wywołuje w kręgu vaihirów falę pełnych zdumienia szeptów. Nie pozwoliła im ochłonąć.
— Tłumacz — zażądała. — Mówicie, że Kocyk nie jest osobą, zgoda. Ale jeśli on nie jest, to ja też nie. Mówicie, że nie ma duszy, serca, lojalności i współczucia. Może. Widziałam ludzi, którzy też ich nie mieli. Widziałam takich, którzy zabijali i szli dalej, jakby nic się nie stało, i takich, którzy z cudzego bólu uczynili sobie rozrywkę.
Podniosła koszulę, pokazując różowe blizny na piersi i plecach.
Krąg umilkł.
— Jeśli Kocyk nie ma duszy, to ja noszę duszę za nas oboje, jeśli ja nie mam dodatkowej pary rąk, to on nią jest. Razem jesteśmy osobą bardziej pełną niż osobno. Kto z was odbierze mi moje dłonie? I za jaką winę?
Kawałek Żelaza, który, jak dopiero teraz zauważyła, nosił na piersi i twarzy kolekcję blizn, przy której jej własne wyglądały jak zadrapania, wyrzucił z siebie jedno słowo.
— Owendee — powtórzył Dwa Palce. — Przepraszam, Słaba Jedna, ale nie umiem tego prosto przetłumaczyć. To oszustwo podszyte bezczelnością i ukryte za brakiem honoru.
Pobliźniony wojownik przemawiał dalej, a jej towarzysz tłumaczył.
— Mówi, że twoje słowa kryją się za podstępnym tchórzostwem. Bo jesteś mała i wiesz, że nie da się ich udowodnić w tańcu żelaza, gdyż nikt nie zmierzy się z tobą, by przekonać się, czy to prawda. Bo nie ma honoru w walce z dzieckiem.
No proszę, a Usta Ziemi prawie przechwalała się, że vaihirowie zostali stworzeni do zabijania ludzi. Dzieci też.
Zbliżała się najtrudniejsza część. Choć, prawdę powiedziawszy, vaihirska kobieta wątpiła, czy w ogóle dotrą do tego momentu.
Key’la wyjęła zza pazuchy kamień wielkości małego jabłka. Taki, który mieścił się idealnie w dziewczęcej dłoni.
— Zapytaj go więc, czy da radę zabrać mi oloola.
Oloola – gra, którą pokazała jej Usta Ziemi. Jeden zawodnik przerzuca między swoimi czterema dłońmi kamień, żelazną kulkę, kawałek drewna, cokolwiek, drugi próbuje przechwycić ten przedmiot. Istnieje kilka zasad, ale trzy są najważniejsze: można sięgnąć po łup tylko jedną ręką, nie wolno dotknąć przeciwnika i nie wolno trzymać oloola w dłoni dłużej niż uderzenie serca.
Ktoś w kręgu zaśmiał się nagle. Key’la ze zdumieniem zauważyła, że to Czarny Biały, jego śmiech jednak był niczym iskra, płomień przeskakujący między snopkami suchej trawy.
Po chwili śmiali się niemal wszyscy.
— Mój lud ceni odwagę — zdradziła jej Usta Ziemi. — Odwagę i odrobinę bezczelności również. Lubi także wyzwania i rywalizację. Tacy jesteśmy. Wykorzystaj to.
— Oloola. — Key’la zaczekała, aż śmiech ucichnie. — Jeśli nie masz odwagi skrzyżować broni, odbierz mi ten kamień. Ale muszę mieć swoją drugą parę rąk. Chyba że chcesz grać z okaleczonym dzieckiem.
Poszatkowane bliznami oblicze vaihira skurczyło się nagle, skrzepło w kamienną maskę. To też nauczyła się rozpoznawać. Kawałek Żelaza był wściekły. Tak wściekły, że gdyby nie uspokajająca obecność Dwu Palców za plecami, Key’la zaczęłaby się obawiać o życie.
Podszedł do niej, ciągnąc Kocyka za sobą. Chłopiec wciąż trochę krwawił, żelazna obręcz rozdarła mu skórę na szyi, ale poza tym wyglądał dobrze. Najwyraźniej vaihirowie nie znęcali się nad nim za bardzo, mimo iż uważali go za śmiertelnego wroga. Przyszło jej do głowy, że ich okrucieństwo jest zarezerwowane dla kogoś innego niż dla tych, których uważali za zwykłe narzędzia.
Kawałek Żelaza gniewnym szarpnięciem ściągnął więźniowi obrożę i odrzucił ją na bok.
Kilkadziesiąt mieczy i szabel wysunęło się lekko z pochew, co Key’la złowiła kątem oka, więc natychmiast podeszła do Kocyka, objęła go, przytuliła. Uśmiechnął się i poklepał ją po plecach dłonią uzbrojoną w pazury.
— Musimy zagrać, Kocyku. Jak w łapki.
Zrozumiał, bo oczy zaświeciły mu się radośnie. Nadal nie wiedziała, ile on rozumie z tego, co się do niego mówi, a ile zgaduje z tonu jej głosu, ale kiedy cofnął się o krok i wykonał gest uderzania o coś w powietrzu, była pewna, że przynajmniej jedno słowo rozpoznał i skojarzył.
— Tak. Jak w łapki, ale inaczej. Pokażę ci. — Powiodła wokół wzrokiem. — Muszę mu pokazać, na czym polega ta gra, potrzebuję chwili.
Nikt się nie sprzeciwił.
Dwa Palce został jej partnerem w grze, gdy pokazywała chłopcu, na czym polega oloola. To był kolejny trudny moment i wszystko zależało od tego, jak szybko Kocyk pojmie zasady zabawy. Usta Ziemi ostrzegała, że plemię nie lubi czekać zbyt długo, że szybko się znudzi albo uzna, że szkoda czasu na takie głupoty, i każe zabić i chłopca, bo to w końcu kanaloo, i Key’lę, bo ośmieliła się odezwać na wiecu.
Liczyła tylko na to, że Kocyk jest bystry – łapki opanował już po kilku ruchach.
Dwa Palce przerzucał kamień między swoimi czterema dłońmi z wprawą, która sugerowała, że oloola jest jego ulubioną grą. Góra, dół, z lewej do prawej, po przekątnej i powrotem. Ledwo mogła nadążyć wzrokiem.
Spudłowała raz, drugi. Za trzecim razem wybiła kamień z toru lotu, ale go nie schwyciła. W kręgu czwororękich rozległy się kpiące parsknięcia. Zignorowała je. Po każdej nieudanej próbie odwracała się do Kocyka i kręciła głową, robiąc niezadowoloną minę. Dotknęła ręki vaihira – źle, nie cofnęła wystarczająco szybko dłoni i trafił ją kamień – niedobrze.
Chłopiec patrzył, a Key’la zaczęła się modlić bezgłośnie, choć nie robiła tego od wielu dni. Pani Koni, Laal Szarowłosa, pomóż. Jeśli naprawdę Kocyk miał być rozumną bronią, to niech teraz wykaże się rozumnością.
Proszę.
Kamień mknący między rękami Dwu Palców znikł.
Wokół wiecowego kręgu rozległo się głośne „Oooch”.
Skupiona na modlitwie Key’la nie zauważyła, kiedy Kocyk stanął za nią ani kiedy wysunął swoje ręce nad jej ramionami. Kamień zatańczył między jego dłońmi, a pazury zdawały mu się w ogóle nie przeszkadzać; okrągły kawałek skały przeskakiwał z jednej jego ręki do drugiej z taką prędkością, że wyglądał jak szara smuga.
Dwa Palce sięgnął po zdobycz – za wolno – Kocyk przerzucił ją w dół, do ręki Key’li – dziewczynka poczuła uderzenie o dłoń, mocne, piekące – i od razu posłała oloola z powrotem, po przekątnej.
Po chwili kamień przeskakiwał między dłońmi jej i chłopca tak, jakby bawili się w tę grę od urodzenia. Miała wrażenie, że Kocyk poprawia wszystkie jej błędy, w pół ruchu przejmuje za słabo albo niecelnie odrzucony pocisk, a wszystko robi tak szybko, że Key’la nawet nie próbowała śledzić kamienia wzrokiem. Sam rzucał celnie i bardzo mocno, dłonie ją bolały, ale wystarczyło, że trzymała je otwarte, a kamień sam trafiał we właściwe miejsce.
Skupiała się na łapaniu i odrzucaniu oloola tak bardzo, że aż prawie zapomniała o oddychaniu, ale ani razu nie popełniła błędu. Uderzenie w dłoń i odrzucenie kamienia – to było teraz najważniejsze.
Dwa Palce ponownie sięgnął po oloola, spudłował, trzecia i kolejne próby też zakończyły się fiaskiem. Jego dłonie raz po raz szarpały się do przodu i wracały puste.
Nagle vaihir cofnął się o dwa kroki, pokiwał głową i nagle jego ręce wykonały powolny, skomplikowany ruch, kończący się na rękojeściach broni. Nie wiedziała, co to znaczy, ale mina Dwu Palców wyrażała szczere uznanie.
— Oloola jest twoje, Słaba Jedna — powiedział i zaraz dodał pełnym głosem — sauri-noi tab gre oloola.
Krąg zaszumiał.
Key’la złapała kawałek skały w pulsującą gorącym bólem dłoń i przycisnęła do piersi. Skinięciem głowy wskazała Kawałkowi Żelaza miejsce przed sobą.
— Zagramy?
Nie potrzebowała tłumacza.
Wyzwany nie zmienił wyrazu twarzy, wciąż kamiennej, wciąż wściekłej, za to lekko się wysunął i schował cztery miecze do pochew – nie rozpoznała tego gestu – po czym uniósł dwie górne dłonie. Ten już znała, Kawałek Żelaza domagał się głosu.
Śmiech umilkł, a on zaczął przemowę. I tu też nie potrzebowała tłumacza, bo co chwilę padało groźne i ciężkie kanaloo, słowo, które miało moc ostrza ukrytego za plecami.
Kanaloo to, kanaloo tamto – pokryty bliznami vaihir nawet nie zadał sobie trudu, by wskazywać na Kocyka. Po co? Wszyscy wiedzieli, o kogo chodzi, i wszyscy, ona też, dokładnie wiedzieli, dokąd ta przemowa zmierza.
Czy zapomnieliście, kim on jest? Czy nie pamiętacie, skąd pochodzi? To zabójca ze stajni naszych wrogów, słuchający tylko swoich panów, gdy ci go wezwą, pójdzie do nich, gdy każą mu zabijać, wyciągnie szpony po nas. Nie ufajcie mu ani tej dziewczynie.
Wokół nich zaczął się gwar. Szepty, spojrzenia i krótkie gesty pełzały po okręgu, a Key’la wiedziała, że mimo iż zyskali trochę sympatii, może uznania, to jeszcze wcale a wcale nie wygrali.
Najtrudniejsza rzecz była przed nią.
Przed nimi.
Odwróciła się do Kocyka, dotknęła delikatnie jego uzbrojonej w dziwaczną konstrukcję dłoni. Bransoleta oplatająca nadgarstek, pierścienie, po dwa na palcu i jeden zdobiący kciuk, oraz druty je łączące wydawały jej się nienaturalnie zimne, wręcz lodowate. Nakładki na szczycie palców, zakończone rysimi szponami, również. Za to skóra między nimi była tak gorąca, że niemal parzyła.
Kocyk obserwował ją uważnie, jego jasne oczy błądziły po jej twarzy. Po raz pierwszy przyszło jej do głowy, że jest całkiem ładny jak na chłopca. Ładniejszy niż większość tych, których znała.
Zdecydowanym ruchem położyła sobie jego dłoń na piersi tak, że ostrze przymocowane do środkowego palca spoczęło w zagłębieniu nad mostkiem. Przycisnęła mocniej pazury.
— Zabij — powiedziała głośno.
W kręgu czwororękich wielu musiało znać meekh, bo cisza i bezruch rozlała się wokół, jakby ktoś rzucił zamrażający wszystkich czar.
— Zabij — powtórzyła i zrobiła krok naprzód, ale chłopak zdążył się cofnąć, i tak szli przez kilka jardów, jak sklejeni ze sobą. Ona trzymała go za rękę, on, z twarzą, z której nie dało się wyczytać nic a nic, cofał się i tylko jego oczy robiły się większe i większe.
Wyrwał jej się nagle, bez żadnego problemu zresztą, i odskoczył w bok. Jednym ruchem złapał się za gardło, pazury zamknęły się na szczupłej szyi, a ku dziewczynie wyciągnął drugą rękę, jakby chciał cisnąć w Key’lę kamieniem, którym jeszcze chwilę temu grali.
Odchylił głowę, zamknął oczy, a strużka krwi zabarwiła jego szyję.
— Nie!!!
Nie sądziła, że potrafi tak głośno wrzasnąć, nie sądziła, że może być tak szybka ani tak silna. Dopadła go, złapała za lewą rękę, nie, nie złapała, wczepiła się w nią obiema dłońmi, zaciskając palce na drutach i pierścieniach, i pociągnęła. Przewrócili się na kamienne płyty, nawet nie poczuła rozdartej skóry, ciągnęła tylko z całej siły jego śmiercionośną dłoń w dół.
Przetoczyli się tak, że znalazła się nagle na górze, wciąż próbując odciągnąć mu rękę od gardła i wrzeszcząc:
— Nie! Nie!! Nie!!! Zostaw! Nie wolno! Nie! Mój! Mój! Jesteś mój!!!
Zachłysnęła się krzykiem i nagle oczy wypełniły jej się łzami, a gardło szlochem, i obie te rzeczy wyrywały się na zewnątrz. Dni wypełnione wędrówką przez obce krainy w towarzystwie równie obcych istot, strach, ból, samotność, poczucie straty i niesprawiedliwość, wszystko to wezbrało w niej i w końcu wybuchło, bo Kocyk był ostatnią osobą, która łączyła ją z własnym światem, z rodziną i plemieniem. Należał do niej i nikogo innego!
— Mój! — Oderwała wreszcie szponiastą dłoń od gardła chłopca, przycisnęła mu jedną rękę do brzucha i siedząc na nim okrakiem, pięścią drugiej uderzyła w ziemię. — Mój! Mój kanaloo. Niczyj inny! Nie oddam wam go! Słyszycie! Nie oddam! A ty leż! Słyszysz! Leż!!!
Kocyk znieruchomiał, oddychając ciężko. Jego oczy zaczęły odzyskiwać zwykły wyraz czujności.
Key’la puściła jego rękę i stanęła naprzeciw vaihirów, których widziała przez łzy jako rozmazaną, niewyraźną plamę.
— Jest mój! — powiedziała cicho, a słowa wyrywały się z jej ust jak ranne zwierzęta z klatki. — Mój kanaloo. Nie pozwolę wam go zabić.
Otarła twarz, zacisnęła pięści.
Krąg pękł, a skojarzenie, że oto górska lwica wchodzi między gromadę niedźwiedzi, uderzyło dziewczynkę w dwójnasób. W tej chwili Usta Ziemi otaczał namacalny wręcz nimb szacunku.
— Przemówię w języku Słabej Jednej, by nie było wątpliwości co do intencji plemienia i moich. Ci, którzy go znają, niech tłumaczą reszcie — głos vaihirskiej kobiety był dziwny, miękki i łagodny. — Kanaloo nie może świadomie zranić ani zabić swojego pana, prędzej sam się zabije. Widzieliście, co tu się stało. Ten kanaloo należy do tego dziecka, choć z pewnością nie pochodzi ono od Dobrych Panów. Nie wiem, jak to się stało ani co to znaczy, ale wiem, że nie powinniśmy postępować pochopnie. Ten kanaloo jest jej drugą parą rąk, jak sądzę, tą bardziej sprawną. Jeśli ktoś chce odebrać jej te ręce, niech wystąpi tu i teraz.
W kręgu rozległ się szmer gorączkowych szeptów, gdy tłumaczono słowa kobiety, i zapadła cisza. Key’la powiodła wzrokiem dookoła. Nikt. Nikt nie chciał wystąpić, nawet Kawałek Żelaza znikł już gdzieś za plecami pobratymców. I choć spojrzenia niektórych vaihirów bynajmniej nie zmiękły, nie miało to znaczenia.
Poczuła się, jakby ktoś zdjął jej z pleców olbrzymi głaz, który nosiła, nawet o tym nie wiedząc. Kocyk będzie żył. Tak jak obiecała jej to Usta Ziemi. Będzie jej. Tylko jej.
Usta Ziemi uśmiechnęła się do niej.
— No proszę, kamień czasem może pofrunąć w niebo.
Key’la spróbowała coś odpowiedzieć, ale tylko zamrugała, gdy nagły cień przesłonił jej pole widzenia. Chciała machnąć ręką, by go odegnać, ale jej ręka zrobiła się nagle ciężka, jakby trzymała w niej dziesięciofuntowy młot ojca, a cień wykorzystał tę słabość, skoczył na nią i zamknął jej oczy.
Nie poczuła nawet uderzenia o ziemię.
* * *
Usta Ziemi stała na opustoszałym placu. Była sama, plemię rozeszło się do swoich zajęć, bardziej zaintrygowane niż rozgniewane. Cieszyło to vaihirską kobietę, gniew pobratymców był straszny, nieokiełznany, dziki. Czasem wciągał jej rodaków z powrotem w otchłań, z której nie potrafili się już wydobyć, a wtedy stawali się tym, z czego ich stworzono. Czwororękimi bestiami nie bardziej rozumnymi od zwierząt.
Spojrzała w górę. Znała opowieści o czasach, gdy nieboskłon ciemniał, by dać odpocząć oczom i umysłom. Tak postanowiono, gdy tworzono ten świat – skoro nie da się na jego niebie rozpalić słońca, niech chociaż cykl dnia i nocy będzie zachowany. Kataklizm, który zamknął świat w jednej chwili, tuż przed pełną jasnością, przywodził wielu jej rodaków do szaleństwa, nie potrafili zasnąć nawet w głębokich jaskiniach, zupełnie jakby przez wiele łokci skały wciąż widzieli stalowe niebo nad głową. Niektórzy wpadali w katatonię, odmawiali jedzenia i picia, wreszcie gaśli. Inni zmieniali się w bestie, atakowali wszystko, co stanęło im na drodze. Tych plemiona vaihirów musiały same odesłać do boga.
Takie były opowieści z dni po kataklizmie, a ona nie miała powodów, by uważać je za kłamstwo. Zwłaszcza teraz, gdy Dobrzy Panowie tak bardzo się uaktywnili, a vaihirowie coraz częściej spotykali ludzi z innego świata, gdzie dzień znaczył ognisty krąg przebiegający nieboskłon i gdzie ciemność przychodziła, by dać odpocząć oczom i umysłom.
Po raz kolejny poczuła ukłucie strachu.
Przeniosła spojrzenie na kamienną płytę u swoich stóp.
— Jesteś zadowolona? — usłyszała.
Ten szept zapewne zaskoczyłby kogoś, kto, inaczej niż ona, nie spoglądał na świat przez kulę z czarnego kamienia. Ale Usta Ziemi od dłuższej chwili wiedziała, kto się zbliża. Kamień pokazywał jej takie rzeczy.
— Tak. — Nie było sensu zaprzeczać. Rzeczy ułożyły się tak, jak chciała. To dziwne dziecko przeżyło, jego towarzysz także, a teraz oboje mieli u niej dług. — Dobrze się spisałeś.
Objął ją w pasie dolną parą rąk, górną zaczął masować barki.
— Takie słowa z ust Ust pieszczą moją duszę — zażartował.
— Nie jestem w nastroju. Ostrzegam.
Puścił ją i cofnął się. Przez chwilę panowała cisza, a kiedy zerknęła na niego, stał tylko i patrzył, spokojnie, bez lęku. Jego pokryta bliznami twarz miała taki wyraz, jakby kontemplował płynący strumyk.
— Dwa Palce lubi tego małego człowieka — odezwał się spokojnie. — Kubek Wody też.
— Ten mały człowiek to dziewczynka. Ona. I Czarny Biały też ją lubi. Nie zapominaj o nim.
— Nie zapominam. — Vaihir dotknął piersi tam, gdzie rozchylona kamizela ukazywała mapę blizn i szram. — Gdzie ona jest?
— Śpi. Odpoczywa. Odpoczynku potrzebuje teraz najbardziej.
Usta Ziemi przyklękła i dotknęła kamiennej płyty. Tej samej, w którą Key’la uderzyła pięścią. Wykuty w sześciokąt kawał granitu, gruby na stopę, szeroki na dwie, kruszył się pod jej palcami niczym zwietrzały piaskowiec. Uderzyła usztywnionymi palcami i dłoń zapadła się jej w płytę aż po nadgarstek.
Pod spodem był czysty pył.
— Trzeba to będzie wymienić.
— Zajmę się tym.
— Dobrze. — Uśmiechnęła się. — I dobrze, że nie zmusiliśmy jej do walki.
Kawałek Żelaza odpowiedział jej uśmiechem, który sprawił, że jego pokryta bliznami twarz stała się piękna.
— Dobrze. Nawet nie wiesz, jak się z tego cieszę.