W Sali Koni Evikiat i Suchi rozkładali właśnie mapy na stole, płachty szeleściły i śmierdziały stęchlizną. Najwyraźniej księstwo dawno nie toczyło wojny na swoim terenie. Na widok Deany ukłonili się sztywno i wrócili do pracy.
Kosse Oluwer i Wuar Sampore stawili się już na miejscu, obaj w bojowym rynsztunku, jakby wprost z pałacu mieli ruszać na bitwę. Dobrze przynajmniej, że nowy af’gemid Bawołów nie przytaszczył do sali narad wielkiej pawęży i dziesięciostopowej włóczni. Ale miał krótki, prosty miecz, sztylet w szerokiej pochwie, lamelkową zbroję do kolan i wysoki szyszak, który na szczęście ściągnął i odłożył. Dowódca Słowików na kawaleryjską kolczugę narzucił żółtą jakę z wyhaftowanym na plecach i piersi symbolem Rodu Słowika, łukiem i szablą. Gdy weszła, Wuar ukłonił się nisko, krzyżując ręce na piersi, ale nie oderwał wzroku od jej ekchaaru. Jakby próbował swoimi niebieskimi ślepiami wypalić w nim dziurę.
Za to Oluwer ograniczył się do krótkiego salutu, a jego ogorzała twarz błysnęła oszczędnym uśmiechem. Zawsze zapominała, jaki jest wielki, Bawoły od lat wybierały do swoich ahyr chłopców, którzy wyróżniali się wzrostem i siłą. Chyba tylko legendarni czarnoskórzy olbrzymi z Uawari Nahs byli od nich potężniejsi, zresztą, jak słyszała, wielu spośród Bawołów było spokrewnionych z tym plemieniem. Na polu bitwy tworzyli potężną, nieruchawą i mało zwrotną formację. Ale za to jak stanęli w miejscu, to tylko szarża słoni mogła złamać ich szeregi. Choć ponoć i to nie zawsze się udawało.
Odpowiedziała obu krótkim skinieniem głowy i spokojnie podeszła do stołu. Szeroki, marmurowy blat podtrzymywało sześć posążków przedstawiających stające dęba konie. Przemknęło jej przez głowę, że artysta, który wyrzeźbił te zwierzęta, wart był swojej wagi w złocie.
— Gdzie Varala?
— Zaraz przyjdzie, pani. — Suchi przerwał rozkładanie mapy i skłonił głowę w geście teatralnego szacunku.
Zgrzytnęła zębami. Gdy byli sami, truciciel nazywał ją czasem dzikuską albo gdy się szczególnie zawzięcie kłócili, ciężarną tępą małpą. Za to w towarzystwie innych okazywał Deanie przesadny szacunek, akcentując jej pozycję Pani Płomieni i odgrywając całą tę komedię. Ależ ją tym irytował. A co najgorsze, najwyraźniej doskonale się przy tym bawił.
— Co wiemy?
Obaj af’gemidzi podeszli do stołu, pobrzękując zbrojami. Bawół pochylił się nad mapą niczym żelazna góra.
— Pani Płomieni, mogę mówić pierwszy?
— Tak.
— Wieści przyszły dziś rano. Kilka dni temu – tutaj informacje są sprzeczne i nie wiemy dokładnie, cztery czy pięć – armia Geghii Północnego pod dowództwem Hantara Sehrawina zaatakowała obóz Krwawego Kahelle. Mieli mnóstwo magów i spróbowali dosłownie wykurzyć niewolników z Wyżyny Halesyjskiej na równiny na wschodzie. Ogniem.
Deana skinęła głową. Zarówno Meekhańczycy, jak i Issaram cenili magię na polu bitwy, ale nigdy nie stawiali jej na pierwszym miejscu. Oparcie całej taktyki na czarach skutkowało tym, że gdy magowie się zmęczyli lub zginęli, zostawałeś z pustymi rękami naprzeciw wściekłego wroga.
Przyjrzała się mapie. Geghii Północne nie graniczyło z tą wyżyną, więc… Takie strategiczne myślenie, planowanie, przewidywanie reakcji wrogiej armii prawie jak pojedynek w ciemnym pokoju z przeciwnikiem, którego broni ani ulubionego stylu walki nie znasz. I dopiero gdy wykona ruch, gdy zaśpiewają klingi, uczysz się go i z każdym atakiem zwiększasz swoje szanse. Co książę Geghii chciał uczynić, gdyby jego plan się powiódł?
Deana postukała palcem we wschodnią część granicy między Konoweryn a Wahesi.
— Czy to znaczy, że reszta geghijskiej armii, zwłaszcza słonie, są gdzieś tutaj? U nas albo w Wahesi?
Kosse Oluwer skinął głową.
— Tak sądzimy, pani. Słonie i część konnicy oraz…
— Ile słoni?
— Pani? — Bawół zmarszczył brwi i przez chwilę widać było, jak dyscyplina walczy w nim ze zdumieniem. Jak to? Jakaś kobieta, niechby i wybranka samego Agara, wtrąca się i przerywa mu w pół zdania? Pytając o sprawy, których i tak nie zrozumie?
Drzwi otworzyły się i weszła Varala. Deana powitała ją skinieniem głowy.
— Zatrzymało cię coś ważnego?
Oluwer sapnął, teraz już wyraźnie poirytowany. W jego wyobrażeniach narady wojenne wyglądały zupełnie inaczej. Przede wszystkim nie uczestniczyły w nich baby. Żadne.
— Ta wiadomość może zaczekać. — Varala rzuciła okiem na stół i mapy. — Ominęło mnie coś?
— Pytałam, ile Geghii wystawiło słoni.
— Przez ostatnie lata utrzymywali setkę bojowych słoni — podjął z sapnięciem Bawół — ale nie sądzę, by ta wiadomość miała dla nas znaczenie, teraz, gdy reszta armii Sehrawina ledwo zipie pod Pomwe.
— Rozumiem. Jednak co te słonie i ta konnica robią w tym momencie?
Suchi obrzucił ją uważnym spojrzeniem. Drań wiedział już, co znaczy ta subtelna zmiana w jej głosie. Ale dowódca Bawołów nie znał jej tak dobrze, więc pozwolił sobie na grymas irytacji i z wyraźnym zniecierpliwieniem zaczął tłumaczyć:
— Zapewne ruszyli naprzód w chwili ataku, gotowi zmiażdżyć uciekających z lasu buntowników, ale spotkało ich rozczarowanie. Po całonocnej bitwie główne siły Geghii zostały rozbite i zdziesiątkowane. A słonie i kawaleria zawróciły i zapadły w dżungli gdzieś tutaj. — Postukał palcem w miejsce, które wcześniej wskazała. — Przy granicy. Nie są w tej chwili ważni.
— Nieważni…
Tym razem i Varala, i Evikiat spojrzeli na nią uważnie. Suchi uśmiechał się tylko złośliwie.
— Nieważni, mówisz — powtórzyła, jeżdżąc palcem po mapie. — W naszej armii każdemu słoniowi towarzyszy od pięćdziesięciu do sześćdziesięciu nuawachi. Osłaniają go przed atakami lekkiej piechoty, łuczników, oszczepników i procarzy. Dobrze mówię?
Wielki wojownik pochylił głowę. Chyba właśnie dotarło do niego, że ma kłopoty. Deana kontynuowała:
— Mówisz i myślisz jak żołnierz, Kosse Oluwerze. Jak dowódca, który ma przed sobą jedno główne zadanie i skupia się tylko na nim. Tak myślą niektórzy mężczyźni i nie ma w tym nic złego. Ale przestań na chwilę być af’gemidem Bawołów i spróbuj pomyśleć jak władca księstwa. Więc, wracając do liczenia, sto słoni to co najmniej pięć tysięcy lekkiej piechoty. A kawaleria? Jego wysokość Hantar Sehrawin nie zabrałby do ataku na obóz niewolników byle czego. Poszedł w te lasy z elitą, a za sobą zostawił oddziały mniej wartościowe. Do dorzynania uciekającego wroga wyznacza się zazwyczaj zawodowych rzeźników, prawda? Najemników, którzy lubią takie rzeczy bardziej niż walne bitwy i których nie żal, gdy wpadną w pułapkę. Ilu ich tam zostawił? Sądzę, że też niemało, w końcu spodziewał się tysięcy uciekających z lasu niewolników. Myślę zatem, że co najmniej tyle samo co nuawachi. A więc na naszej granicy czai się dziesięciotysięczna armia, której połowę stanowią najemnicy. Gdy usłyszą o klęsce swojego pana, jak szybko dojdą do wniosku, że można pohasać sobie po bezbronnym kraju? Bo przecież teraz nie dostaną żołdu. Więc oprócz buntu niewolników będziemy wkrótce mieli na głowie armię bandytów, którzy spustoszą nasze pogranicze, po czym uciekną do Wahesi albo Geghii. A ty mówisz, że oni są nieważni.
Pani Ognia delikatnie musnęła palcem szeroką dłoń Bawoła. Zadrżał i cofnął szybko rękę.
— Nie wiem, jak z twoim meekhem, ale słowo nieważne oznacza w nim coś, czym nie musisz się przejmować. A ja przejmuję się groźbą złupienia naszych wiosek i miasteczek, spalenia plantacji, gwałtów i rabunków. Tym, że nawet jeśli pokonamy buntowników, to wracając, zastaniemy zrujnowany kraj.
— Pani…
— Nie teraz. Jeszcze nie wymyśliłam, co z tą groźbą zrobić. Na razie mów, co z Geghijczykami.
— Ich resztki uciekły w stronę Pomwe, ale miasto zamknęło przed nimi bramy, więc rozbili obóz nieopodal murów i liżą teraz rany.
— Ilu?
— Nasi… informatorzy w Pomwe mają dość dobry widok na obóz Sehrawina i oceniają jego siły na jakieś sześć tysięcy ludzi. Wielu rannych; poza Rudymi Psami żaden oddział nie stanowi jakiejś znaczącej siły. Wszystko to resztki piechoty, łucznicy bez strzał, ze trzy setki konnych. Nie stwierdzono aktywności magów, co nie znaczy, że ich nie ma.
— Mów dalej.
— W dzień po Geghijczykach z lasów wyszła armia niewolników i w kilka godzin otoczyła miasto i obóz Sehrawina wałami.
— Ilu ich jest?
— Obóz widoczny z najwyższej wieży Pomwe wydaje się ponoć olbrzymi. Rozciąga się od wałów, które usypali, aż do linii lasu. Więc… co najmniej sto tysięcy.
Varala westchnęła cicho, Evikiat zacisnął dłonie w pięści. Sto tysięcy. Potwierdziły się najgorsze plotki.
— Z całym szacunkiem, pani. — Wuar Sampore postukał knykciem w blat. — Na wojnie liczebność nie jest wyznacznikiem siły. Nigdy nie była.
— A co nim jest?
— Dyscyplina, wyćwiczenie wojsk, uzbrojenie, morale i sprawność. Te sto tysięcy to zwykła horda, niczym stado szczurów groźna tylko przez swoją liczebność.
— Tak się składa, że większość z tej hordy to Meekhańczycy. — Deana nie uznała za stosowne wspomnieć, że jej matka była Meekhanką. — Geghijczycy zapewne mogliby ci wiele opowiedzieć o ich dyscyplinie, wyćwiczeniu i morale. O uzbrojeniu niewolników też, w końcu sami im go sporo dostarczyli. A o ich sprawności? Kosse?
Af’gemid Bawołów wskazał na mapie Pomwe.
— W kilka godzin usypali wał długości prawie pięciu mil. Jednocześnie przegrodzili rzekę zaporą z pni powiązanych rzemieniami, a na jej drugim brzegu usypali szańce długie na dwie mile. Szczerze mówiąc, odcięli miasto lepiej, niż sam bym to zrobił. A wczoraj zaczęli sypać kolejne umocnienia, coraz bliżej murów. Robią to szybko i nadzwyczaj przemyślnie. Zamiast ryć ziemię pod ostrzałem łuczników i balist, budują szańce dzięki sztuczce, której nie znałem. Ich kobiety wyplatają tysiące koszy z trzciny, które niewolnicy wypełniają ziemią, po czym szybko przenoszą na miejsce i w kilka chwil tworzą z nich wał wysoki na osiem, dziesięć stóp, wystarczająco mocny, by powstrzymać naszych łuczników i artylerię. Pomwe ma trzydzieści katapult i balist, część na stałe umieszczonych w wieżach, ale nie są to ciężkie machiny. Spodziewałbym się, że za trzy, najwyżej cztery dni buntownicy uderzą bezpośrednio na mury. Są… bardzo sprawni.
— Ile czasu miasto może się utrzymać?
— Zbliża się pora deszczów, żniwa skończone, więc spichrze są pełne. A od czasu tej nieszczęsnej bitwy pod miastem mury naprawiono i podwyższono. Pogłębiono też fosę. Pod bronią oprócz tysiąca naszej piechoty stanęły również cechy rzemieślnicze: trzy tysiące mężczyzn z oficerami wybranymi spośród Bawołów. Ze strażników kupieckich utworzono specjalne kompanie w sile sześciuset szabel, ci przynajmniej znają się na walce. Reszta mieszkańców nieustannie ćwiczy gaszenie pożarów, stawianie barykad, strzelanie. Amluwer Kot, turanh tamtejszego garnizonu, to dobry oficer. Pod jego dowództwem miasto może się opierać i miesiąc.
— Jeśli to byłoby zwykłe oblężenie — odezwał się Evikiat.
Deana, podobnie jak reszta zgromadzonych, spojrzała na niego, zaskoczona tym, że się odezwał. Dotychczas na naradach ten cichy mężczyzna nigdy nie zabierał głosu w sprawach czysto wojskowych. Wielki Kohir Dworu z zakłopotaniem opuścił wzrok, jakby zawstydzony własnymi słowami. Obaj af’gemidzi uśmiechnęli się lekceważąco. Oto jakiś głupi gryzipiórek, który nigdy nie przelał krwi w walce, otwiera usta, marnując ich czas. Jeśli oni ręczą, że miasto utrzyma się miesiąc, to będzie walczyło miesiąc i ani dnia krócej. Ale Deana zbyt dobrze już poznała Evikiata i za bardzo go ceniła, by lekceważyć te słowa. Ten niepozorny urzędnik potrafił opanować chaos w Białym Konoweryn w chwili, gdy wszystko zdawało się walić im na głowy. Wielki Kohir znał się na ludzkich duszach, umiał przejrzeć ich słabości i wykorzystać silne strony, potrafił więc dostrzec rzeczy, które umykały innym. Jego sposób myślenia i patrzenia na świat mógł być pokrętny i dziwny, ale głupcem Deana nie nazwałaby go nigdy.
A ponieważ był jedną z kilku osób, które nie opuściły Laweneresa, gdy książę konał na schodach Świątyni Ognia, zyskał tym samym prawo do odzywania się w jej obecności zawsze i na każdy temat.
— Będę wdzięczna, jeśli rozwiniesz tę myśl. Dlaczego sądzisz, że miasto nie utrzyma się tak długo?
Evikiat zmieszał się jeszcze bardziej, jego dłoń zacisnęła się na rękojeści ceremonialnego sztyletu o falistym ostrzu, jakby szukał w tym geście siły. Wreszcie zaczął:
— Dziesięć lat temu książę Wahesi zwrócił się do nas z prośbą o pozwolenie na przegrodzenie dwóch niewielkich strumieni na naszej południowej granicy i skierowanie ich wody do swojego księstwa. Zaproponował niezłą cenę za ten przywilej. Z początku chcieliśmy się zgodzić, w tym rejonie nie mamy żadnych upraw ani plantacji. Sprzedać wodę, która i tak się marnuje, wpływając do jakiegoś jeziorka, to przecież czysty zysk.
— Kohirze, to narada wojenna, a nie wspominki o dawnych traktatach handlowych. — Wuar Sampore przechylił lekko głowę, a jego uśmieszek był już nie tyle lekceważący, ile pogardliwy. — Nie ma na to czasu. Jeśli Kosse mówi, że miasto utrzyma się miesiąc, to tyle wytrzyma.
Deana przerwała mu gniewnym gestem. W takich chwilach szczerze żałowała, że nosi ekchaar. Ludziom bez zasłon na twarzy jedno skrzywienie ust, jedno uniesieni brwi zastępowało czasem tysiąc słów.
— Daj mu dokończyć. Odmówiliście wtedy sprzedaży tej wody?
— Tak. Bo w czasie negocjacji ci z Wahesi zachowywali się, jakby im w ogóle nie zależało. Bez przerwy zmieniali warunki, czasem podnosili, a czasem obniżali cenę, potem wycofywali się z oferty, aż wreszcie padła propozycja, że odkupią od nas po prostu kilka mil kwadratowych przygranicznego pustkowia, przez które płynęły te potoki. Za bardzo przyzwoitą, ale niewygórowaną cenę. Taką, która miała wzbudzić naszą chciwość albo i jednocześnie uśpić podejrzenia…
— Evikiat — napomniała go łagodnie. — Skróć opowieść.
— Tak, pani. W czasie tych negocjacji musieliśmy wczuć się w umysły Wahesijczyków. Zastanawialiśmy się, dlaczego im tak zależy na tej wodzie. W końcu sami mają dość potoków i strumieni po swojej stronie granicy. Ale okazało się, że wcale nie chodzi o wodę. Ich poszukiwacze srebra natrafili na niezwykle bogate złoża na wzgórzach przy granicy, lecz większość żyły kruszcu leży po naszej stronie. Jest tam pięćdziesiąt, może sto razy więcej srebra, niż chcieli nam zapłacić za ziemię.
— A co to ma wspólnego z Pomwe?
Tym razem Deana postarała się, by wyczuł w jej głosie zniecierpliwienie.
— Już zmierzam do sedna, pani. Chodzi o to, że ludzie często udają, że chcą jednej rzeczy, a zależy im na innej. Głębiej ukrytej. Niewolnicy poszli pod Pomwe za uciekającą armią Geghii Północnego, prawda? I jest jeszcze sprawa tych nieszczęśników, których wymordowano w mieście. Zemsta. To oczywiste. I to właśnie widzimy. Zdobycie Pomwe zaopatrzy Krwawego Kahelle w żywność, broń i pozwoli mu założyć stałą bazę. Zostawi tam kobiety, starców i dzieci, będących obciążeniem dla jego armii, i ruszy na wschód. Na nas.
— Ale my dopadniemy go pod miastem w trakcie oblężenia. — Dowódca Słowików pochylił się i walnął pięścią w stół.
— To właśnie chcą, żebyśmy widzieli. Bo czyż Kahelle nie wie, że na niego ruszymy? I czy nie zdaje sobie doskonale sprawy, że ostatnia silna armia Dalekiego Południa to armia Konoweryn? — Wielki Kohir wyjął z rękawa trzcinkę i zaczął wskazywać punkty na mapie. — Geghii Północne straciło swoje wojska, Kambehia jest pogrążona w chaosie i nie widać nikogo, kto mógłby ją zjednoczyć. Geghii Południowe, Wahesi i Bahdara razem nie wystawią połowy tych sił, które mamy my. Nasze Rody Wojny zawsze były silne i liczne, musiały takie być, bo mieliśmy wielu niewolników.
Obaj af’gemidzi skinęli głowami i uśmiechnęli się, jakby właśnie usłyszeli piękny komplement. A Deana po raz kolejny złapała się na tym, że nie potrafi zrozumieć tych mężczyzn. Wywodzili się spośród niewolnych; gdy byli małymi dziećmi, odkupiono ich od właścicieli i poddano wieloletniemu, morderczemu treningowi. Mieli szczęście go przeżyć i wejść do elity wojsk Dalekiego Południa, dzięki czemu mogli polepszyć los swoich rodzin i swój. Ale, na Łzy Wielkiej Matki, byli kiedyś niewolnikami. Do licha, formalnie nadal nimi byli, pozostawali własnością księcia, nawet jeśli nie musieli już nosić obroży i niech bogowie się zlitują nad tym głupcem, który kazałby im je założyć. Lecz mimo to bez wahania pójdą tłumić bunt innych niewolników. Jaki rodzaj szalonej, niezrozumiałej lojalności im zaszczepiono w ahyrah?
— To wszystko już wiemy. Do czego zmierzasz, Evikiacie? — zapytała.
— Sądzę, że Krwawy Kahelle może zrobić dwie rzeczy. Albo zdobędzie miasto, zanim nadejdziemy, atakując je dzień i noc, bez wytchnienia, a ma na to dość ludzi. Albo otoczy je wałami, co właśnie zrobił, zostawi tam część wojsk, a z resztą przygotuje na nas pułapkę. Tym właśnie jest to oblężenie: zasadzką. Więc tak czy siak szturm Pomwe nie potrwa miesiąca, jeśli bowiem wygramy nadchodzącą bitwę, Krwawy Kahelle przerwie atak i ucieknie z powrotem na zachód, między porośnięte lasem wzgórza. A jeśli, niech nas Agar Czerwony chroni, przegramy, buntownicy po prostu zostawią miasto i ruszą na wschód, by spustoszyć nasze ziemie i zdobyć stolicę, nim reszta księstw ruszy nam na pomoc. Bo kto wtedy stawi im opór?
Po pytaniu zapadła cisza. Obaj wojownicy wpatrywali się w rozłożoną na stole kolorową płachtę, jakby ta nagle wypluła z siebie rojowisko węży. Deana parsknęła.
— Nadal ich lekceważycie, co? Nadal widzicie przed sobą bandę uzbrojonych w widły i kosy bosonogich obszarpańców, z jakimi Rody Wojny musiały walczyć w czasie poprzednich buntów. Sampore nadal wierzy, że gdy jego jazda zaszarżuje, to niewolnicy najpierw posrają się ze strachu, a później rzucą do panicznej ucieczki.
Tylko Varala skrzywiła się lekko, słysząc ten portowy język w ustach Pani Płomieni.
— A oni zrobią tak. — Deana uniosła dłoń i zacisnęła ją w pięść. — I porozbijacie sobie durne łby o ścianę pawęży, a konie ponadziewają się na piki, którymi niewolnicy uczyli się posługiwać od lat. Pod waszym nosem.
— Pani, to Trzciny…
— Zamilcz, Kosse. Trzciny to, Trzciny tamto. Słyszę to od dwóch miesięcy. Trzciny stały się dla was świetną wymówką. Nie przekonacie mnie, że wasze Rody nie miały wśród niewolników własnych szpiegów, choćby po to, by patrzeć sobie nawzajem na ręce. Wiedzieliście.
Obaj af’gemidzi nawet nie próbowali zaprzeczać. Suchi wytłumaczył jej to kiedyś w czasie jednej z licznych lekcji na temat miejscowych zwyczajów. Po stłumieniu każdego buntu Rody Wojny miały prawo sprzedać wszystkich schwytanych niewolników bez płacenia odszkodowania ich właścicielom. I chociaż być może tylko Trzciny znały rzeczywistą skalę zagrożenia, to z pewnością zarówno Słowiki, jak i Bawoły wiedziały, że coś się szykuje. Ale nawet jeśli po ahyrach krążyły plotki o szykowanym powstaniu, to ich dowódcy nie tyle je lekceważyli, ile po prostu po cichu liczyli na wybuch rebelii. Przynajmniej co głupsi z nich. Rody Słowika, Bawołu i Trzciny nadal zachowały znakomitą sprawność bojową, ale od co najmniej stu lat coraz aktywniej bawiły się w politykę, a ich oficerowie częściej ubierali się w złotogłów i jedwabie niż w zbroje. W takiej sytuacji nietrudno przecenić własne siły.
Deana uśmiechnęła się kwaśno. Kto by się mógł tego spodziewać w tym kraju przeżartym nieustannymi starciami o wpływy?
— Dobrze, wróćmy do konkretów. Kosse, ilu masz ludzi?
Wysoki Bawół odchrząknął dwukrotnie, nim odpowiedział:
— Sześć tysięcy stu dwudziestu pięciu, pani. Podzielonych na pięćdziesiąt brytah, nie wiem, jak to przetłumaczyć, bo brytah w meekhu to…
— Kocioł, tak? Albo sagan.
— Tak, pani. Wielki gar. Ale specjalny wielki gar. Prawie święty. Brytah to stu dwudziestu ludzi, którzy wspólnie maszerują, walczą, obozują i jedzą z jednego kotła. Każdy oddział ma takie naczynie, a dziesiątka najstarszych, najbardziej doświadczonych żołnierzy sprawuje nad nim pieczę i…
— Nie o to pytałam, ale dziękuję za wykład. Sampore?
— Trzydzieści sześć, eee, po meekhańsku to będzie chorągwi. Razem siedem i pół tysiąca szabel.
Prawie czternaście tysięcy zawodowych żołnierzy. I drugie tyle mniej doświadczonych i gorzej wyszkolonych najemników oraz nuawachi ze stu pięćdziesięcioma słoniami, które mogą być większą przeszkodą niż pomocą w nadchodzącej wojnie. Przeciw co najmniej stu tysiącom zbuntowanych niewolników, wśród których niejeden trzymał wcześniej w ręku miecz i tarczę. Zdeterminowanych i wypełnionych nienawiścią.
— Magowie?
Evikiat chrząknął.
— Rody Wojny nie mają własnych czarowników, bo jeśli wśród niewolników odkrywano jakieś dziecko z talentem magicznym, to… — Mężczyzna wykonał wymowny gest na wysokości szyi. — Takie jest prawo i zwyczaj. Ale gdy armia rusza na wojnę, miejscowe gildie magów dają jej wsparcie. Świątynia Agara też. Oczywiście prawie wszyscy czarownicy…
— Igrają z ogniem?
Zakłopotany uśmiech zagościł na twarzy Wielkiego Kohira.
— Lepiej bym tego nie ujął, pani. Mamy dwudziestu sześciu magów wystarczająco biegłych i silnych w aspektach ognia, by przydać się na polu bitwy. Wszyscy, zgodnie z tradycją, będą chronieni przez Bawoły.
Deana wywnioskowała, że konowerska piechota tworzyła na polu bitwy ruchomą twierdzę, z której wnętrza miotano na wroga czary. Ciekawe, czy geghijski książę też oparł swoją taktykę na takiej formacji?
— Rozumiem. Kiedy możemy wyruszyć?
Wyglądający jak żelazna góra af’gemid piechoty wyprostował się, pobrzękując metalem.
— Ród Bawoła choćby zaraz, pani.
— Słowiki?
— Od miesiąca jesteśmy gotowi. Osiodłamy konie i w drogę.
— Doskonale.
Nagle dotarło do niej, że padły już wszystkie słowa, jakie mogła tu usłyszeć, i że tych następnych nie będzie można cofnąć. Poczuła, jak drętwieją jej palce, a łomot krwi w skroniach prawie stłumił wszystkie inne dźwięki. W tej chwili dziękowała za ekchaar na twarzy, bo Deana była pewna, że ma na niej wypisane wszystkie niegodne wybranki Agara uczucia. Lęk, niepokój, wahanie. To już? Teraz? Zaraz wydam rozkazy i machina wojenna zacznie się rozpędzać, aż osiągnie taką prędkość, że zatrzyma ją dopiero krwawe błocko pól bitewnych. Pani, Matko Nasza, włożyłaś mi w ręce miecz, którego klingę mam unurzać w krwi moich braci w wierze. Ludzi, którzy walczą o wolność, a ta, jak mówi Siódme Prawo, jest największym darem i przekleństwem człowieka.
Co mam zrobić? Daj mi wskazówkę, błagam.
Łoskot krwi znikł, pozostała tylko świdrująca uszy cisza.
Oto cała odpowiedź.
Rozejrzała się, patrząc na ludzi, z którymi zetknął ją los. Na Suchiego, którego język był bardziej jadowity niż wszystkie jego trucizny, na Evikiata, którego lojalnością dałoby się obdarzyć dziesięciu innych ludzi. Na Varalę, z jej historią, z jej sekretem. Pomyślała o chłopcu-kornaku, który kiedyś udawał księcia. O dziewczynach z Domu Kobiet. O mieszkańcach stolicy, błogosławiących ją, gdy przejeżdżała ulicami.
I o mężczyźnie, z oczyma jak księżyc w pełni, którego wysłała w niekończący się sen.
Kamień na jej sercu.
Niech więc się dzieje.
Postukała palcem w mapę.
— Oluwer, poślij ludzi do obozu nuawachi, niech szykują słonie do wymarszu, ale jeśli jakieś zwierzę jest niepewne, ma zostać — z każdym słowem jej głos stawał się spokojniejszy. — Wyślesz też doświadczonych żołnierzy do kompanii pieszych najemników. Niekoniecznie oficerów, ale jeśli uważasz, że trzeba, awansujemy z setkę dziesiętników. W czasie marszu ma być dyscyplina i porządek.
Bawół zasalutował, sprężyście strzelając obcasami.
— Rozkaz!
Wuar Sampore wyprostował się, krzyżując ręce na piersi.
— Pani?
— Obejmiesz komendę nad zaciężną konnicą. Podobnie jak Bawoły, poślesz im odpowiednich żołnierzy, których awansujemy na oficerów. To nie muszą być najlepsi, jakich masz, ważne, by wiedzieli, jak zapanować nad taką bandą. Mają mieć ciężkie ręce i umieć wzbudzić posłuch. Najemnikom żołd płacą gildie kupieckie i co ważniejsze rody szlacheckie, ale podlegają oni naszym prawom wojennym, więc jeśli któremuś się to nie spodoba, niech zatańczy na sznurze. Nie spodziewam się skarg.
Af’gemid Słowików uśmiechnął się i za ten grymas Deana jeszcze bardziej go znielubiła. To był uśmiech człowieka, który usłyszał właśnie wspaniałe wieści. Można wieszać. Cóż za piękny dzień.
— I potroicie im żołd. W imieniu księstwa.
Uśmiech znikł.
— Pani?
— Zasięgnęłam informacji. Ci ludzie walczą za pieniądze, a wiele gildii kupieckich i rodów szlacheckich okazało się bardzo oszczędnych w tej kwestii. Jak zaczniecie ich dyscyplinować i wieszać, nie dając nic w zamian, w kilka dni połowa z nich zdezerteruje.
Evikiat chrząknął.
— Pani Płomieni, skarbiec…
— Skarbiec zaczyna przypominać miskę głodnego żebraka. Jest wylizany do czysta, prawda?
— Jeszcze trochę w nim zostało, ale… tak.
— Te złoża srebra przy granicy, o których wspominałeś. Nie przypominam sobie, by istniała tam jakaś kopalnia.
— Bo nie istnieje. Jakieś osiemdziesiąt lat temu kilka gildii kupieckich i banków założyło Kompanię Wydobywczą Południowych Magarhów. Mają oni… mieli sporo kopalń, póki niewolnicy ich nie zdobyli. I Kompania podjęła bardzo skuteczne działania, by nikt nie zaczął szukać srebra przy granicy z Wahesi. Zainwestowali grube pieniądze w górach i gdyby rynek został zalany tańszym kruszcem…
— Książę nie protestował?
— Mieli duże wpływy na dworze. I w Świątyni Ognia, i wśród Rodów Wojny.
Dowódca Bawołów sapnął niczym podrażniony byk.
— Nieprawda!
— Może i nie.
Evikiat uśmiechnął się łagodnie, niemal przepraszająco, ale Deana nie dała się nabrać na tę pozorną nieśmiałość. Tym razem Wielki Kohir poruszał się po swoim terenie, pieniądze, łapówki, machinacje. To był gąszcz, w którym żaden wojskowy nie orientował się lepiej od niego. No i miał teraz okazję wbić szpilę wielkim wojownikom za jawnie okazywane lekceważenie.
— Może nie — powtórzył — ale i Bawoły, i Słowiki zaczęły wysyłać mniej żołnierzy do pilnowania granicy w rejonie tych nowych złóż, za to każdy niezależny poszukiwacz, który próbował tam kopać, znikał. Bandyci rozplenili się w tym rejonie jak w żadnym innym. Powinieneś coś o tym słyszeć, bo Twierdza Czterech Księstw leży w końcu w pobliżu.
Kosse Oluwer pobladł, a Deana mimo woli uśmiechnęła się.
— No proszę, czyli da się ciebie wyprowadzić z równowagi, af’gemidzie. Dużo wam płacili?
Bawół odwrócił wzrok i zacisnął usta.
— Byłem wtedy tylko savhyrem, pani. Słyszałem… plotki. O ludziach, którzy co miesiąc odwiedzali dowódcę twierdzy i… zostawiali podarki.
Wielki Kohir znów chrząknął. A Deana znów się uśmiechnęła, nieco szerzej.
— Gromadzenie informacji o przepływie pieniądza w księstwie należy do moich obowiązków, pani. Roczne prezenty Kompanii Wydobywczej dla Rodu Bawołu i Rodu Słowika opiewały na sumę czterystu małych min w srebrze. To tradycyjna miara używana w rozliczeniach między bankami i państwami. Mała mina, moja pani, to nieco ponad funt czystego kruszcu.
— I nikogo to nie dziwiło?
— Oficjalnie Kompania dawała pieniądze na walkę z bandytami. Taka forma wspierania naszych żołnierzy jest akceptowaną tradycją.
Deana zaśmiała się głośno.
— Kiedy myślę, że już mnie nic nie zaskoczy… Nie, nic nie mów Oluwerze. Po prostu nic nie mów, dobrze? Zakładam, że Obrar z Kambehii kupił Trzciny i Bawoły za nieco więcej niż czterysta funtów srebra, ale nie mogę być tego pewna. Bo wystarczyło obdarować tylko tych na szczycie, a reszta po prostu wykonywała rozkazy. A Słowiki? No cóż, ich nawet nie trzeba było przekupywać. Wystarczyło zagrać na niechęci do ślepca na tronie.
Obaj af’gemidzi pochylili głowy.
— Więc teraz nadszedł czas pokory i zmazywania grzechów, wojownicy Agara — nawet nie starała się ukryć złośliwości w głosie. — Jednak oprócz odnowy i oczyszczenia potrzebujemy także pieniędzy. Ta górnicza kompania nadal istnieje, prawda?
— Oczywiście, pani. Ale ponieśli duże straty: zniszczone kopalnie, niewolnicy, którzy uciekli… Mam od nich całą listę próśb i skarg.
— Doskonale. Ogłoś, że jak tylko uporamy się z buntem, zamierzamy otworzyć kopalnię na południu. Że tamtejsze złoża są dziesięć razy większe niż w Magarhach i znacznie łatwiejsze do wydobycia.
— Rozumiem, pani. Za ile mam sprzedać im tę ziemię?
— Nie sprzedamy jej. — Deana patrzyła, jak Evikiat marszczy brwi. — Nie sprzedamy im ziemi, tylko prawo do wydobycia z niej kruszcu. Przez, powiedzmy, dziesięć lat. Oczywiście mogą sobie później odliczyć tę kwotę od normalnych podatków i danin. I nie im, tylko temu, kto więcej zapłaci. Puść w miasto plotkę o tym, ile Kompania Wydobywcza płaciła, by nie powstały tam kopalnie. Potrój sumę. To powinno rozbudzić apetyty. Innych gildii, banków, może nawet Świątyni Ognia. Każdy, kto ma pieniądze, będzie mógł wziąć udział w licytacji, by potem wykorzystać lub odsprzedać prawo do wydobycia kruszcu. Albo, jeśli taka będzie jego wola, nie ruszyć stamtąd ani uncji srebra. Ta Kompania Wydobywcza zamiast korumpować Rody Wojny, od początku powinna wpłacać srebro do skarbca.
Evikiat uśmiechnął się z uznaniem.
— Pieśni, które pamiętasz, pani, zawierają mnóstwo mądrości.
— To też. — Deana przeciągnęła się. — Poza tym jestem dość sprytna. Oczywiście jak na kobietę, prawda?
Wielki Kohir zarumienił się gwałtownie.
— Przepraszam, pani, ja nie…
Machnęła ręką.
— Wystarczy. Na razie najemnikom zapłacimy trzecią część obiecanego żołdu. Stać nas?
Evikiat z ociąganiem skinął głową.
— Tak myślałam. A ty pomyśl jeszcze o kilku innych rzeczach, które można by czasowo odsprzedać.
Wuar Sampore wciąż miał obiekcje, jakby nie podobała mu się sama idea płacenia najemnikom wyższego żołdu.
— Mamy na głowie powstanie, pani. Ludzie nie myślą o handlu i zyskach.
— Ludzie nie — Evikiat uprzedził ją, patrząc na af’gemida Słowików już bez poprzedniej nieśmiałości w oczach, w końcu sprawy pieniądza to jego świat. — Ale wielkie gildie kupieckie, kompanie handlowe, banki, to nie ludzie. W Imperium istnieje kompania handlowa, która ma już trzysta lat. Trzysta. Jak dalekosiężne trzeba mieć plany, by przetrwać tyle czasu? Dlatego jeśli zaproponujesz takim instytucjom handlowym interes z zyskami rozłożonymi na wiele lat, zaakceptują go. Choćby tylko po to, by inni nie mogli zarobić. Chciwość jest silniejsza niż strach. Zawsze była.
Deana odwróciła się do af’gemidów. Obaj mierzyli ją wzrokiem uważnym i czujnym. Jakby nagle urosła.
— Armia ma być gotowa do wyruszenia jutro rano. Drogą wzdłuż Tos aż do… — Postukała w mapę. — Jak się nazywa ta rzeka?
Mapę opisano w geijv, a Mowa Ognia wciąż sprawiała jej kłopoty. Evikiat czuwał.
— Oloha, pani.
— Aż do miejsca, gdzie Oloha wpada do Tos. Widzicie to miasto? To Nowy Nurot. Pięćdziesiąt tysięcy dusz i port. Dobrze zapamiętałam, Evikiacie?
— Tak, pani. Doskonale.
— A ten port jest duży, mam rację?
— Tak, pani. Duży. Tos jest spławna niemal na całej długości, a do Nowego Nurotu mogą dopływać nawet statki pełnomorskie. Przecinają jezioro Kses i żeglują pod prąd. Stamtąd towar wędruje kupieckimi karawanami na południe, wzdłuż Olohy i jeszcze dalej. Nowy Nurot to jedno z najważniejszych handlowych miast księstwa.
Wiedziała o tym, bo zarówno Suchi, jak i Evikiat bez przerwy jej przypominali, że bez handlu nie ma pieniędzy, a bez pieniędzy Konoweryn zawali się jak dom zbudowany bez zaprawy. Truciciel miał też rację, mówiąc, że Tos jest dla Białego Konoweryn tym, czym kamienne drogi dla Meekhanu. Rozmawiali i wykłócali się wielokrotnie na temat tego, jak szybko przerzucić tak zróżnicowaną armię, jaką dysponowali, na drugi kraniec księstwa. W końcu Suchi przedstawił jej swój pomysł, ona go zaaprobowała, a teraz tylko trzeba poinformować o wszystkim af’gemidów.
— Oluwer, ile mil dziennie mogą wędrować Bawoły?
— Piętnaście, pani. W pełnym rynsztunku.
— Imperialna piechota robi dwadzieścia cztery, a gdy trzeba, to i trzydzieści.
Bawół uśmiechnął się z uznaniem.
— Znasz się na tym, pani.
— Jestem Pieśniarką Pamięci mojego ludu. Gromadzimy wiedzę. Także o sąsiadach.
— Tutaj Meekhańczycy robiliby nie więcej niż dziesięć mil dziennie. Pod naszym słońcem trzeba się zatrzymać przed południem, a ruszyć można dopiero późnym wieczorem. Każdy Bawół niesie zbroję, hełm, tarczę, włócznię i miecz, oprócz tego wyposażenie do rozbicia obozu, łopatę, kilof albo siekierę, płaszcz, część namiotu, drewno na opał, wodę, żywność na pięć dni, pęk rzemieni albo pięćdziesiąt stóp dobrego sznura.
— I sagan?
— Tylko żołnierze specjalnie wybranej dziesiątki. Razem to osiemdziesiąt do stu funtów. Nikt nie przemaszeruje tak obciążony więcej niż piętnaście mil dziennie.
— A gdyby nieśli połowę z tego? Lub mniej.
Kosse Oluwer zmarszczył brwi.
— Nie pójdziemy na wojnę bez broni. Albo bez namiotów i jedzenia.
— Nie będziecie musieli. — Deana odwróciła się do truciciela. — To twój pomysł. Czyń honory.
Mężczyzna zrobił minę, jakby właśnie kazała mu zjeść żywą żabę, ale pochylił się nad mapą i stuknął w jezioro.
— Dwadzieścia dwie kogi czekają na jeziorze Kses i są gotowe popłynąć w górę rzeki. Przygotowujemy je od miesiąca. Połowa ma już pełne ładownie, a w nich owies dla koni, żywność dla ludzi, paszę dla słoni, zapasowe rzędy, tarcze, hełmy, pancerze i broń oraz pół miliona strzał. Właśnie ogołociliśmy z pocisków całe miasto, choć dzięki temu wszyscy grotnicy w Białym Konoweryn błogosławią nas co dnia. — W uśmiechu Suchiego nie było uncji wesołości. — Dziś w nocy załadujemy resztę rzeczy, drewno na opał, leki, namioty, narzędzia, machiny. A nawet święte brytah. Piechota ma maszerować, niosąc tylko broń, wodę i… entuzjazm. Na cztery statki wejdzie też tysiąc ludzi. Popłyną przodem i będą odpowiedzialni za przygotowanie i zabezpieczenie obozów na popołudniowy i nocny odpoczynek. Dzięki temu nie będziemy tracić czasu na ich rozbijanie. Mniej czasu na rozbijanie obozu to więcej czasu na marsz.
Kosse Oluwer skinął głową, choć jego twarz pozostała bez wyrazu. Deana nie wiedziała, czy jest zaskoczony, zdumiony czy wściekły. Mimo to nie rzucił się od razu protestować, co dobrze świadczyło o jego elastyczności.
— Czyj to plan?
— Samihora Siwego, dowódcy Rodu Bawołów. Powinieneś o nim słyszeć. — Truciciel zmierzył wojownika wzrokiem, mocno zadzierając przy tym głowę. — Ponad dwieście lat temu, w czasie wielkich wojen między Rodami, użył tego sposobu, by szybko przerzucać armię wzdłuż rzeki. Dzięki temu połączone siły Słowików, Bawołów i Trzcin pokonały Lwy i Żurawie. Ten wasz af’gemid był geniuszem. Tylko że on przez rok gromadził flotę, a my nie mamy tyle czasu. No i zwierzęta, słonie, konie… nie załadujemy wszystkiego na statki.
— A potem? Za Nowym Nurotem?
— Rozkazy już poszły, miasto ma przygotować dwa tysiące wozów. Ponieważ stamtąd i tak cały czas wychodzą karawany, zapewniono nas, że nie będzie problemu. Słowiki powiozą paszę dla koni w jukach. Resztę załadujemy na wozy. I maszerujemy po chwałę.
— My?
Suchi zaśmiał się.
— No, masz mnie, Bawole. Ja zostaję w pałacu. Ktoś musi patrzeć Evikiatowi na ręce. To ona z wami jedzie.
Wszyscy, łącznie z Varalą i Evikiatem, spojrzeli na Deanę.
Pani Płomieni spokojnie skrzyżowała ręce na brzuchu, delikatnie głaszcząc rękojeści szabel.
— Niespodzianka.
* * *
— Nie dasz się przekonać?
Pani Płomieni westchnęła i spojrzała na Varalę. Narada skończyła się kilka minut temu, ale książęca nałożnica została jeszcze w sali pod pretekstem „omówienia spraw Domu Kobiet”. Deana musiała przyznać, że zaskoczyło ją to, jak szybko obaj af’gemidzi otrząsnęli się ze zdumienia, jak szybko zaakceptowali i plan Suchiego, i jej decyzję. Piechota nie będzie taszczyć całego wyposażenia na grzbietach i pomaszeruje dwa razy szybciej – świetnie. Pani Płomieni, Wybranka Agara stanie na czele armii, by stłumić bunt i przywrócić właściwą kolej rzeczy – doskonale. Przy okazji takie rozwiązanie pozwalało uniknąć odpowiedzi na jedno z najbardziej delikatnych pytań, czyli któremu z nich powierzyć dowodzenie całością sił. Zapewne obaj wierzyli święcie, że Deana nie będzie niczym więcej jak symbolem, odpowiednikiem sztandaru łopoczącego nad głowami wojowników i zagrzewającego ich do walki.
Zacisnęła zęby. To się jeszcze zobaczy.
— Nadal możesz zmienić zdanie. — Varala delikatnie dotknęła jej dłoni. — Wystarczy, że poczujesz się gorzej z powodu ciąży.
Ta delikatność była niezwykła u kogoś, kto jeszcze kilka dni temu podszczypywał jej piersi i obmacywał brzuch w obcesowych badaniach.
Deana oparła się całym ciężarem ciała na stole. Przez chwilę walczyła z pokusą, by jednym ruchem zmieść wszystkie mapy na podłogę i walić pięściami w marmurowy blat, aż spod paznokci popłynie krew.
— Nie czuję się źle z powodu ciąży, lecz z powodu tego, co muszę zrobić — wycedziła. — Ile krwi mam przelać. Ci durnie… ci cholerni durnie nie musieli atakować miasta. Gdyby zadowolili się zniszczeniem armii Geghijczyków, mielibyśmy pretekst, by negocjować.
— Dalekie Południe nigdy nie negocjowało ze zbuntowanymi niewolnikami.
— Dalekie Południe nigdy nie miało do czynienia ze stoma tysiącami zbuntowanych niewolników, Varalo. Na Przeklętą Krew Niechcianych, oni zniszczyli całą geghijską armię, z czarownikami, konnicą i wszystkim. Kto mógłby mieć do nas pretensje, jeśli przyjęlibyśmy poselstwo od Krwawego Kahelle?
— A ich żądania?
— Wolność? Prawo do powrotu do domu? Przecież i tak nie damy rady zakuć ich z powrotem w łańcuchy, zmusić do pracy na plantacjach i w kopalniach. Musimy zabić większość, a te resztki, które schwytamy, zostaną sprzedane za granicę albo spłoną na stosach. W akcie czego? Sprawiedliwości? Zemsty? Więc? Co Białe Konoweryn może zyskać? Nic poza morzem trupów. A co stracić? Oprócz armii.
— Myślisz, że ich nie pokonamy? Że przegramy?
— Muszę się z tym liczyć. A nawet jeśli wygramy… jakie to będzie zwycięstwo? — Deana walnęła pięścią w stół. — Niech Agar wsadzi sobie w tyłek swoją płonącą włócznię, jeśli myśli, że będę się z tego cieszyć.
Varala uśmiechnęła się lekko, ze smutkiem.
— Nie przeklinaj Pana Ognia, proszę.
Deana parsknęła, obnażając zęby. Przeklęty ekchaar, gdyby nie on, ta kobieta trzęsłaby się już ze strachu, widząc jej twarz.
— Dlaczego? Nie jest moim bogiem, nawet jeśli użył mnie w swojej grze. Której nadal nie rozumiem.
— Twoją boginią jest Baelta’Mathran, wiem. Ale ona sama powiedziała, że ludzie mogą ją czcić, przez jej dzieci. Wielkie Rodzeństwo, jak powiadają w Meekhanie.
Zaskoczyła ją. Podobny tekst można było znaleźć w kendet’h. Pozwólcie innym czcić Matkę przez własnych bogów, bo Ona jest wszystkimi, a wszyscy są Nią.
— Czytałaś święte księgi matriarchistów?
— Tak. — Uśmiech Varali stał się nagle przewrotny. — Wiesz, że moja praprababka była matriarchistką? I niewolnicą?
Deanę to zaskoczyło, zwłaszcza po zrozumieniu wszystkich implikacji. Książę Laweneres jest prapraprawnukiem niewolnicy?
— Jak to możliwe?
— Normalnie. Jak u ciebie i Laweneresa. Wiesz, mężczyzna i kobieta, razem… Chociaż nie, raczej chłopiec i dziewczyna. On miał czternaście lat, ona piętnaście. On był synem pana plantacji, ona domową służącą. I jeśli chcesz wiedzieć, nie było gwałtu. Znali się od dziecka, razem dorastali i stało się. Ot, po prostu, zabawa w stodole wymknęła się spod kontroli. Może nawet dzieciaki myślały, że to miłość? A że ród mojego prapradziadka jest odnotowany w Księgach Dziedziczenia, a prawo mówi, że nie możesz zniewolić nikogo, w czyich żyłach płynie krew Agara, więc gdy wydało się, kto jest ojcem, moją prababkę zabrano matce i umieszczono w specjalnym ośrodku dla takich dzieci. Świątynie się nimi zajmują. Ale była wolna.
— A jej matka?
— Sprzedano ją i nigdy już nie zobaczyła córki. Potem moją prababkę wydano za kupca, ich krew była tak samo „gęsta” lub „rozwodniona”, zależy jak na to patrzeć. Ich syn zbił majątek, handlując jedwabiem, i wżenił się w rodzinę „mocniejszą”, jeśli chodzi o wartość Krwi Agara. Jego córka, a moja matka, wyszła jeszcze lepiej. Skomplikowana historia zadłużonej szlachty i nuworyszy z pieniędzmi, którzy mieli wykupione odpowiednie weksle… I urodziłam się ja, z krwią na tyle czystą, by trafić do pałacu. A mój syn może wejść do Oka.
Deana zagryzła wargi.
— Po co mi to opowiadasz?
— Bo takich dzieci jak moja prababka – urodzonych z niewolnic uwiedzionych, zniewolonych lub zgwałconych przez właścicieli, którzy szczycą się Krwią Agara – są tysiące. Większość z nich w ogóle nie jest odnotowywana przez Bibliotekę, bo panowie musieliby je wyzwolić, a nie chcą tracić pieniędzy. Ci niewolnicy nawet nie podejrzewają, że też są w jakiejś malutkiej części potomkami awenderi Agara. Dlatego może być i tak, że sam Pan Ognia nie jest zadowolony z przelewanej teraz krwi. Więc nie przeklinaj go, proszę, bo ta wojna jego z pewnością też rani.
Varala przygryzła wargi, a smutek, niepewność i lęk odarły jej zazwyczaj perfekcyjną twarz z maski spokoju. Po czym dodała:
— Po prostu chcę, żebyś wiedziała, że nie nienawidzę niewolników. Nigdy nie nienawidziłam. Ale jeśli przyjdą tu z pochodniami i nożami, będę z nimi walczyć.
— No to lepiej weź kilka lekcji. Rash chętnie ci ich udzieli.
Matka Laweneresa zaskoczyła Deanę kpiącym uśmiechem.
— Biorę. Razem z innymi. I wierz mi, twoja przyjaciółka jest bardzo wymagająca.
— Mam nadzieję. Płacimy jej mnóstwo pieniędzy.
Milczały chwilę.
— Nie jedź — Varala rzuciła to bez przekonania, ot tak, dla zasady.
— Muszę. Nie puszczę tych rzeźników samych. Jeden lekceważy naszych przeciwników, a drugi marzy o wypełnieniu całej Tos ich krwią. A potem o powrocie na czele zwycięskiej armii i sięgnięciu po nagrodę.
Spojrzenie starszej kobiety przesunęło się po ekchaarze.
— Zauważyłaś? Dasz sobie z nim radę?
— Dam.
Wuar Sampore zapominał, że Słowiki, zwłaszcza zwykli żołnierze, zdmuchują piach sprzed jej stóp. Ale jeśliby to on był tym, który stłumi powstanie…
— Dam — powtórzyła z większą mocą. — Pilnujcie się pod moją nieobecność. Niech Aweloney składa raporty tobie i Suchiemu. Evikiat ma swoje problemy, musi zarządzać księstwem i wyciągnąć pieniądze od kompanii górniczej. Albo z innego miejsca. Wiele od tego zależy. Porozmawiam zresztą z nim przed wyjazdem, bo przyszedł mi dziś do głowy jeszcze jeden pomysł. Miasto jest dobrze przygotowane do obrony, trzeba tylko uzupełnić strzały w zbrojowniach. Pilnujcie Kambehii, nie ufam tej ciszy na południu. Co jeszcze ci mogę powiedzieć…
Matka Laweneresa przyłożyła nagle dłonie do ust.
— Na Ogień! Prawie zapomniałam. — Sięgnęła za dekolt. — List. Miałam ci go dać wcześniej, ale najpierw były wieści z Pomwe, potem ta narada… Przysłano go do mnie z prośbą, bym ci go przekazała.
Deana ostrożnie wzięła złożony papier. Na rogach widać było kilka kolorowych plam.
— Co to?
— Suchi go sprawdzał. Podobno można nasączyć papier trucizną, potem czytający obliże palec albo siądzie do posiłku, nie myjąc rąk… Ponoć są nawet takie trucizny, które zabijają przez skórę. Kazał przynosić sobie każde pismo skierowane do ciebie.
— Rozumiem, że ten list jest czysty.
— Przynajmniej książęcy truciciel tak twierdzi.
Deana uśmiechnęła się lekko.
— Czyj to znak? — Wskazała na lakową pieczęć z jakimś dziwnym ptakiem.
— Imperialnego ambasadora. — Varala uśmiechnęła się lekko.
Deana zastanowiła się. Zaraz po jej wizycie w Oku meekhański ambasador „zaniemógł” i od tej pory Imperium milczało. Aż do dzisiaj.
Lakowa pieczęć pękła, papier zaszeleścił. Eleganckie, drobne pismo przesunęło się przed jej oczyma.
— No proszę. Nareszcie nasi przyjaciele zrobili ruch. Ale nie uwierzysz, jaką mają prośbę.