Widząc zmierzającego w jego stronę mężczyznę, Evikiat ze Smesh, Wielki Kohir Dworu, pogładził krótką, czarną brodę i uśmiechnął się uprzejmie. To był uśmiech, który mógłby wzbudzić zaufanie zarówno u dorosłego, jak i u dziecka, szczery i ciepły. Komuś, kto obdarza cię takim uśmiechem, wierzy się na słowo, pożycza się bez wahania sakiewkę pełną złota albo zdradza rodzinne sekrety.
Gospodarz odpowiedział własnym uśmiechem. Po czym uścisnął oburącz wyciągniętą w swoją stronę dłoń i potrząsnął nią energicznie.
— Zaszczyt to dla mnie. Zaszczyt ogromny. Sam Wielki Kohir, pierwszy wśród sług księcia, w moim domu… Ale i wstyd to dla mnie, wstyd przeogromny, że przyjmuję takiego gościa w iście godny pożałowania sposób! Gdybym wiedział wcześniej, gdybym mógł się przygotować, oj, kazałbym przyszykować ucztę i sprowadził niewolnice szkolone w sztuce umilania czasu mężom! Ja nieszczęsny, radość i wstyd czuć jednocześnie, co za udręka dla serca i duszy…
Mężczyzna nie tyle mówił, ile strzelał słowami, jakby setka łuczników szyła we wroga najszybciej, jak się da. Evikiat słuchał jego tyrady, gładził brodę i milczał, przypatrując się mówiącemu.
Bamor Wanmur – mistrz Kompanii Wydobywczej Południowych Magarhów – był raczej niski, raczej szczupły i raczej w średnim wieku. To znaczy, w zależności od tego, co założył i jak utrefił fryzurę, mógł wyglądać zarówno na trzydzieści pięć, jak i na pięćdziesiąt lat. Golił się gładko, ciemne włosy miał w tej chwili zaczesane do góry, a jego strój – białe płócienne spodnie i luźna żółta koszula z haftowanego jedwabiu – sprawiał, że ktoś spoza miasta mógłby go wziąć za jednego z setki urzędników Kompanii.
— Zaszczyt, zaszczyt — gospodarz wciąż to powtarzał i wciąż potrząsał dłoń Evikiata, jakby spodziewał się, że lada chwila z rękawa Wielkiego Kohira wypadną brzęczące monety. — Trzeba było uprzedzić, uprzedzić mnie, nas uprzedzić, naszą skromną Kompanię… Przygotowalibyśmy się jak należy! A gdzie, jeśli wolno spytać, reszta orszaku?
— Bamorze, mój drogi. — Evikiat uwolnił rękę, ledwo się powstrzymując od wytarcia jej o szatę. — Nie ma orszaku. Przybyłem z ledwie kilkoma sługami. To przyjacielska wizyta, a nie oficjalna inwazja z pałacu. Przychodzę prosić o pomoc, gdyż księstwo potrzebuje jej bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. I sądzę, że znalazłem się we właściwym miejscu.
Rozejrzał się demonstracyjnie wokół.
Komnata, w której się spotkali, mogłaby znaleźć się w książęcym pałacu, choć wtedy reszta pałacowych pokoi zamknęłaby drzwi i okna ze wstydu. Posadzkę w tym wielkim jak stajnia dla słoni pomieszczeniu wyłożono płytami lapis lazuli, w której błękit przetykały smugi mglistej bieli. Wypolerowano je tak, że miało się wrażenie stąpania po zamarzniętym górskim jeziorze. Różowy marmur na ścianach lśnił, odbijając światło wpadające przez tuzin sięgających od podłogi do sufitu okien, a sam sufit, pokryty mozaiką z masy perłowej i złoconych płaskorzeźb, znajdował się dobre piętnaście stóp powyżej.
Bogactwo. Ale widoczne tylko dla tych, którzy umieli je dostrzec. Prostak ze wsi zauważy tylko ładnie wypolerowaną niebieską podłogę, różowe ściany oraz błyszczący w promieniach słońca sufit i będzie rozczarowany brakiem wysadzanych klejnotami lichtarzy, przetykanych złotą nicią gobelinów, kryształowych kandelabrów oraz oddziału strażników w polerowanych na błysk zbrojach. A przecież tego właśnie się spodziewał w siedzibie Kompani Wydobywczej Południowych Magarhów.
Lecz ktoś taki jak Evikiat potrafił wycenić zarówno marmur na ścianach, wydobywany na Dalekim Południu, wartość masy perłowej, którą miał nad głową, oraz cenę szyb, które wprawiono w okna, szerokich na dwadzieścia, a wysokich na sześćdziesiąt cali. Takie szyby sprowadzano z Imperium, bo tylko tamtejsi mistrzowie potrafili produkować szklane płyty tych rozmiarów. Z tego, co Evikiat wiedział, jak na razie żadne próby wykradzenia im tego sekretu nie przyniosły skutku.
Już za to dałoby się wystawić, uzbroić i utrzymać przez co najmniej rok dziesięć bawolich Kotłów. A i tak wszystko to było żałosnymi miedziakami wobec wartości posadzki, po której stąpał.
Bryły lapis lazuli tej wielkości wydobywano tylko w jednym miejscu na świecie. Daleko na zachodzie, za ziemiami czarnych plemion. Sprowadzenie ich tu, pocięcie na płytki i położenie, ot tak, na posadzce musiało kosztować tyle, że taniej byłoby użyć w tym celu złotych samorodków.
Bankierzy, mistrzowie cechów kupieckich, handlarze niewolników – ludzie, którzy znają wartość pieniądza – przychodząc tu załatwić interesy, patrzyli na te ściany, wielkie okna oraz sufit i byli pod wrażeniem. A potem zerkali pod stopy i odkrywali, czym są prawdziwe bogactwo i władza.
Bamor spoważniał.
— Oczywiście, oczywiście. Wiem, wszystko wiem. Proszę za mną, Kohirze, proszę. Przejdźmy tam, gdzie można usiąść, napić się wina, porozmawiać w spokoju. Tędy, tędy.
Poprowadził go do komnaty, a raczej pokoju, bardziej już przystającego do siedziby Kompanii Handlowej. Pomieszczenie było wielkości chłopskiej chaty, pozbawione okien, z jednym tylko wejściem i wystrojem, sugerującym, że wszystko tu zostało podporządkowane pracy. Tylko oświetlenie stanowiło kolejny przykład zbytku, dwa kryształy pod sufitem dawały magiczne światło, choć mógł być ku temu praktyczny powód, gdyż używanie lamp olejowych lub świec w pokoju wypełnionym cennymi dokumentami byłoby co najmniej nierozważne.
Stojące pośrodku pomieszczenia biurko z ciemnego drewna miało blat wielkości drzwi stodoły oraz, co Evikiat odkrył, obchodząc je naokoło, setkę szuflad i szufladek. Za meblem umieszczono regały z księgami, broszurami i leżącymi w schludnych kupkach dokumentami. Wszystko zostało oznaczone literami i cyframi kodu, który był zrozumiały tylko dla wtajemniczonych. Wielki Kohir przesunął palcami po grzbietach oprawionych w skórę woluminów i odwrócił się do gospodarza.
Mistrz Kompanii obserwował jego spacer z uśmiechem na wąskich wargach. Tym razem był to uśmiech twardy i ostry jak klinga skrytobójcy.
— To dobre miejsce, nieprawdaż? Ciche i spokojne. Oraz, za co ręczę, całkowicie zabezpieczone przed podsłuchem. Także magicznym — z jego głosu znikł gdzieś jowialny ton i nawyk powtarzania co drugiego słowa.
— Wiem. Ludzie opowiadają sobie o tym pokoju. I o negocjacjach, do których tu dochodzi. Ponoć lepiej jest od razu iść do rzeźnika i kazać zedrzeć sobie skórę.
— Przesadzają. Jak zwykle. Mogę zadać pytanie?
— Owszem.
— Jak postępy naszej armii? Plotki mówią, że wojska wkrótce zejdą na ląd w Nowym Nurocie i pomaszerują na wroga. Dzielnie i z pieśnią na ustach.
— To prawda. Nie wiem, czy z pieśnią na ustach, ale idą naprzód. Wkrótce napotkają armię niewolników.
Bamor pokiwał głową, ale Evikiat nie mógł się oprzeć wrażeniu, że doskonale zna te wszystkie wieści.
— To dobrze. Szykuje się wielkie zwycięstwo. Dzień chwały dla Płomienia Agara.
Gdyby sarkazm był kwasem, te słowa powinny wypalić dziurę w podłodze.
— Po co te złośliwości?
— Złośliwości, Kohirze? Zapewniam cię, że źle mnie zrozumiałeś. Jak każdy lojalny Konowerczyk, co dnia modlę się o zwycięstwo naszych wojsk i koniec tego przeklętego powstania. Chętnie zobaczyłbym dziesięć tysięcy stosów rozpalonych wokół miasta, na chwałę Agara i ku przestrodze kolejnych pokoleń niewolników.
Evikiat odsunął ciężki fotel od biurka i usiadł.
— Chętnie? Nawet jeśli oznaczałoby to puszczenie z dymem sporego bogactwa? W drewnie i żywym… inwentarzu?
— Wartość jednego i drugiego jest sprawą umowną, Kohirze, regulowaną przez odwieczne prawa pożądania u jednych i chęci zbytu u innych.
— Coś o tym słyszałem.
— Nie wątpię. Czy jednak mogę poznać cel twojej wizyty, bo jakkolwiek napełnia ona me serce radością, to myśl, że odciągam cię od obowiązków, mrozi mi jednocześnie krew w żyłach.
Evikiat spojrzał w oczy Bamora Wanmura, dwie kulki utoczone z kości słoniowej, na których maźnięto tęczówki i źrenice. Radość w sercu lub lód w żyłach? Ten człowiek potrafił przeżywać radość i smutek tak samo, jak marmurowe posągi zdobiące pałac.
— Słyszałem, że twoja Kompania nie jest zainteresowana wzięciem udziału w licytacji praw do eksploatacji żył srebra pod granicą z Wahesi.
Mistrz Kompanii Wydobywczej Południowych Magarhów rozłożył ręce w geście pełnym bezradności i uśmiechnął się ze smutkiem.
— Mamy własne kopalnie. W Magarhach i innych miejscach. Nie stać nas na inwestowanie gdzie indziej, zwłaszcza w obecnej sytuacji.
— Obecnej, czyli jakiej? Czyżbyś wątpił w zwycięstwo naszych wojsk, na czele których stoi Płomień Agara?
— Wątpił? Ja? Nigdy. Wszak sam z własnej szkatuły przekazałem dobrowolną darowiznę na prowadzenie wojny, w wysokości dziesięciu małych min w srebrze. Nawet przez chwilę nie wątpię, że nasza armia zwycięży.
— Ale?
— Nie ma żadnych ale. Armia niewolników jest liczna, lecz słabo uzbrojona, a Konoweryn od lat nie wystawiło takiej potęgi jak dziś. Bawoły, Słowiki, najemne kompanie, które łagodna, lecz stanowcza dłoń Pani Oka poprowadziła drogą dyscypliny i waleczności. Sto pięćdziesiąt słoni bojowych. Zetrzemy buntowników w proch!
— Ale… — powtórzył cierpliwie Evikiat.
Ten zarozumiały, arogancki typek kpił sobie z niego. Kompania Wydobywcza Południowych Magarhów zignorowała licytację praw do wydobywania srebra pod Wahesi. A gdy oni ogłosili, że nie są zainteresowani, inni gracze – zrzeszenia górnicze, banki, cechy kupieckie i rzemieślnicze, a nawet Wielka Gildia Morska, na którą Kohir po cichu liczył – również nie wykazywały przesadnego entuzjazmu do wykładania pieniędzy. Wieść, że najbardziej doświadczona kompania górnicza w księstwie nie jest zainteresowana tymi złożami, nakazywała ostrożność, i to mimo plotek o bogactwie tamtejszych żył srebra.
Więc licytacja się nie odbyła.
To dlatego Evikiat zdecydował się na tę wizytę, bez orszaku i armii urzędników. Tylko rozmowa w cztery oczy.
— … ale nawet jeśli wykupilibyśmy prawa do wydobycia, to któż by dla nas pracował? Tak się nieszczęśliwie złożyło, że zbuntowani niewolnicy dokonali wielu bandyckich rajdów na naszą własność, pustosząc kopalnie i huty. Nie mamy narzędzi do pracy, mówię o narzędziach obdarzonych mową, a po stłumieniu powstania ceny niewolników, nawet niewykwalifikowanych, poszybują pod niebo.
— Do czego zmierzasz?
Mistrz Kompanii przybrał nagle skruszoną minę.
— Wybacz mi, Wielki Kohirze, ale skłamałem, mówiąc ci, że marzę o dziesięciu tysiącach stosów płonących wokół miasta. To była tylko malownicza przenośnia. Tak naprawdę marzę jedynie o pokoju, o końcu walk z buntownikami, o żołnierzach wracających do ahyr i o naszych kopalniach, hutach, warsztatach i plantacjach pracujących bez przerwy, dla chwały i bogactwa Białego Konoweryn. Jednak żeby zaczęły one działać, będziemy potrzebować rąk do pracy. Wszyscy wiemy, że to nie jest zwykłe powstanie, po którym schwytanych buntowników będzie można sprzedać lub popędzić z powrotem na pola. Oni zabijali swoich właścicieli, zabijali naszych żołnierzy, zabijali każdego, kto nie nosił obroży. Przelali morze krwi. A tradycyjną i od wieków stosowaną karą dla niewolników, którzy mają tyle krwi na rękach, jest stos. Czasem, w ramach wyjątkowej łaski, poprzedzony ścięciem.
— To prawda.
Wielkiemu Kohirowi przyszło do głowy, że Deana d’Kllean może nie być świadoma tej tradycji. Że zwyczaj ten był tak oczywisty dla wszystkich, iż nikt nie powiadomił o nim Pani Oka. I że może okazać się bardzo wstrząśnięta, gdy po wygranej bitwie Bawoły i Słowiki zaczną ścinać drzewa i układać stosy. W ramach zemsty za zabitych braci-żołnierzy.
— To prawda — powtórzył. — Ale powiedz mi w końcu, do czego zmierzasz.
— Do łaski. Aktu miłosierdzia i wybaczenia dla buntowników, Kohirze. Zamiast ich zabijać, pozwól im odkupić winy pracą, pozwalając nam ich odkupić… wybacz — Wanmur zdobył się na przepraszający uśmiech — cóż za kiepski kalambur mi wyszedł. Ale o to chodzi: byśmy mogli odkupić ich za przyzwoitą cenę. Płacimy z góry, teraz, już. Czystym kruszcem. Powiedzmy sto małych min srebra za każde dwa tysiące schwytanych. Zakładając więc, że nasza armia weźmie… powiedzmy, dwadzieścia tysięcy jeńców, płacimy tysiąc min srebra z góry.
Evikiat policzył szybko w pamięci i skrzywił się z dezaprobatą.
— Mniej niż uncja srebra za niewolnika?
Mistrz Kompanii Wydobywczej rozłożył ręce w takim geście, jakby ktoś oskarżał go o oszukiwanie na wadze.
— Ale weźmiemy każdego, mężczyznę, kobietę i dziecko. Bez względu na wiek i płeć. A jeśli nie uda się naszej armii schwytać aż tylu buntowników, to cóż… przepadło. Najważniejsze jest to, że ponad tysiąc funtów czystego srebra jutro, co ja mówię, jeszcze dziś może trafić do skarbca.
— Skąd taka hojność i skłonność do ryzyka?
Uśmieszek wykrzywił wąskie wargi kupca.
— To nie hojność, Kohirze, tylko rozsądek. Po tym powstaniu nie tylko Białe Konoweryn, ale i inne księstwa zostaną bez rąk do pracy. A nie zanosi się na kolejną falę tanich niewolników z Imperium. Ten, kto będzie miał narzędzia obdarzone mową, będzie mógł uruchomić swoje kopalnie, huty i warsztaty przed innymi. Zalać rynek tańszym kruszcem, stalą lub narzędziami. Wypchnąć z niego konkurencję. A mówię ci to, bo po powstaniu nasza Kompania będzie potrzebowała mądrych ludzi z dużym doświadczeniem i umiejętnością zarządzania oraz…
Evikiat pozwolił, by na twarz wypełzł mu rumieniec. To była nieodłączna część negocjacji z ludźmi, dla których złoto było bogiem. Przekupstwo. Akceptował ją i do perfekcji nauczył się udawać oburzenie, choć takie propozycje nie budziły w nim gniewu. Czy można winić świnię, że chodzi i sra?
— Nie kończ — rzucił szybko. — Lepiej nie kończ. A jak, wybacz ciekawość, zamierzacie znów przygiąć ich karki do ziemi. Złamać? To niebezpieczna gra. Przypomnę ci, że zwyczaj zabijania buntowników po szczególnie krwawych powstaniach nie wziął się znikąd. Niewolnicy pamiętający smak wolności będą snuć opowieści, podburzać innych, mogą stać się zarzewiem nowych buntów…
Oczy Bamora Wanmura zmatowiały, stały się na moment jeszcze bardziej martwe i puste, mimo iż na jego ustach gościł łagodny uśmiech.
— Przemyślałem to już, Wielki Kohirze. Dokładnie. Naszym błędem było zostawienie narzędziom zbyt wielkiej swobody. Czy niewolnik chodzący w kieracie do napędu wind w kopalni albo pracujący przy miechach pieca musi widzieć swoje miejsce pracy? A w kopalniach? Czy mali górnicy nie nauczą się rozpoznawać wartości rudy smakiem? W tunelach i tak panuje mrok. A czy narzędzie potrzebuje języka, by słuchać poleceń? Czy bez języka da się snuć buntownicze opowieści? I po co kastruje się woły, jeśli nie po to, by spokorniały?
Evikiat ze Smesh, Wielki Kohir Dworu, zadrżał. Musiał zamknąć oczy, by stojący przed nim mężczyzna nie wyczytał z nich bezbrzeżnej grozy. To było coś nowego. Próbowano go przekupywać, straszyć, szantażować, ale nigdy jeszcze w całym swoim życiu nie spotkał się z taką bezdusznością. I mimo że nie była ona skierowana przeciw niemu, budziła strach. Niewolnicy byli narzędziami obdarzonymi mową, ale coś takiego… Pomyśleć, że do tej pory był przekonany, iż to pałacowe intrygi odzierają ludzi ze współczucia, uczciwości i człowieczeństwa.
Agarze, Panie Ognia, daj mi siłę. Potrzebujemy tych pieniędzy, by obronić Twe ziemie i Twój lud.
Otworzył oczy i napotkał spojrzenie Wanmura. Jakby mierzył się wzrokiem z krokodylem tkwiącym w rzece.
— Zgoda — powiedział powoli. — Ale weźmiecie też udział w licytacji złóż przy południowej granicy. Nie musicie jej wygrywać, ale macie wsadzić kij w gniazdo os. Niech inni myślą, że wasze milczenie było podstępem, zmyłką. Tylko wtedy zgodzę się w imieniu Pałacu na naszą umowę. Dwadzieścia tysięcy jeńców w zamian za tysiąc małych min srebra.
Mistrz Kompanii uśmiechnął się łagodnie.
— Dobrze. Tak zrobimy, Kohirze. Tak właśnie zrobimy. Dla chwały i potęgi Białego Konoweryn.