1. Porwanie

Zdarzało mi się już zabijać. Na Ziemi, między osiemnastym a dwudziestym rokiem życia, w tym dziwnym wieku, gdy państwo daje ci już do ręki broń, ale jeszcze nie pozwala kupować wódki, służyłem w oddziałach desantowych. W ogromnej, uzbrojonej po zęby armii państwa, którego już nie było.

Rzucano nas tam, gdzie gmach imperium walił się zbyt szybko, gdzie pojawiało się ryzyko, że przygniecie mieszkańców górnych pięter. A czasem, bardzo rzadko, tam, gdzie rdzenni mieszkańcy małych państewek zaczęli zbyt ochoczo wieszać swoich „lokatorów”.

Nie wiem, ilu rumuńskich ochotników, próbujących sforsować Dniestr, poległo od kul mojego automatu, i do dziś podejrzewam, że w zakaukaskich walkach moje strzały nie znalazły celu. Ale od tamtej strasznej nocy w Benderach, gdy po raz pierwszy mierzyłem do biegnących z bronią figurek, zdobyłem tę dziwną, nieludzką umiejętność.

Umiejętność zabijania. Umiejętność zapominania, że twoi wrogowie to tacy sami ludzie jak ty, ze swoją prawdą i swoją wiarą, skuci żelaznymi okowami rozkazu albo stalowym łańcuchem fanatyzmu. Umiejętność dostrzegania w swoich wrogach łajdaków, potworów, kosmicznych agresorów – wszystko jedno kogo, byle nie ludzi, żyjących na tej samej ziemi, pod tym samym niebem.

Zabici przez mnie gwardziści nie pochodzili z Ziemi. Spokojnie mógłbym nazwać ich kosmitami. Ale z jakiegoś powodu nie potrafiłem tego zrobić i gdy mijałem nieruchome ciała, serce tłukło mi się w piersi jak oszalałe.

Po raz pierwszy w życiu zabiłem nie dlatego, że taki dostałem rozkaz. Dwóch ludzi zginęło, bo ośmieliłem się pokochać księżniczkę.

Czy warto umrzeć za miłość?

Biegłem w dół po szerokich schodach, po przezroczystych chropowatych stopniach lśniących pod moimi nogami. Na szmaragdowych ścianach wisiały obrazy, których nie miałem czasu obejrzeć. Za zamkniętymi drzwiami mogły być windy, których nie miałem czasu szukać. „Na dół, na dół” – szeptał wskaźnik.

Na dół.

Schody kończyły się w okrągłej sali, gdzie hebanowe kolumny podtrzymywały przezroczystą kopułę sufitu. Nad kopułą świeciło słońce, które już dawno skryło się za horyzontem.

– W lewo…

Wysokie drewniane drzwi były zamknięte. Pociemniałe skrzydła pokrywały rzeźbione ornamenty.

– Naprzód.

Wyciągnąłem miecz z pochwy i dwoma uderzeniami załatwiłem zawiasy. Pchnięte drzwi ciężko upadły do wewnątrz. Wąski mroczny korytarz, walczące z ciemnością pochodnie na ścianach – pewnie fałszywe, mimo słodkawego zapachu smolnego drewna…

I nieruchome postacie na końcu korytarza.

– Naprzód…

Wyjąłem z pokrowca płaszczyznowy dysk i krzyknąłem:

– Precz! Nie chcę was zabijać!

Odpowiedzią był oślepiający błysk ostrzonych mieczy.

Cisnąłem dysk, zdjąłem z pasa dwa następne. Nie były już potrzebne. Wojownicy Shorreya nie mieli zamiaru zostać żywymi tarczami w zaimprowizowanej strzelnicy. Trzasnęły otwierające się w ścianach drzwi i gwardziści znikli, zabierając ciało zabitego. Pobiegłem korytarzem. Kończył się następnymi rzeźbionymi drzwiami.

– Zapasowe wyjście z salonu księżniczki – oznajmił wskaźnik.

Nie rozwaliłem tych drzwi. Dotknąłem sensorów na kombinezonie, uruchomiłem tryb wzmocnienia mięśni, naparłem ramieniem…

Grube drewno pękło jak przegniła dykta. Przekrzywione drzwi stanęły otworem.

Przełożyłem miecz do lewej ręki i wszedłem.

Sala nie była duża, dwadzieścia na trzydzieści metrów, może nawet mniej. Niewysoki sufit, ściany pokryte panelami z ciemnego drewna. Pochodnie. Zwyczajne, wąskie okna, przez które nie zaglądało fałszywe słońce. Długie purpurowe zasłony. A pośrodku – dziwna, rzucająca błyski rzeźba, przypominająca zastygłą fontannę. Strugi wody – kryształowe albo lodowe – przepuszczały łagodne pomarańczowe światło.

Powoli obszedłem oryginalną lampę. Nie było widać żadnych innych drzwi. Wskaźnik milczał. Dokąd mam teraz iść?

Oparłem się plecami o marmurową misę fontanny, rozejrzałem się stropiony i zamarłem. Dostrzegłem postać przy oknie.

Stojąc bez ruchu w ciemnoczerwonej sukni, księżniczka była prawie niewidoczna na tle zasłon. Dlatego nie zauważyłem jej wcześniej. Na sukni, na delikatnych obnażonych ramionach, na rozpuszczonych, ujętych w złoty diadem włosach połyskiwały blade iskierki brylantów.

Dziewczynka urosła.

Mała księżniczka stała się kobietą.

Patrzyliśmy na siebie w milczeniu. Wydawało mi się, że dopatruje się znajomych rysów – jej twarz była spięta, skupiona. Wreszcie się rozluźniła.

– Gwardziści Shorreya pozwalają sobie na zbyt wiele – powiedziała łagodnym, ale władczym głosem. – Precz.

Przeklęty zdobyczny kombinezon…

Ściągnąłem z głowy cienką tkaninę kaptura, przygładziłem dłonią włosy.

– Można się we mnie zakochać, księżniczko – powiedziałem.

Podeszła bliżej, powoli, gotowa cofnąć się w każdej chwili.

– Nie spodziewałam się ciebie dzisiaj.

– Shorrey również.

– Wierzyłam, że się przedrzesz.

– Wezwałaś mnie, księżniczko. Przybyłem.

Ciemnoniebieskie oczy w owalnej, leciutko tylko opalonej twarzy. Kasztanowe włosy, spadające na obnażone ramiona. Smutny uśmiech.

Ja poznałem cię od razu, księżniczko. Ty mnie nie. I wcale nie z powodu czarnego kombinezonu.

– Masz jakiś plan działania?

– W przeciwnym razie nie dotarłbym do pałacu.

– Ile mamy czasu?

Pozwoliłem sobie na uśmiech.

– Minus jedna minuta.

– Czyli minus dwie. Muszę się przebrać.

Fakt, w długiej balowej sukni daleko by nie uciekła. Skinąłem głową. Księżniczka wyciągnęła rękę.

– Nóż.

Odpiąłem kindżał od pasa i podałem ostrożnie, rękojeścią do przodu. Nie podnosząc głosu, powiedziała:

– Dila, strój do fechtunku. Natychmiast.

Szybkim ruchem rozcięła aksamit sukni i krótko wyjaśniła:

– Zbyt długo się ją zdejmuje. Odwróć się.

Stanąłem twarzą do świecącej fontanny i położyłem dłoń na rękojeści pistoletu. W każdej chwili mogli się tu wedrzeć żołnierze Shorreya… Za moimi plecami zaszeleścił spadający na podłogę materiał.

To wygląda idiotycznie. Scena z teatru absurdu.

Jeden z drewnianych paneli ściany przekręcił się bezszelestnie i z ciemności wyszła siedmioletnia na oko dziewczynka z dużym pomarańczowym pakunkiem w rękach. Rzuciła mi wrogie spojrzenie, spostrzegła księżniczkę za moimi plecami i krzyknęła.

– Nie czas na etykietę, Dila – powiedziała cicho księżniczka. – Pomóż mi się ubrać.

– Ale…

– To lord z planety Ziemia, mój narzeczony. Szybciej, Dila! Dziewczynka prześliznęła się obok mnie, w biegu wyciągając z paczki kombinezon – trochę podobny do mojego, ale mniejszy i pomarańczowy.

Przez minutę za moimi plecami trwała cicha krzątanina. Potem księżniczka krzyknęła:

– Lordzie!

W jej głosie była rozpacz i przerażenie. Odwróciłem się. Zbyt wolno.

Półnaga księżniczka w pośpiechu zapinała kombinezon, przez rozcięcie widać było złociste, nagie ciało. A z otwartych w ścianie drzwi wyskakiwały czarne postacie z płaszczyznowymi mieczami w rękach. Od błysków ostrzenia mieniło się w oczach. Zanim zdążyłem zareagować, jeden z gwardzistów zamachnął się i wbił mi w ramię nóż.

Ernado nie wspominał o płaszczyznowych nożach, ale istniały – jeden z nich właśnie powoli wysuwał się z mojej rany. Odniosłem wrażenie, jakbym wsadził ramię w imadło – kombinezon stwardniał, blokując uszkodzone miejsce. Nie było czasu na ocenę rany, na myślenie o bólu. Nacisnąłem spust pistoletu i zakreśliłem lufą krótki łuk.

W stronę napastników pomknął wachlarz srebrzystych dysków. W sali zabrzmiały jęki bólu. Kilku gwardzistów upadło, ale pięciu, przeskakując przez rannych i zabitych, skoczyło do przodu.

Znowu strzeliłem. Pistolet wypluł płaszczyznowy dysk, załatwiając kolejnego gwardzistę. Bezgłośnie – dysk ugodził go w twarz.

Ale następny strzał już nie padł. Skończył się magazynek, pistolet zmienił się w bezużyteczny kawałek metalu. Nie było czasu na przeładowanie.

Prawą ręką wyrwałem zza pleców miecz, lewą próbowałem wyciągnąć drugi, ale nie zdołałem. Ból w ramieniu nie był silny, jednak kombinezon nadal krępował ruchy.

Następne sekundy to był kalejdoskop następujących po sobie ciosów, uników i zmyłek. I cofania się pod naporem czterech uzbrojonych zawodowców.

Prawdopodobnie tylko zaskoczenie śmiercią towarzyszy przeszkodziło im zabić mnie w pierwszych sekundach walki. Prostym cięciem udało mi się przerąbać miecz szczególnie zaciekle atakującego gwardzisty i lekko drasnąć dłoń drugiego. To jednak nie zrobiło na nich większego wrażenia i już wkrótce parowałem ciosy, przyciśnięty do ściany.

Pomoc nadeszła niespodziewanie. Oddzielając mnie od księżniczki i jej służącej, gwardziści chyba zapomnieli o ich istnieniu. Błąd.

Księżniczka podniosła z podłogi miecz jednego z zabitych i zaatakowała gwardzistów od tyłu. Pierwszy cios okazał się śmiertelny dla ranionego przeze mnie gwardzisty. Jakąś krawędzią świadomości zarejestrowałem, że księżniczka specjalnie użyła nienaostrzonego miecza, wystarczająco ostrego, żeby przeciąć kombinezon, i dostatecznie grubego, żeby przecięte tkanki nie mogły się zrosnąć. Korzystając z chwilowego zamieszania zabiłem jeszcze dwóch, również używając stępionego miecza. W ostatniego, który próbował zrejterować, księżniczka cisnęła kindżałem, który wypadł z mojej rany. Na plączących się nogach, ze sterczącą pomiędzy łopatkami rękojeścią noża gwardzista pokuśtykał do drzwi.

Dila siedziała skulona, zasłaniając twarz rękami. Wśród poharatanych, nieruchomych ciał słabo jęczało dwóch czy trzech rannych.

Popatrzyłem na księżniczkę. W pomarańczowym kombinezonie, z płaszczyznowym mieczem w ręku, w niczym nie przypominała dziewczyny w sukni balowej. Dziewczynkę z nocnego parku przypominała jeszcze mniej.

– Jak zdołałeś ich wszystkich zabić? – zapytała w końcu.

– Pistolet strzelał płaszczyznowymi dyskami.

– Nie słyszałam o takiej broni.

– To mój… eee… wynalazek.

– Rzeczywiście warto było się w tobie zakochać – usta księżniczki drgnęły w znajomym uśmiechu. Zachowywała się tak, jakby wokół nas nie było martwych wrogów, a żywi nie czaili się tuż obok. – Jak twoja ręka?

Ramię jeszcze bolało, ale mięśnie działały i znowu mogłem ruszać ręką.

– Nie czas o niej myśleć, księżniczko.

– Racja. Dokąd mamy się udać?

– Na pasy startowe.

Błysk zdumienia w niebieskich oczach.

– Pole nadal działa, nie zdołamy się wznieść.

– Wiem.

– W porządku. – Księżniczka wzruszyła ramionami i powiedziała, choć wyraźnie nie do mnie: – Wszyscy, którzy są wierni Tarowi, wszyscy, którzy… – zająknęła się, ale ciągnęła: -…pozostali wierny imperatorowi. Wychodzę z pałacu z ziemskim lordem, moim prawowitym narzeczonym. Ci, którzy mogą nam pomóc, niech to zrobią. Komunikator werbalny: autodestrukcja.

Pod sufitem zabłysnął i rozpadł się element drewnianego panelu.

– Słudzy zrobią wszystko, co w ich mocy – wyjaśniła księżniczka. – Ale nie będę mogła wezwać ich ponownie. Centralka była dostrojona do mojego głosu, mogliby nas śledzić przez pulpit, musiałam ją zniszczyć. Proszę za mną, lordzie.

Przechodząc obok płaczącej Diii, rzuciła szybko:

– Rozkaz dotyczy również ciebie. Dobij rannych i zatrzymaj tych, którzy przyjdą. Rzadko widywała śmierć – wyjaśniła mi. – Ale jest oddana tylko mnie i umie zabijać. Shorrey pożałuje, że darował życie moim sługom.

Poczułem ucisk w piersi. Nie wolno w ten sposób wysyłać ludzi na śmierć. Nikt nie ma takiego prawa. Nawet księżniczka.

Pomajstrowała przy jednej pochodni, otworzyła kolejne tajemne drzwi i wyjaśniła:

– To najkrótsza i najbezpieczniejsza droga. Możesz biec? Skinąłem głową i pobiegliśmy korytarzami, jednakowymi, nie do odróżnienia, z tymi samymi fałszywymi pochodniami. W biegu załadowałem pistolet drugim i ostatnim magazynkiem. Trzeba było przygotować więcej małych dysków, ale kto wiedział, że okażą się tak skuteczne…

Księżniczka biegła, jakby nie przeszkadzał jej płaszczyznowy miecz w ręku. Nie mogła powiesić go na pasie – nie miała pasa.

– Czy mój rozkaz cię zaszokował? – spytała nieoczekiwanie.

– Tak – odpowiedziałem krótko. Korytarz lekko spadał w dół, teraz biegło się łatwiej.

– Ich obowiązkiem jest walczyć za mnie – powiedziała twardo. – Nie ty jeden gotów jesteś ryzykować życie. Wiesz, my tu mamy takie powiedzenie…

– Wiem – przerwałem ostro. – Warto umrzeć za księżniczkę.

– Nie zgadzasz się z tym?

– Nie – odparłem nieoczekiwanie dla samego siebie. – Oczywiście, że nie.

Zatrzymaliśmy się jednocześnie. Księżniczka zapytała cicho:

– Więc dlaczego tu jesteś, lordzie? Dlaczego przyszedłeś?

– Dlatego że warto umrzeć za miłość – powiedziałem, łapiąc oddech. – Dlatego, że cię kocham.

Mocno przyciągnąłem dziewczynę do siebie. Popatrzyłem jej w oczy i choć czułem, że mówię za dużo, nie mogłem się już powstrzymać.

– A może wcale nie ciebie. Może tę dziewczynkę, która spytała, czy można się we mnie zakochać. Która jeszcze nie umiała rozkazywać dziecku, żeby dobiło rannych. Która nazwała mnie silnym i śmiałym, i sprawiła, że się taki stałem. Właśnie tę dziewczynkę, która jeszcze jest w tobie, chcę teraz uratować. I za nią gotów jestem umrzeć…

Pocałowałem ją w usta, leciutko, tak jak całuje się śpiących. I na chwilę, tylko na chwilę, jej twarz stała się twarzą przestraszonej dziewczynki z nocnego parku…

– Musimy się spieszyć, księżniczko – powiedziałem, dławiąc się grzęznącymi w gardle słowami. – Musimy się spieszyć.

Biegliśmy dalej, nie mówiąc już ani słowa, nie myśląc o tym, co się właśnie stało. Ona nadal była dziewczyną moich marzeń, księżniczką z dalekiej, obcej planety. Nikt nie zawinił, że moje marzenie nie przystawało do rzeczywistości.

Korytarz kończył się szerokimi metalowymi drzwiami. Na styku z futryną widniały ślady spawania. Tam, gdzie wcześniej był zamek, pozostała czarna, wypalona plama.

– Rąb – rozkazała księżniczka.

Podniosłem płaszczyznowy miecz i czterema ciosami wyłamałem drzwi.

Загрузка...