3. Logika nielogiczności

Najpierw przedstawię sytuację na Somacie – rzekł Maccord zamiast powitania. – Poruczniku, proszę się tu nie prężyć jak struna, proszę usiąść…

– Słuchamy. – Terry była wyraźnie zdenerwowana tym, co zobaczyła. – Somat to nasz świat.

Maccord skinął głową.

– Księżniczko Terry Tar, nikt tego nie kwestionuje. Władacie Somatem prawem odkrywców. Zgodnie z prawami chronokolonii…

– Przez was opracowanymi – dokończyłem.

– Na orbicie Somata nie ma już naszego statku – ciągnął ze stoickim spokojem Maccord. – Zauważono tam jedynie lustrzany wielościan o przekątnej około dwóch metrów. Właśnie on utrzymywał z nami łączność, informując, że na Somacie jest wszystko w porządku. Po pojawieniu się naszych statków wielościan dokonał samolikwidacji. Nie znamy takiej konstrukcji, ale całkiem możliwe, że należała do arsenału Fangów. Natomiast ślady wokół domu, bioroboty… zapewniam, że takich nie mamy. Wróg również nie używał ich do tej pory. Widocznie na Somacie przeszły swego rodzaju test…

– Z kim niby miały walczyć? – nie wytrzymałem. – Z waszymi robotami bojowymi? O ile wiem, one nie władają mieczami płaszczyznowymi. A biopotwory posiekano właśnie klingami atomowymi.

– Nie wiem. Przecież na Somacie było tylko was dwoje, no i jeszcze to zabawne zwierzątko… Może ten pogrom w domu, te resztki biorobotów to tylko inscenizacja?

– Mnie pan pyta? Że Fangowie są kanaliami, już zrozumiałem. Ale po co taka akcja? Nie daje absolutnie nic. Jest całkowicie nielogiczna.

– A dostrzegł pan w ich zachowaniu coś logicznego, Siergiej? Właśnie, jakim cudem nasze roboty bojowe przestrojono tak, żeby atakowały człowieka, pana na przykład? To po prostu niemożliwe… Nawet atak pokazowy…

– To nie był atak pokazowy! To była prawdziwa walka, Maccord. Kiedy pozwolę wam zeskanować moją pamięć, sam pan się przekona!

Maccord spojrzał na mnie uważnie.

– Osobisty generator pola nie może oprzeć się salwie nawet jednego robota bojowego! Naprawdę, dał pan pozwolenie na skanowanie pamięci?

– Tak. Ale tylko walki na Somacie.

– Dziękuję, Siergiej. W przeciwnym razie musielibyśmy zdecydować się na skanowanie przymusowe, nie będę tego ukrywał. To, co wydarzyło się na Somacie, jest ważniejsze od stosunków z Tarem.

– Wypowiedzielibyśmy wam wojnę. – Głos Terry był zimny i cichy. Nigdy jeszcze jej takiej nie widziałem. – Łajdaki!

– Podobny rezultat byłby niestety nieunikniony, księżniczko – odpowiedział spokojnie Maccord. – No, prawie nieunikniony. A pani charakterystyka jest w pełni uzasadniona.

– Terry, praca Maccroda jest wredna z definicji – dotknąłem jej ręki. – Rozumiesz to doskonale i nieraz mówiłaś coś podobnego. Organizacja broniąca masy w nieuchronny sposób dławi jednostkę. A Siewcy jednak utrzymują się w ramach… dopuszczalnej podłości.

Rajmund uśmiechnął się i skinął mi głową z wyraźną wdzięcznością.

– Mnie łatwiej was zrozumieć niż każdemu Ziemianinowi XXII wieku. Dla większości z nich przemoc stała się niedopuszczalna i nieusprawiedliwiona.

– Zgadza się. Właśnie dlatego werbujemy do naszych szeregów głównie ludzi z chronokolonii, szanownego Lansa na przykład.

Lans spiął się. Klepnąłem go po ramieniu i szepnąłem, na tyle jednak głośno, żeby usłyszał mnie Maccord:

– To był komplement…

– Oczywiście – potwierdził Maccord. – Siergiej, czy słyszał pan kiedyś o Obojętnych?

– O kim?

– O Obojętnych.

Maccord wpił się we mnie spojrzeniem i powtórzył:

– Obojętni. Przypomina nazwę sekty religijnej albo kierunku filozoficznego.

– To ludzie czy Fangowie?

Rajmund pokiwał głową.

– A więc nie słyszał pan… Możliwe, że się mylę. Siergiej, będziemy panu wdzięczni za skanowanie pamięci. Potem może pan postąpić, jak zechce.

– O operacji „Igła” już nie rozmawiamy? – zapytałem. – Mam nadzieję, że pomoże nam pan również z „Igłą”… Tak czy inaczej, wyruszy pan z księżniczką na Tara?

– Owszem.

– W takim razie nie ma o czym mówić. Myślę, że Ziemianin nie dopuści do aliansu chronokolonii z Fangami… i nie pozwoli Fangom zająć planet zamieszkanych przez ludzi.

– Maccord, kto działał na Somacie? Ludzie czy Fangowie?

– Nie wiem. – Maccord popatrzył mi w oczy. – Ręczę, że projekt „Siewcy” nie ma z atakiem nic wspólnego. Jestem pewien, że służby specjalne ziemskich kolonii nie mogłyby zrobić nic podobnego. Chronokolonie, nawet te najbardziej rozwinięte, nie byłyby w stanie tak sprytnie zlikwidować naszego statku, nie mówiąc już o przestrojeniu robotów.

– A więc Fangowie?

– To mi też nie pasuje… – powiedział z wysiłkiem Maccord. – Ale po nich można się spodziewać wszystkiego… Najprawdopodobniej Somat zaatakowali oni.

– Maccord, co nimi kieruje?

– A może pan mógłby coś zasugerować? – Maccord wyglądał na zaintrygowanego. – Świeże spojrzenie… tym bardziej człowieka przeszłości…

– Pociąg do wojny – powiedziałem niepewnie. – Pierwotna agresja. Ale wówczas wszystkie reparacje, akcje humanitarne, przekazywanie technologii nie miałyby sensu… A może podoba im się sama wojna, Maccord? Fangowie chcą walczyć z godnym przeciwnikiem, interesuje ich sam proces wojny, a nie efekt. Wtedy wszystkie humanitarne postępki byłyby usprawiedliwione. Zresztą po co nam zgadywać! Przecież pan zna odpowiedź. Fangami zajmowały się tysiące, może miliony specjalistów. A hipotez było co najmniej sto.

Tysiące, Siergiej. Ale wszystkie były tylko hipotezami. Pociąg do podboju, pociąg do wojny jako procesu, współzawodnictwo różnych grup Fangów… dążenie do samozagłady… Problem polega na tym, że żadna z tych hipotez nie znajduje potwierdzenia w faktach. Fangowie rozmnażają się bardzo powoli, a w galaktyce są tysiące wolnych planet, więc nie wchodzi w grę brak przestrzeni życiowej. W ich historii od dawna nie było wojen, więc nie mogą kochać wojny jako takiej. Ich kultura jest wyjątkowo pokojowa. Można stworzyć symulację zachowań, ale nie sposób stworzyć całej kultury pełnej zachwytu nad pięknem, szacunku do każdego przejawu życia, podziwu dla samego faktu istnienia. Fangowie bardzo kochają życie i nie dążą do śmierci. Mają skomplikowany, nie do końca dla nas zrozumiały system stosunków społecznych, ale istnieje tam wspólny rząd, który kontroluje społeczeństwo w znacznie twardszy sposób niż ziemskie rządy. Widzi pan, najbardziej prawdopodobna wersja, na podstawie której stworzyliśmy naszą strategię, brzmi: Fangowie postanowili walczyć z Ziemią po kontakcie z ludźmi, po lądowaniu „Kolchidy”. Do tej pory nie mieli stałych sił wojskowych, atak „Missouri” na główny kosmodrom planety udowodnił to w całej pełni. Myśleliśmy, że załoga „Kolchidy” w jakiś sposób obraziła Fangów… złamała normy ich moralności, religii, jeśli mają coś takiego… Pytaliśmy o to ambasadorów. Odpowiedź była prosta – Fangowie cieszą się z kontaktu z Ziemią i są wdzięczni załodze „Kolchidy” i „Missouri”. Oni zawsze odpowiadają na bezpośrednie pytania, tylko w żaden sposób nie wyjaśniają swoich odpowiedzi. Możliwe, że gdyby udało nam się odnaleźć praprzyczynę konfliktu… Maccord zamilkł, jakby zląkł się własnej szczerości.

– Obojętni – powiedziałem.

– Słucham?

– Kim oni są? Nie na darmo pan o nich wspomniał, Maccord. Niech pan coś o nich powie.

– Nie mogę, ponieważ sam nic nie wiem. Istnieje wersja dość logicznie wyjaśniająca wszystkie zagadki. Jakaś struktura w społeczeństwie Fangów, a może nawet… – zawahał się.

– A może nawet w ludzkim – dokończyłem twardo. – Struktura pod umowną nazwą Obojętni. Sami nie walczą, ale pchają do walki Fangów i ludzi. A może Obojętni istnieją poza naszymi cywilizacjami? Może to inna rasa, pragnąca zniszczyć konkurentów?

– Może. Brak danych, Siergiej. Na ludzi nie oddziałują… sprawdzaliśmy, szukaliśmy śladów obcej ingerencji. I nie mam pojęcia, jak mieliby zmusić do walki Fangów.

– Zadawaliście to pytanie ambasadorom Fangów?

– Oczywiście. Otrzymaliśmy typową odpowiedź: „Znamy nazwę Obojętni, ale nie stykaliśmy się z nimi”. Pytani, czy ktoś ich zmusza do wojny z ludźmi, Fangowie zdecydowanie zaprzeczyli.

Poczułem, jak drgnęła dłoń Terry. Księżniczka chciała coś powiedzieć, ale się rozmyśliła. Słusznie. Skoro Maccord nie chce grać w otwarte karty, my również nie jesteśmy do tego zobowiązani.

– Komandorze Maccord – odezwał się nieoczekiwanie Lans. – Z warunków mojego kontraktu z projektem „Siewcy” wynika, że mam prawo odejść w każdej chwili. Proszę przyjąć moje podanie o odejście.

Wyciągnął kieszeni pomiętą kartkę, która na naszych oczach wyprostowała się, przybierając całkiem porządny wygląd.

Rajmund w zadumie popatrzył na Lansa, potem na księżniczkę.

– Zdaje pan sobie sprawę, że ogłoszono gotowość drugiego stopnia, poruczniku? Stan przedbitewny. Nie mogę spełnić pańskiego żądania.

– Nawet na prośbę rządu sojuszniczej planety? – spytała cicho Terry. Lans uśmiechnął się przepraszająco.

– Nawet na pani prośbę… Ale proponuję wariant kompromisowy. Lans, chce pan zerwać z nami wszelkie stosunki, czy po prostu pragnie pan podążyć za swoimi władcami?

– Za swoimi przyjaciółmi – poprawił cicho Lans, patrząc na mnie. Skinąłem głową. – Projektowi „Siewcy” służyłem uczciwie… teraz mam inne obowiązki.

– Dobrze pan pracował, poruczniku. Dwanaście operacji bojowych, trzy pochwały… To przecież pańska grupa zlikwidowała desant Fangów na Antaresie 7.

– Tak.

– Poruczniku, zgadza się pan na bezterminowy urlop? Formalnie pozostanie pan naszym współpracownikiem, w praktyce nie będzie pan musiał słuchać rozkazów. Nikt nie będzie miał prawa odwołać pana z urlopu.

– Dobrze – powiedział po chwili zastanowienia Lans.

– Życzę udanego odpoczynku. – Maccord uśmiechnął się i położył papier na przezroczystym blacie biurka. Kartka zapadła się w szkło i znikła. – Nie chciałbym tracić takich ludzi jak pan tuż przed rozpoczęciem wojny.

– A wojna jest nieunikniona – powiedziałem jakby wbrew sobie. – Nie ma żadnej nadziei?

Maccord pokręcił głową.

– Może pan liczyć na jakieś trzy tygodnie pokoju, Siergiej. Względnego pokoju. Najlepiej niech pan pozostanie na Tarze… jeśli pan chce.

Zamilkł, spojrzał na Terry i kontynuował:

– Przecież mógłbym odesłać was w przeszłość. Do XX wieku. Żylibyście sobie na Ziemi albo w chronokolonii. Tylko nie afiszujcie się ze swoim istnieniem, bo o ile wiem, zniknęliście z przeszłości. Przyjmijcie inne imiona, zapomnijcie o Fangach…

– Nie! – odpowiedzieliśmy chórem.

Westchnąłem.

– Maccord, czy pan wie, co to znaczy żyć w przeszłości? Nie mam na myśli warunków życia, chronokolonie są doskonale rozwinięte. Czy pan wie, co to znaczy żyć w czasie, który już się dokonał? Żyć ze świadomością, że dla prawdziwego świata, dla przyszłości już jestem martwy? Że nic nie mogę, nie mam prawa nic zrobić? Nic wybitnego, zauważalnego, nic prawdziwego? Wolno panu to nazwać zarozumialstwem, ale od takich myśli można zwariować. Uciekliśmy z XX wieku właśnie dlatego, że uczyniliście go przeszłością.

Maccord pokiwał głową.

– Rozumiem. Propozycja była nie na miejscu. Cóż, dostaniecie statek, który zawiezie was na Tara. Ale najpierw skanowanie, Siergiej.

– Ja i Lans chcemy być przy tym obecni – powiedziała szybko księżniczka. – Orientuję się w technologii tego procesu i zadbam, żeby był jednostronny.

– Jak pani sobie życzy, księżniczko. – Maccord wzruszył ramionami. – Nie mamy zamiaru umieszczać w mózgu Siergieja fałszywej pamięci ani psychokodów. Mnie interesuje tylko to, co się wydarzyło na Somacie.


Ciemny granat nieba. Żółte słońce wyłania się zza horyzontu, białe pełznie do zenitu. Somat.

Piasek przede mną jest biały aż do zniszczonego domu. Tam już tylko czerń, żużel, popiół, sadza. Zakamuflowane białe roboty są świetnie widoczne, jak cele na strzelnicy.

Ja też jestem takim celem. Wokół drży tęczowa mgiełka pola siłowego, wyginając się pod promieniami laserów. Pewnie roboty używają również destruktorów, dostrojonych do tkanki nerwowej. Ale promień destruktora jest niewidoczny.

Białe figury robotów są nieruchome, nie próbują się uchylić. Obcy jest im instynkt samozachowawczy, a zadanie brzmi – zniszczyć mnie. Chwytam je w okienko celownika, płonie podczerwony punkt – cel został namierzony… i mój destruktor wymierza w przeciwnika promień dostrojony do tkanek pseudomózgu. Nie wiem właściwie, w którym momencie robot nie wytrzymuje naporu, bo zewnętrznie nic się nie zmienia. Gasną tylko świecące punkty laserów w otworach strzelniczych… O, a ten wyraźnie oszalał. Kręci się w miejscu, jego laser tnie inne roboty. Te na chwilę odrywają się ode mnie i w zgodnej akcji niszczą oszalałego współbrata. Doskonale. Mój generator pola długo nie wytrzyma, ale będę walczył. Ilu zdążę zniszczyć, nim pęknie bańka mydlana ochrony? Ciekawe…

Cisza. Słychać tylko brzęczyk bloku energetycznego, prawie wyczerpanego. Pole wokół gaśnie. Ale laserowe igły już znikły, tylko na siatkówce oka zachowały się jeszcze oślepiające kreski promieni. Patrzenie na płomień spawarki elektrycznej oraz na lasery bojowe szkodzi na wzrok… Mrużę oczy – w ciemności płoną ogniste strzały… Splatają się, układają w nieznane litery. Znowu patrzę na swój dom, na swój były dom. Roboty tkwią wokół niego jak potworne rzeźby. Udają? Po co, przecież moja ochrona znikła… Czy mimo wszystko je załatwiłem?

Destruktor też jest wyczerpany. Wyciągam pistolet – żałosna broń przeciwko opancerzonym potworom – i powoli idę w stronę domu.


Skanowania pamięci nie można nazwać nieprzyjemnym czy bolesnym procesem. Tylko potem nie od razu przychodzi się do siebie. Leżę na miękkiej kozetce, delikatnie masującej moje ciało. Powoli sobie przypominam, już bez pomocy sunącej po komórkach mózgu sondy myślowej. Była walka na Somacie i zwyciężyłem. Ukrywałem się w górach. Teraz jestem z Terry na Ziemi. Roaderzy, Ałma Ata, Nurlan, Terry z Trofeum w torbie. „Rodzinna” kolacja. Maccord. Fangowie. Skanowanie pamięci. Chyba wszystko w porządku. Tylko tak bardzo chce mi się spać… Dobiega mnie cicha rozmowa:

– Czy wszystko z nim w porządku, doktorze?

– Oczywiście. Proszę poczekać kilka minut, działanie narkozy zaraz minie. Wszystko w porządku…

– Sierżancie! – To głos Lansa. Jakiś obcy, twardy, władczy. – Co powiecie o filmie?

– To nie może być prawda, poruczniku – z szacunkiem, ale także z przekonaniem w głosie odpowiedział nieznajomy żołnierz. – Widział pan przecież, tam było osiem K-B czternastek „Wściekłość”. Człowiek nie może stawić im oporu. Pole siłowe padłoby po kilku sekundach.

Fałszywa pamięć jest wykluczona, młodzi ludzie – włączył się do rozmowy lekarz. – Zeskanowałem wszystkie warstwy, aż do ośrodków podkorowych. Wegetatywny układ nerwowy, reakcje ruchowe, tło emocjonalne. Nie wiem, z kim on tam walczył, ale walka wyglądała właśnie tak, jak widzieliśmy. I słyszeliśmy, proszę o wybaczenie, madame… Pacjent jest bardzo porywczy.

– Ja przeklinałabym jeszcze gorzej – odpowiedziała zimno Terry. – Pod ostrzałem ośmiu cyborgów bojowych nawet z pana opadłoby dobre wychowanie.

– To znaczy, że roboty tylko pozorowały walkę… – zasugerował sierżant niepewnie.

– A pole siłowe kołysało się od wiatru – odpowiedział złośliwie Lans. – Proszę zanieść kasetę do działu technicznego. Niech zajmą się nią specjaliści. A może Siergiej miał niestandardowy blok energetyczny, Terry?

– Nie wiem. Raczej standardowy. W końcu co za różnica? Najważniejsze, że żyje… – głos Terry lekko drży.


Statek Korpusu Desantowego powinien dostarczyć nas na Tara w ciągu dziesięciu godzin. Nie była to maksymalna prędkość, za to piloci omijali niebezpieczne sektory, nie oddalali się od ziemskich baz, gotowych przyjść nam z pomocą w razie ataku Fangów.

– Trzeba przyznać, że Maccord stracił na rozmowę z nami sporo cennego czasu – prychnąłem. – Biorąc pod uwagę złożoność sytuacji…

– Książę, Rajmund tracił jedynie swój osobisty czas – zaprotestował Lans. – Gdy znajdowaliśmy się w jego gabinecie, czas otaczającego nas świata stał w miejscu.

Skinąłem głową. Mogłem się był domyślić. Siewcy nie po to nauczyli się manipulować czasem, by marnować go bez potrzeby.

– Lans, jak myślisz, podsłuchują nas tutaj? – zapytała Terry.

– Na pewno. Podsłuchują i podglądają.

Terry rozejrzała się po kabinie, jakby w nadziei, że wypatrzy sterczące ze ścian mikrofony. Potem uśmiechnęła się.

– Dobrze, więc nie będziemy rozmawiać o niczym poważnym. Opowiem wam bajkę, chcecie?

Nim zdążyliśmy się odezwać, zaczęła opowiadać.

– Słyszałam ją dawno temu, jeszcze zanim poznałam Siergieja. Miałam wtedy siedem lat… Dziwne, że dotąd ją pamiętam.

– No, mów? – zachęciłem ją. – Już dawno nikt mi nie opowiadał bajek.

Bajka jest prosta. – Terry zignorowała mój uśmieszek. – O Siewcach. Nie wiem, skąd się wzięła, czy podrzuciły ją Świątynie, czy wymyślili ludzie… Początek jest banalny. Dawno, dawno temu, gdy czas i przestrzeń jeszcze nie istniały, wszechświat zrodził wielki naród, Siewców. Oni sprawili, że czas zaczął płynąć, oni sprawili, że rozsunęły się granice świata…

– Jakie granice, przecież przestrzeni jeszcze wtedy nie było – zauważyłem. – Coś mi się wydaje, że to styl Świątyń!

– Siewcy byli narodem wojowników. Walczyli z armiami chaosu i mroku, zabijali twory złej woli wszechświata. Siewcy gasili gwiazdy, gdy te zaczynały myśleć. Ten wszechświat stworzony został dla ludzi, zdecydowali. I zasiali na wszystkich planetach ziarna życia, i postawili na nich Świątynie…

Demonstracyjnie ziewnąłem. Terry popatrzyła na mnie z ironią.

– Nudne?

– Aha…

– Spróbuj wytrzymać. I nastał dzień, gdy Siewcom zabrakło we wszechświecie wrogów. Hucznie świętowali zwycięstwo. Przestrzeń i czas były im posłuszne, porządek i chaos również. Nie było nikogo silniejszego od nich.

Nagle zrobiło mi się nieswojo. Uśmiechnąłem się z przymusem.

– No, no, ale mieliście wymyślne bajeczki… Chcesz, to opowiem ci o siedmiu…

Terry jakby mnie nie słyszała.

– I wtedy pojawił się ich główny wróg. Siewcy nie mogli go pokonać. Wróg był ich dziełem, ale nie oni go stworzyli. Przyszedł stąd, dokąd zmierzali, ale nie zdążyli dojść. Był obojętny i niewzruszony, jak kamień; ciekawski i żywy jak dziecko; słaby i silny jednocześnie. Siewcy nazwali swojego wroga… Obojętni. I odeszli z wszechświata, by powrócić, gdy nadejdzie czas głównej bitwy, gdy na planetach wyrosną ziarna życia…

Terry zamilkła, patrząc w pustkę. Lans powiedział cicho:

– Księżniczka weszła w trans, żeby przypomnieć sobie bajkę dosłownie. Nie jestem pewien, ale wydaje mi się, że też słyszałem coś takiego dzieciństwie. Szkoda, że nie umiem tak panować nad swoją pamięcią.

Ostrożnie pogładziłem Terry po policzku. Drgnęła i odwróciła się do mnie.

– Taka to właśnie bajeczka, Sierioża.

Загрузка...