4. Raider

Gdy diafragma luku zaczęła się rozsuwać i kuter wyleciał z hangaru, Daniił obejrzał się.

Na tylnym ekranie widać było oddalający się statek. Srebrzysta kula, wczepiona w ziemię dziesięcioma grubymi kolumnami podpór, otoczona pierścieniem powalonych i zwęglonych drzew przypominała Świątynię Siewców… na tyle, na ile tani samochód małolitrażowy przypomina luksusowego rolls-royce’a.

– Teraz wierzę, że nie jesteśmy na Ziemi – wyszeptał chłopiec. Skinąłem głową. Wschodzące za statkiem słońce było dwa razy większe od ziemskiego i miało barwę ciemnej miedzi. Rzeczywiste rozmiary różniły się jeszcze bardziej. Gwiazda Shor XVII była typowym czerwonym gigantem.

– Zawsze wiedziałem, że zdarzy mi się coś takiego – mówił dalej Daniił.

W dzieciństwie każdy wierzy w swoją niezwykłość. To właśnie nam przeznaczone są niezwykłe przygody, starożytne skarby, piękne księżniczki i straszne potwory. Może to i lepiej, że tak szybko zapominamy o dziecięcych marzeniach. W przeciwnym razie wielu ludzi nie znalazłoby w sobie sił, by żyć.

Lans, siedzący w fotelu pilota, powiedział półgłosem:

– Dziękuję, Ernado, wyszliśmy ze strefy ochrony. Włącz generator.

W holograficznej mgiełce sześcianu nad statkiem zamigotała różowa kopuła. Neutralizujące pole, wyłączone w chwili naszego startu, znowu okryło statek.

Daniił patrzył na hologramowy obraz jak zaczarowany. Potem przeniósł spojrzenie na Lansa.

– On nie zna rosyjskiego, kapitanie?

– Nie. Rozmawiamy w standardowym galaktycznym, to podstawowy język humanoidalnych planet. A tak w ogóle… gdy rozmawiamy nieoficjalnie, możesz do mnie mówić Siergiej. W przeciwnym razie wkrótce zapomnę, jak mam na imię.

– Dobrze. W takim razie niech pan mówi do mnie Dańka – zaproponował poważnie chłopiec.

Skinąłem głową.

Daniił znowu popatrzył na Lansa i półgłosem powiedział:

– Wygląda zupełnie jak człowiek, prawda? A po tym z szarą skórą to od razu widać, że z innej planety.

– Nazywa się Redrak.

Dańka zachichotał. Pochwycił moje zdumione spojrzenie i wyjaśnił:

– Redrak. Przypomniał mi się dowcip… o takim jednym nazwisku, którego nie tłumaczy się na rosyjski.

Z trudem stłumiłem chichot. Dowcip oczywiście pamiętałem. Ciekawe swoją drogą, że na żadnej innej planecie dowcipy nie są tak rozpowszechnione jak na Ziemi. Ale Daniiła trzeba przywołać do porządku.

– Słuchaj i postaraj się zapamiętać, junga – zacząłem.

Przestraszony Dańka skulił się.

– W galaktyce są tysiące planet zamieszkanych przez ludzi. Czasem ich mieszkańcy bardzo przypominają Ziemian, czasem pod wieloma względami się od nas różnią. Szara skóra to drobiazg w porównaniu z pancerzem rogowym czy sierścią. Ale wszyscy wywodzimy się z jednego korzenia, wszystkich nas stworzyli Siewcy. W przeważającej większości przypadków geny mieszkańców różnych planet są identyczne. Rozumiesz?

Chłopiec niepewnie skinął głową.

– Spotykałem wiele imion, które Ziemianinowi wydałyby się niezwykle zabawne. Ale nie należy się z nich śmiać, choćby przez wzgląd na własne bezpieczeństwo. Ziemia i tak nie jest zbyt szanowaną planetą. Rozumiesz?

Dańka powiedział żałośnie: – Już nie będę…

Lans mrugnął do mnie. Nie rozumiał naszej rozmowy, ale surowy ton nie wymagał tłumaczenia.

– Uczy pan dzieciaka grzeczności, kapitanie?

– Trzeba.

– Bardzo słusznie. Pójdziemy spiralą, kapitanie?

– Tak. Wiesz, czego szukamy?

– Obcego statku.

– Raczej jego śladu. Szansa jest niewielka, ale warto spróbować.

Lecieliśmy dość nisko, dwadzieścia metrów nad drzewami, za szybko, żeby dostrzec jakieś szczegóły, ale tym zajmowały się detektory poszukiwawcze, skanujące leśną gęstwinę we wszystkich możliwych zakresach. Skupisko metalu, promieniowanie cieplne, źródło radioaktywności – to wszystko mogło naprowadzić nas na ślad.

– Kapitanie – odezwał się cicho Dańka. – Kapitanie… Popatrzyłem na chłopca. Mój Boże, przecież on wygląda jak zbity pies. Zastosowałem zbyt surowy ton.

– Co, Dańka?

Chyba go zachęciłem.

– Kapitanie, dlaczego Ziemia nie jest szanowaną planetą? Bo ciągle walczymy, tak?

Wzdrygnąłem się. Co za idiota ze mnie. Przecież tyle dowiedziałem się od Daniiła o tym, co wydarzyło się w mojej ojczyźnie przez te dwa lata…

Życie na granicy nędzy, elektryczność włączana na trzy godziny dziennie, mieszkania zamarzające zimą. To jedna strona medalu, ta, do której należał Dańka.

Wille nad Morzem Czarnym, wielopiętrowe domy, lustrzane witryny supermarketów. To wszystko dla innych…

Etap pierwotnej akumulacji kapitału. Prawa historii, żeby je diabli wzięli!

A poza tym lasy, dokąd chodzi się nie na spacer, lecz żeby zbierać grzyby i jagody zatrute chemikaliami. Cmentarzyska toksycznych odpadków, przywiezionych z krajów rozwiniętych. Zmieniające się rządy. Niekończące się konflikty na nieuznawanych granicach. No i przestępczość. Wszędzie, w szkołach i na ulicach, pustoszejących, gdy zapadnie zmrok.

Świat, z którego ma się ochotę uciec. Świat, w którym w możliwość ucieczki wierzą tylko dzieci, chociaż są pewne, że bez względu na to, dokąd uciekną, będzie tam działać to samo prawo. Prawo silniejszego. Prawo jednego do decydowania za wielu. Prawo do fałszowania prawdy.

Czy naprawdę chcę, żeby ten świat Dańka zapamiętał w taki sposób? Surowa nagana kolejnego dowódcy, obwieszeni bronią supermani. Pogarda dla własnej planety.

– To długa historia, mały – powiedziałem łagodnie. – I wcale nie chodzi o to, że jesteśmy gorsi od innych.

Chłopiec szybko skinął głową, jakby zgadzał się z tym, że żadnych wyjaśnień nie będzie.

Westchnąłem i odwróciłem się do niego bokiem.

– Czasu mamy dużo… – zauważyłem niezbyt konsekwentnie. – Posłuchaj… wszystko zaczęło się miliony lat temu. W naszej galaktyce istniała cywilizacja, która sama siebie nazwała Siewcami. Najbardziej ze wszystkiego na świecie lubiła walczyć i tworzyć nowe życie.

Mówiłem, wybierając jak najprostsze słowa. O Siewcach, którzy przed swoim zniknięciem zostawili nasiona na wszystkich planetach z atmosferą. O Świątyniach, pozwalających cywilizacjom przemieszczać się od planety do planety. O Ziemi, na której z jakiegoś powodu Świątynia nie została zbudowana. O piętnie, które spoczęło na naszym świecie.

Opowiedziałem o księżniczce z planety Tar, o jej darze, o tym, jak mnie wezwała, bym uratował jej świat, który wpadł w pułapkę własnych tradycji. O Ernadzie, który stał się moim nauczycielem.

Dańka nie odrywał ode mnie płonących oczu, gdy opisywałem ucieczkę na flaerze z wyłączonym silnikiem i spotkanie z Lansem w bazie wojsk lotniczych. Wstrzymał oddech, gdy opisywałem pojedynek z Shorreyem, i zacisnął pięści, jakby do walki, gdy wyjaśniłem, dlaczego musiałem, już jako książę, wyruszyć na dobrowolną tułaczkę. Na poszukiwanie planety, której nie ma. Naszej ojczyzny Ziemi.

– Więc jest pan księciem? Władcą całej planety? – wykrztusił w końcu.

– Formalnie. Dopóki Ziemi nie ma na gwiezdnych mapach, jestem włóczęgą. Przybyszem znikąd.

– Wszystko jedno. Znajdzie pan Ziemię?

– Nie wiem. – Doszedłem do granicy szczerości. Psychokod umieszczony w świadomości chłopca? Bzdura! A jednak powiedziałem: – Możliwe, że wrócę razem z tobą.

Wydawało mi się, że te słowa niezbyt go ucieszyły, ale nie zdążył nic powiedzieć.

– Przed nami osada – oznajmił Lans, lekko zmieniając kurs.

– Zaraz przelecimy nad wsią – przetłumaczyłem na rosyjski Daniiłowi. Dotknąłem panelu sterowniczego, przełączając boczne ekrany na widok przestrzeni pod kutrem. Dańka drgnął; wrażenie było takie, jakbyśmy nagle przewrócili się na bok. Pod nami ścielił się brązowoszary dywan lasu. W świetle dnia wyglądał nie mniej nieprzyjaźnie niż w nocy.

– Zmniejsz prędkość do dwustu – poleciłem. – Chcę popatrzeć na tubylców.

Po kilku chwilach las zaczął rzednąć. Pojawiły, się wypalone polany, kwadraciki pól obsiane jakimiś roślinami. Karczownicza uprawa roli, jeden z najbardziej prymitywnych sposobów zdobywania pożywienia.

Wkrótce pola się skończyły. Mignęły łańcuchy płotów, małe stożkowate chaty, trochę przypominające afrykańskie. Ludzie pomiędzy nimi zastygli w najbardziej dziwacznych pozach, przykucnięci, przytuleni do ziemi, wpatrzeni w niebo. Ubrani w długie futrzane płaszcze, mieli nieoczekiwanie białą skórę i słomiane włosy.

– Typowa reakcja humanoidów na nieznajomy obiekt latający – wyjaśnił Lans. – Uczono nas podstaw socjologii. Jeśli znajdą tu cenne złoża albo pożyteczne rośliny, planeta szybko się wzbogaci, a jakiś rozwinięty świat ustanowi nad nią protektorat.

Wieś została z tyłu.

Socjologia, protektorat, pożyteczne rośliny – mój mózg przetwarzał urzędowy język w zrozumiałe dla mnie słowa. Dla Dańki być może zabrzmiałyby one jak „nauka o kontaktach międzyludzkich, opieka, rzadkie zioła”… A dla mądrzejszego ode mnie przedstawiciela Ziemi pojęcia stałyby się bardziej złożone, co najlepiej oddałoby prawdziwy sens języka galaktycznego…

– Teraz widzisz, że to nie Ziemia – powiedziałem z ironią. – Ja i Dańka w niczym nie przypominamy tych ludzi.

Lans w milczeniu skinął głową.

W niczym nie przypominamy… Czy na pewno? Kolor włosów i skóry to drobiazg, sam przed chwilą wyjaśniałem to Daniiłowi. Najważniejszy jest poziom techniki. A pod tym względem Ziemia jest równie zacofaną planetą co ten niegościnny świat krążący wokół zimnej gwiazdy Shor XVII. Nad nią też mogą ustanowić protektorat i zacząć wydobywanie uranu, cenionego w kosmosie nie mniej niż u nas. Mogliby eksportować pawie pióra i chińskie jedwabie, indyjskie przyprawy i starożytne obrazy. Przy okazji Ziemia zostanie ucywilizowana, przerwie się niepotrzebne wojny, a w zamian protektorzy zaczną werbować młodzież do armii swojej planety…

Może mamy szczęście, że na Ziemi nie ma Świątyni? Rozwijamy się sami, nie odczuwając własnej niedoskonałości. Sięgamy gwiazd, nie przypuszczając, że możemy się znaleźć w długim szeregu zacofanych, nikomu niepotrzebnych światów. Czy warto szukać Ziemi i otwierać jej szeroką drogę zamiast obecnej krętej ścieżki? Czy nie lepiej wrócić na nią razem z Daniiłem… albo przynajmniej przerwać poszukiwania, za które w przyszłości przeklną mnie tysiące pokoleń Ziemian?

– Kolejna osada. – Głos Lansa wyrwał mnie z zadumy. – Przeczesaliśmy strefę o promieniu stu kilometrów wokół statku. Żadnych śladów.

– Kontynuujemy poszukiwania – odpowiedziałem Lansowi… i samemu sobie.

Muszę odnaleźć Ziemię. Choćby dlatego, że dotarł do niej ten cwaniak, który kupił pluton i tytan za kilka tanich technicznych nowinek. Chłopiec z Ziemi, Dańka, nie przypadkiem znalazł się obok mojego statku. Ktoś włączył się do tej gry, w której nagrodą jest Ziemia. Zresztą lepszy już protektorat Tara, zawdzięczającego swoją wolność Ziemianinowi, niż jakiejś innej planety. Może nie zostanę władcą Tara, ale księżniczka nigdy nie wyrządzi krzywdy mojej planecie.

Odnajdę Ziemię albo zginę. To więcej niż miłość. To życie Ziemi, która zrodziła mnie i wszystko, co jest mi drogie. Będę zabijał, będę łamał twarde galaktyczne prawa, zostanę zdrajcą i katem. Ale Ziemia musi pozostać wolna. Pamięć milionów przodków, sól ziemskich oceanów w mojej krwi – to wszystko nie pozwoli mi zrezygnować.

Mój świat musi pozostać wolny, w przeciwnym razie będę niewolnikiem nawet na tronie imperatorów Tara.

– Znowu wieś! – Dańka przykleił się do ekranu. – Rozbiegli się. Ale tchórze…

– Daniił zachwycony? – zapytał z uśmiechem Lans.

Skinąłem głową. Coś obudziło moją czujność.

– Ładny ten wasz język, książę. Niezrozumiały, ale przyjemny dla ucha. Aż chciałoby się go nauczyć.

– Nauczyłbym się rosyjskiego już choćby dlatego, że posługiwał się nim książę [Parafraza fragmentu wiersza W. Majakowskiego Naszej młodości: „Nauczyłbym się rosyjskiego już choćby dlatego, że mówił nim sam Lenin”] – zakpiłem i nagle zrozumiałem, co mi się nie spodobało. – Zawracaj do wsi, Lans!

Lans od razu wykonał rozkaz, niemal od razu zmieniając kierunek lotu przy takiej prędkości, że kula grawikompensatora skurczyła się, pochłaniając przeciążenia. Dańka jęknął. Dla niego nawet półtora g to zbyt dużo. Dopiero potem Lans zapytał:

– O co chodzi, kapitanie?

– Nie zauważyłeś? – wykrztusiłem, walcząc z przeciążeniem. – Czego was uczyli w tym korpusie oficerskim? Mieszkańcy tej wsi reagują nietypowo na pojawienie się kutra! Widzieli już latające maszyny!

– Rozumiem.

Kuter zawisł nad stożkami chat. Kula grawikompensatora rozszerzała się powoli, wyrzucając z siebie wchłoniętą grawitację. Na brzegach osiedla majaczyły plecy tubylców pospiesznie uciekających do lasu. Kobiety z dziećmi, kilku chłopaczków z dzidami. Dwóch potężnych mężczyzn prowadzących starca…

– Paralizator na tę trójkę, Lans! To wódz, powinien sporo wiedzieć!

Z dna kutra wyskoczył błękitny promień. Spóźnieni uciekinierzy padli na ziemię.

– Unieruchomiłem ich, kapitanie. Na wszelki wypadek, żeby uniknąć ataku.

– Trójka z plusem, pilocie. – Podtrzymałem słaniającego się Dańkę. – Ląduj.

Wydostałem się na zewnątrz przez otwarty luk, z trudem niosąc ciężkiego chłopca. W ślad za nami wyskoczył Lans z walizeczką lingwersora w ręku.

Odeszliśmy na dziesięć metrów od kutra i ciężar znikł. Dańka natychmiast wyrwał się z moich objęć, pokręcił głową i wyszeptał:

– Co to było, Siergiej?

– Później ci wyjaśnię. Trzymaj się z tyłu, dobrze?

Biegliśmy między chatami, po udeptanym gliniastym podłożu.

– Oto oni, kapitanie!

Przed nami leżały trzy rozciągnięte ciała. Starzec i dwóch strażników.

– Aktywizuj starca, Lans.

Lans pochylił się nad domniemanym wodzem wsi i przesunął nad jego ciałem mały czarny dysk. Staruszek poruszył się. Lans pospiesznie otworzył walizeczkę lingwersora, wystukał coś na klawiaturze i powiedział przepraszającym tonem:

– W pamięci komputera jest tylko jeden dialekt tej planety. Mam nadzieję, że to wystarczy.

Pochyliłem się nad starcem.

– Przyszliśmy w pokoju i nie skrzywdzimy nikogo – powiedziałem. – Nie atakujcie pierwsi, a wszystko będzie dobrze.

Lingwersor wydał serię urywanych, szczekliwych dźwięków. Staruszek z trudem wstał i zaczął mówić tym samym nieprzyjemnym językiem. Lingwersor przetłumaczył:

– Demony przybywające z nieba i mówiące słowami górskich barbarzyńców! Czego znowu chcecie? Obiecaliście odejść na zawsze!

Wymieniliśmy spojrzenia z Lansem.

– Miał pan rację, kapitanie. Ktoś tu był przed nami!…

– Przesłuchaj go, Lans. Potrzebuję wszelkich informacji. Nawet gdybyś musiał wyżąć mu mózg.

Lans po chwili skinął głową.

– Tak jest, kapitanie.

Dańka pociągnął mnie za rękę.

– Siergiej… czego my się chcemy dowiedzieć?

– Widzisz – odpowiedziałem niewinnym tonem – szukamy przyjaciół, którzy powinni byli przylecieć na planetę przed nami. Boję się, że się rozminiemy.

Dańka skinął głową i z nieudawanym zainteresowaniem zaczął przyglądać się leżącemu obok tubylcowi, który trzymał krótką dzidę i miecz ze stopu przypinającego brąz. Potem chłopiec zerknął na mój miecz wiszący w pochwie za plecami. Chyba wieczorem będę musiał mu wyjaśnić zasadę działania broni płaszczyznowej…

Загрузка...