6. Minus na minus

Gorący ciężar. Czerwono-biały płomień wokół mnie.

Żadnego oparcia.

Jakbym spadał w gigantyczny piec… W gwiazdę.

Spróbowałem się odwrócić i coś czarno-ognistego przesunęło się w bok. Co się stało? Fang celujący do czołgu z koszmarnej broni – matowy błysk kolby, gruba stożkowata lufa… i żar, ciężar, ogień…

Mały pocisk atomowy? Pancerz może wytrzymać nawet to… nie wiem tylko, za jaką cenę.

Co się stało?

Chwila ciszy. I bezdźwięczny głos w świadomości: Zadziałał generator pola neutralizującego. Sytuacja krytyczna. Trafienie z anihilatora.

Z anihilatora? Strzelono do mnie antyczasteczkami, a ja nadal żyję?

Ale przecież była mowa o jakimś polu neutralizującym… Wszelka energia wokół mnie zostaje wyhamowana. Wiszę pośrodku piekła, nietykalny, dzięki stworzonemu na Ziemi wyposażeniu. Ciekawe tylko, jak udało się zmniejszyć wielotonowe generatory do rozmiarów molekuły. Ale do diabła z tym. Udało się, to dobrze… Brawo, uczeni!

Poczułem pchnięcie w nogi.

Wynoś się stąd - poradził pancerz.

Popatrzyłem w dół – nogi po kostki zapadały się w grząską pomarańczowo-czarną kaszę. Obok mojego ciała, gdzie działało pole, kasza wydawała się ciemna, dalej świeciła purpurowo.

Chwała Siewcom, że roztopiona nawierzchnia nie przyklejała się do pancerza, tylko spływała jak woda z natłuszczonego papieru. Szedłem przez płomień, już opadający, już tracący siłę. Wszystko, co mogło się spalić, spłonęło, wszystko, co się mogło stopić, zmieniło się w ciecz. Ale domy wokół placu stały nadal – puste dziury okien, żarzące się drewniane futryny, osypujące się narożniki, zerwane dachy, czarne od sadzy ściany. Pod jedną ze ścian, przysypany płonącym drewnem, przywalony ciałem zabitego żołnierza, gramolił się Fang. Poszedłem w jego stronę, rozglądając się.

Czołgu rzecz jasna nie było. Przez gasnący płomień połyskiwała srebrzysta plama płynnego metalu – i to wszystko.

Odruchowo sięgnąłem przez ramię. Miecza nie było, podobnie jak pistoletu umieszczonego na molekularnym pancerzu. Wszystko, co nie było osłonięte, wyparowało.

Miecz… - szepnął kombinezon.

Prawa ręka zaczęła mi ciążyć. Spuściłem wzrok i zobaczyłem, że z dłoni spływa taśma połyskliwego metalu. Kombinezon dał mi miecz.

Wtórne promieniowanie - znowu zaszeleściło w mózgu. – Pole wyłączone. Wyjdź.

Fang w końcu wydostał się spod ciała swojej ofiary. Kombinezon miał podarty, cały w żółtopomarańczowe plamy. Ach tak, to przecież krew Fangów…

Wargi Fanga poruszyły się i raczej wydedukowałem, niż usłyszałem jego słowa: Dobrze, bardzo dobrze.

– Nie chcę cię zabijać. – Mój głos brzmiał obco. – Wysłuchaj mnie, to bardzo ważne dla Ziemi i Fanga.

Wargi Fanga rozciągnęły się, kopiując ludzki uśmiech. Sięgnął do kieszeni na piersi, wyjął małą czarną kulkę. Granat? No cóż, niech próbuje.

Fang podrzucił do góry kulkę, która zawisła, kołysząc się pod porywami gorącego wiatru.

– Mów – powiedział Fang.

Wzruszyłem ramionami. Dzieliło nas tylko kilka metrów. Fang był skazany – bezbronny i pewnie załatwiony promieniowaniem.

– Nie zrozumieliśmy się – zacząłem. – Zdecydowaliście, że nasza prawda jest w tym… – popatrzyłem na wystający z ręki miecz i zająknąłem się. No, w czym? – Nie macie racji! – krzyknąłem, przekonując raczej siebie niż Fanga. – To nigdy nie było…

Fang znowu się uśmiechnął.

– Albowiem nie było domu, w którym nie byłoby martwego… Oko za oko, ząb za ząb, ręka za rękę, noga za nogę. Chcesz mi udowodnić, że jest inaczej?

– Mogę udowodnić… posłuchaj!

– Za późno – rzekł bardzo spokojnie Fang. – To już nie ma nic do rzeczy. Nie można zabrać miecza i nie dać nic w zamian.

Podniósł rękę do twarzy i osunął się na ziemię. Podbiegłem do niego, wpatrując się w nieludzkie rysy. Nie żyje. Zabił się sam czy zmarł od ran? Co za różnica…

– Nie zrozumiałeś – powiedziałem ze złością.

Bardzo chciałem wierzyć, że on rzeczywiście nie zrozumiał.


Szedłem wzdłuż pochyłego drewnianego płotu, oglądając się co chwila. Daleko z tyłu słychać było silniki maszyn. Pewnie bojowych. Pewnie nie naszych.

– Stój! – krzyknięto do mnie zza płotu. W dziurze po sęku tkwił ciemny kryształ lasera.

No i co dalej?

– Kim jesteś? – zapytano zza sztachet.

– Człowiekiem – odpowiedziałem szczerze.

– A co masz na sobie? – ciągnął tę niezwykle intelektualną rozmowę posiadacz lasera.

– Pancerz. Laser go nie przebije.

Rozmówca zamilkł i po chwili zauważył rezolutnie:

– No to po cholerę tam sterczysz? Przełaź!

Płot mógł mieć ze dwa metry wysokości, ale pancerz dodał mi skoczności. Z miejsca przesadziłem żałośnie stękające deski i znalazłem się przed obwieszoną bronią trójką. Na muszce trzymał mnie małolat; obok z działem plazmowym na ramieniu stał mężczyzna w średnim wieku: trzeciego, przygarbionego, o czujnym spojrzeniu bladoniebieskich oczu znałem.

– Siemasz, Djini – powiedziałem, w myślach rozkazując pancerzowi, by odsłonił mi twarz. Przezroczysta od wewnątrz błona zwinęła się z niezadowoleniem, tworząc pod brodą gruby wałek.

– O, imperator Tara! – Djini nie wyglądał na szczególnie zdumionego. – Co tu robisz?

– A ty?

– Dom mi spalili! – Głos Djiniego przeszedł w pisk. Po prostu pretensja przedsiębiorcy z okresu NEP-u, którego wywłaszczono z fabryczki mydła. – Tyle towaru! Wszystko, czego nie zdążyłem sprzedać… A ile traciłem, gdy przed atakiem Fangów wyprzedawałem za bezcen! Dom mi spalili, dranie… A co ty tu robisz? – Mnie spalili życie – oznajmiłem uprzejmie i rozejrzałem się. Płot, za którym ukrywali się obrażeni obywatele Ar-Na-Tina, ogradzał niegłęboki, strasznie zaśmiecony wykop.

– Co to?

– Budują szpital – wyjaśnił smarkacz trzymający mnie na muszce. Pomyślał i dodał: – Bezpłatny…

– Aha. Pewnie już z dziesięć lat budują, co? Można wiedzieć, po cholerę tu siedzicie?

Mężczyzna w średnim wieku zerknął na Djiniego, który wyraźnie dowodził tą komiczną trójką. Dostrzegł zezwalający gest i z entuzjazmem powiedział:

– Chcemy przetrzepać draniom skórę! Mamy minę atomową…

Wytrzeszczyłem oczy. Smarkacz odsunął się, dając mi możliwość zachwycenia się widokiem potężnego stożka z żółtego metalu.

– No, no – powiedziałem. – Wiecie chociaż, jak się jej używa?

– Wiemy, wiemy – uciął młokos. – Ukierunkowany wybuch, wtórne promieniowanie minimalne. Wyłącznie dla sił wojskowych Ziemi. Ha!

Popatrzyłem na Djiniego i zobaczyłem pobłażliwy uśmiech.

– Chcecie dobrej rady? – Pytanie było retoryczne. – Dajcie sobie z tym spokój. Macie zamiar oprzeć minę o płot, żeby zadziałała na przejeżdżającą maszynę? Detektory wychwycą minę przez te zgniłe deski, a wam wlepią porządną porcję plazmy.

Djini sposępniał, ale jego współbojownicy radośnie pokręcili głowami. Młody terrorysta z przekonaniem oznajmił:

– Nie wychwycą. Schowamy minę za słupem.

Pięć metrów dalej rzeczywiście stał żelbetowy słup, z porcelanowych izolatorów zwisały oberwane przewody. Nieźle, ale…

– Daj no tę swoją armatę – powiedziałem ostro, zabierając mężczyźnie miotacz plazmy. Ten zerknął na Djiniego i oddał broń. Ustawiłem na minimalną moc i strzeliłem w słup.

Uderzyła w nas fala gorąca. Błona kombinezonu spróbowała nasunąć się na twarz i opadła, wyczuwając moje niezadowolenie. Podstawa słupa przypominała teraz zastrugany ołówek. Z rozkruszonego betonu sterczały krzywe metalowe pręty.

Ziemia wokół poczerniała i zaczęła dymić.

– Tak już lepiej – wyjaśniłem, oddając broń. – Za tym tłem zaniknie promieniowanie miny… mam nadzieję. Oprzyjcie ją o słup i spadajcie stąd.

– Nie – rzucił dumnie młokos. Djini popatrzył na niego i powiedział z uśmieszkiem: – Jesteśmy patriotami naszej planety. Dobijemy tych, którzy przeżyją. Shejr, okopiesz się dwadzieścia metrów od słupa, a ty, Sir, z przeciwnej strony. Ja wezmę laser i pójdę na tamtą stronę wykopu. Nie odezwałem się. Być może na miejscu Djiniego zrobiłbym to samo. Ratowanie idiotów nie było moją misją.

– A dlaczego z tamtej? – zainteresował się młokos. Bez podejrzliwości, po prostu z ciekawości.

– Dobry pies nigdy nie strzeże owiec pośrodku stada – powiedział pouczająco Djini. – Z daleka jest lepszy widok.

– Powodzenia – powiedziałem szczerze Arnatyńczykom. Coś mi się wydawało, że w ich towarzystwie polowanie na jeńców nie ma sensu.

– Hej! – krzyknął za mną Djini. – Nie potrzebujesz broni, imperatorze? Mamy zbędny blaster.

Pokręciłem głową i poszedłem wzdłuż ogrodzenia. Trzem patriotom Ar-Na-Tina przyda się wszelka broń, jaką mają, skoro już urządzają zasadzkę na wrogie „czołgi”. W pamięci pojawiły się przeczytane w dzieciństwie rymowanki. Wymamrotałem:


Poważny zając stoi przy drodze, Stoi przy drodze na jednej nodze. Do przechodniów z flinty mierzy, Może właśnie wilka strzeże.


Ominąłem wykop, wyłamałem spróchniałe deski i znalazłem się na wąskiej, brudnej uliczce. Parterowe rudery wydawały się niezamieszkane.

Nie sądzę, by fangoscy komandosi pojawili się tu w ciągu najbliższego tygodnia. Ruszyłem w stronę centrum miasta, gdzie nadal słychać było wystrzały i w niebo wzbijały się smugi dymu.


Krok. Jeszcze jeden. Na środku głównej ulicy Ar-Na-Tina, na oczach wszystkich możliwych wrogów. Tylko gdzie są ci wrogowie? Na wszystkich zakresach nic, tylko równy szum – nie ufając komputerowi, posłuchałem radia sam. Zagłuszają… należało się tego spodziewać. Nie wątpiłem, że wyrzucili z miasta wszystkie uzbrojone oddziały. Ale czyżby Fangowie nie zostawili ekspedycyjnych oddziałów w zdobytym mieście, gdy walka przeniosła się na kosmodrom i inne umocnienia?

– Stój, człowieku! – usłyszałem z tyłu. Odwróciłem się. Fang.

– Stoję – powiedziałem bardzo spokojnie. – Musimy porozmawiać. To ważne dla Ziemi i Fanga.

Wróg był w kombinezonie bojowym, takim samym, jaki miał Nes na Klenie; w ręku trzymał nieznaną mi broń. Jego sierść była ciemnobrązowa, niemal czarna. Jeśli się nie mylę, to oznaka młodości.

– Nie ruszać się, nie odzywać, za nieposłuszeństwo śmierć – wyskandował Fang i coś szepnął, przechylając głowę na bok. Pewnie do mikrofonu. Skoro nasze siły nie dały rady zagłuszyć częstotliwości Fangów… no to już mogiła. – Musimy porozmawiać – powtórzyłem z uporem. – To ważne. Nagle przemknęła mi przez głowę szalona myśl, że Fang nie zna standardu, tylko wykuł na pamięć kilka zdań…

– Milczeć – warknął Fang. – Uprzedzam! Żadnych rozmów!

Lufa jego broni patrzyła prosto na mnie. Skoro molekularny pancerz osłonił mnie przed anihilacją, to znaczy, że nie mam się co bać ręcznej broni.

– Nawet nie jesteś pewien swoich racji – powiedziałem. Nagle mnie olśniło. – Jak mam cię nazywać, wrogu? Wiesz, że moglibyśmy zostać przyjaciółmi?

Zrobiłem krok w jego stronę. I jeszcze jeden. Po twarzy – czy też mordce – Fanga przemknął nic mi niemówiący grymas.

– Strzelanie do bezbronnego nie jest ładne – powiedziałem.

Osłupiał.

– Wojna jest ohydna – ciągnąłem w natchnieniu, podchodząc coraz bliżej. – Twój naród się pomylił.

Błąd. Fang pokręcił głową i powiedział:

– Przeszłość jest pewniejsza od przyszłości. Wspólna prawda jest ważniejsza od osobistej…

Skoczyłem, a raczej skoczył mój pancerz. Ognista kula z rykiem przemknęła nade mną, budynek w oddali stanął w płomieniach.

Pięć metrów… Jak to niewiele, gdy odległość pokonują nie słabe mięśnie człowieka, lecz molekularny pancerz. Moje ręce zacisnęły się na broni Fanga, wyrwały lufę, odrzuciły na bok…

Przetoczyliśmy się po nierównej jezdni. Fang kilka razy próbował się wyrwać, w końcu zastygł. Przycisnąłem go do ziemi i zasyczałem:

– Musimy porozmawiać, słyszysz, psie?

Twarz Fanga była spokojna i beztroska. Piękna… Niech diabli wezmą to ich piękno.

– Odchodzę, Ziemianinie – oznajmił Fang. W bursztynowożółtych oczach była drwina i smutek. – Odszedłem pięknie. Nie chcę się zmieniać. Dziękuję.

Ręce mu drgnęły, jakby chciały unieść się do twarzy. Przypomniałem sobie gest tamtego Fanga.

Być może zdolność umierania w chwili, gdy zapragnie się śmierci, to naturalna zdolność Fangów. A może efekt treningu. Bez różnicy…

Stałem chwilę nad martwym ciałem, po czym sięgnąłem po leżącą metr ode mnie broń. Z rękawiczki wystrzeliła metalowa taśma, dotknęła miotacza plazmy i włożyła mi go w dłoń.

– Dziękuję – powiedziałem ze zmęczeniem.

Nie będą ze mną rozmawiać. Zabiją się, jeśli spróbuję ich przekonać.

„Nie chcę się zmieniać”.

Daliśmy im nowy sens życia – wojnę. Daliśmy, sami tego nie zauważając. I nie możemy tego odebrać. Trudno zmienić się po raz drugi w ciągu krótkiego życia, trudno porzucić to, w co naprawdę uwierzyłeś…

Szary cień przemknął nad dachami. Odskoczyłem na bok jeszcze nie wiedząc, co zobaczyłem – wrogi kuter, pocisk samonaprowadzający, Fanga, który nauczył się latać?

Dziesięć metrów ode mnie stała czarna sylwetka na tle czerwonego płomienia. Niejasno znajoma postać poruszyła się, a na pokrywającej ciało metalowej błonie zalśniły odblaski ognia.

– Lans? – zapytałem bez sensu. Przecież nikt inny nie mógł dostać od statku Siewców molekularnego pancerza.

Zamiast odpowiedzi ten w szarej błonie podniósł broń. W tej samej sekundzie, w której szukałem na dziwacznej kolbie zdobycznego miotacza jakiegoś przycisku, wreszcie do mnie dotarło: Ziemia i Fang nie tylko są na tym samym poziomie technicznym. Mają również tę samą taktykę wojenną.

Zapewne tylko jeden na tysiąc Fangów miał molekularny pancerz.

Wystrzeliliśmy jednocześnie i ulicę zalała rzeka płomieni. Żar był cieniem tego żaru, który buszował wokół, wicher – cieniem tego cyklonu, który przewracał ściany domów. Starałem się nie myśleć ludziach ukrywających się za wątpliwą osłoną drewnianych drzwi zasłoniętych firanek.

Nie myśleć…

Szedłem przez ogień do Fanga, który przyniósł śmierć na tę planetę, który sprowokował mnie do fatalnego strzału. Broń odrzuciłem – nic na świecie nie zmusi mnie już do strzelania, gdy sam jestem ukryty za nieprzeniknionym pancerzem.

…Szyby spływające żółtymi kroplami; zasłony płonące w fali ognia; drzwi wypadające z zawiasów, zadające kryjącym się za nimi ludziom śmiertelne ciosy…

Wokół mnie i Fanga była śmierć. A my żyliśmy.

– Jesteś zadowolony, Panie?! – wrzasnąłem, rozgarniając rękami pomarańczowy płomień. Pancerz powtarzał coś z uporem, ale ja już nie odbierałem jego myślowego szeptu. – Wniknęły w ciebie nowe istnienia? Ludzkie cierpienie, pamięć strach? Stałeś się jeszcze doskonalszy?

Gdzie jesteś, Fangu? Rozejrzałem się, ale pośród płomieni nie było srebrzystej sylwetki. Czyżbym się pomylił i mojego wroga można było zabić?

Spod nóg wyrósł szary cień. Machnął ręką, z pancerza wysunęła się taśma i zmieniła w klingę. Odruchowo zablokowałem cios, jakbym też miał miecz w ręku. I miecz się pojawił.

Jednoatomowe miecze skrzyżowały się i przeszły przez siebie jak pięść przez dym. Nim zdążyłem coś zrozumieć, miecze znikły, wessane przez nasze kombinezony. W tym pojedynku molekularny pancerz sam podejmował decyzje.

Staliśmy jak dwa posągi na zakopconej jezdni. Chwila oddechu, nieuniknione ułamki sekund na podjęcie decyzji, zrozumienie, jak prowadzić walkę z przeciwnikiem, który dorównuje ci pod każdym względem. Wtedy rozpoznałem przeciwnika. Mętnoszara błona zmieniała twarz nie bardziej niż okulary przeciwsłoneczne.

– Cieszę się, że się znowu spotykamy, Nes – wyszeptałem.

– Wzajemnie, Siergieju z Ziemi – tak samo cicho powiedział Fang.

Nie zdążyłem nic wymyślić, po prostu uderzyłem. A raczej pchnąłem otwartą dłonią. A Nes szybkim ruchem wystawił na cios swoją rękę.

Nasze dłonie spotkały się, jak ręce grających w łapki dzieci. Pomiędzy zbliżającymi się szarymi rękawiczkami zalśnił biały płomień. Metal szczęknął o metal.

Początkowo wydawało mi się, że pancerze się rozsuną, przepuszczając nasze ręce, jak wtedy, gdy nieskończenie długie godziny temu poklepałem Lansa po ramieniu.

Ale pancerz Ziemi i pancerz Fanga nie uznawały siebie nawzajem.

Metal kombinezonów zakipiał brudną białą pianą, gdy tylko nasze dłonie się zetknęły. Moją rękę ścisnął mocny gumowy mankiet. Z dłoni sypał się, rozwiewany porywami wiatru, drobniutki proszek – pył niszczonego pancerza.

Pseudorozumne molekuły, z których każda była jednocześnie tarczą, mieczem i generatorem wszelkich możliwych pól, rozpadały się. Pancerze pożerały się nawzajem.

Zaśmiałem się, nie cofając ręki. Błona na moim ciele drżała, stawała się coraz cieńsza, zsuwała się na ręce.

Niebezpieczeństwo, niebezpieczeństwo! - rozbrzmiewał w mózgu słabnący głos.

Najpierw pancerz zsunął się z lewej ręki i poczułem palący żar spopielonej ulicy. Potem metalowa błona zeszła z nóg, a buty zasyczały, dotykając jezdni. Kombinezon bojowy nie może oprzeć się temu piekłu, w które przemieniliśmy ulicę.

Promieniowanie! - pisnął pancerz i zamilkł. Szara błona znikła z twarzy. Zmrużyłem oczy.

Gdy zmusiłem się do ich otwarcia, pomiędzy moją dłonią a kosmatą łapą Nesa był już tylko szary kłębek – syczący, podrygujący niczym kropla wody na rozgrzanej patelni. Zabrałem rękę. Szary kłębek rozpaczliwie próbował rozciągnąć się pomiędzy naszymi palcami i spadł, zamieniając się w pył.

– Koniec z pancerzem – powiedziałem, łykając rozpalone powietrze i niewidoczne milirentgeny.

Nes skinął głową. Patrzyliśmy sobie w oczy.

– Chcę pomówić o pięknie, Nes.

– Ze mną?

– Ze wszystkimi Fangami… – uśmiechnąłem się. – Im was więcej, tym lepiej.

Nes milczał.

– Wypuściłem cię na Klenie – powiedziałem cicho. Nogi płonęły żywym ogniem, oczy łzawiły. – I nie chcę na nowo wyjaśniać, który z nas zwycięży w walce wręcz. Wysłuchaj mnie, Nes.

Fang sięgnął do kieszeni na piersi kombinezonu, chwilę się zastanowił, opuścił rękę i rozpiął mały futerał na pasie. Wyjął z niego srebrzysty sznur i potrząsnął nim.

– Gdzie nas przerzuci? – zapytałem, patrząc na szeroką obręcz w ręku Nesa. Powietrze nad nią drżało.

– Na mój statek – powiedział spokojnie Nes. – Na flagowiec eskadry atakującej Ar-Na-Tin.

To mnie nie zdziwiło. Skoro Nes nosił pancerz molekularny, nie mógł być zwykłym komandosem…


Bez wahania podszedłem do Fanga trzymającego nad głową obręcz hiperkatapulty. Na jego twarzy pojawiło się coś na kształt uśmiechu. Rozłożył ręce i opadła na nas mleczna mgła hiperprzejścia.

Загрузка...