1. Święto Słońca

Jesteś pewien, że osłona nie będzie potrzebna, bracie? Kapitan klenijskiego krążownika „Aler” był niższy ode mnie o głowę i wydawał się kruchy jak nastolatek. Ale na spieranie się z takim kapitanem zdecydowałby się tylko szaleniec. Nawet pytanie Klenijczyka brzmiało twardo jak rozkaz…

Z trudem otrząsając się z otępienia, uśmiechnąłem się.

– Dziękuję, bracie. Osłona nie jest potrzebna. Ar-Na-Tin to moja planeta. Przyjaciele już na mnie czekają.

– Twoi przyjaciele są przyjaciółmi Domu Aler. Drzwi są dla mnich zawsze otwarte – rzekł z solenną powagą kapitan. – Niech przychodzą, kiedy zechcą. Zawsze powitam ich z radością i dam im miłość. Mają prawo przyjść, bracie.

– Powiem im to, bracie – oparłem spokojnie. Klenijczycy nie robią różnicy pomiędzy kobietami a mężczyznami – ani w walce, ani w seksie, i słowa kapitana przy całej ich dwuznaczności były oznaką szacunku.

– Kuter na ciebie czeka, bracie. Ale jeśli chcesz, wylądujemy statkiem na powierzchni Ar-Na-Tina.

– Nie ma takiej potrzeby, bracie. Wystarczy mi kuter.

Miękkiego lądowania i pomyślnej walki, bracie. – Klenijczyk dotknął mojej ręki i w tym dotyku było wszystko: troska ojca i szacunek syna, i uwaga brata. – Jeśli umrzesz, mój statek pomści cię…

Klenijczycy nie znają różnicy pomiędzy słowami „umrzesz” a „zginiesz”.

– … Jeśli my sobie nie poradzimy, ród Aler pomści nas, jeśli zginie nasza rodzina, Kleń zdecyduje, czy jesteśmy godni pomsty. Odejdź spokojnie, bracie.

Skinąłem głową. Najstraszniejszą rzeczą dla Klenijczyka jest umrzeć ze świadomością, że nikt go nie pomści. Samej śmierci się nie boją. A przynajmniej takie sprawiają wrażenie.

Pustymi korytarzami, szybkobieżnymi windami, poziomymi transporterami krążownika dotarłem z mostka do śluzy „Alera”. Wachtowy, dwudziestoletnia dziewczyna, skinęła mi głową: „Wszystkiego dobrego, bracie”. Ja również skinąłem głową. Dziękuję Domowi Aler, dziękuję Klenowi. Nigdy nie zostanę Klenijczykiem, ale szanuję waszą drogę.

W kutrze (poznawanie systemu sterowania znacznie skróciło mi dobę podróży od Klena do Ar-Na-Tina) po raz ostatni włączyłem system łączności wewnętrznej. Kapitan krążownika pożegnał mnie machaniem ręki, jakbyśmy planowali spotkanie za kilka dni. Klenijczycy za każdym razem żegnają się tak, jakby mieli się już nigdy nie zobaczyć. W zbyt wielu miejscach czyha na nich niebezpieczeństwo.

– Jeśli na Ar-Na-Tinie zdarzy się nieszczęście, przybędziemy, bracie. Przybędą wszystkie statki Domu Aler.

– To stanie się szybko – powiedziałem szczerze. Kapitan nie zniżył się do wyrażenia wątpliwości.

– Przybędziemy. Wykonamy obowiązek kontraktu Czjin-Ki i wrócimy. To będzie ciężka walka, ale skończymy ją szybko.

Żeby przerzucić mnie z Klena na Ar-Na-Tin, krążownik „Aler” na dwie doby zerwał kontrakt z planetą Czjin-Ki. Ile ich to kosztowało, wolałem nie pytać. Sądząc po wyglądzie statku, przeszedł ostrą walkę, a teraz znowu do niej wracał. Dziękowanie nie miało sensu – byłem członkiem rodziny Aler i mogłem zażądać dowolnej pomocy. Tak samo jak rodzina ode mnie. Ale oni nigdy nie skorzystają ze swojego prawa.

– Przekaż moją miłość Domowi – powiedziałem. – I Tjer… Aler-Tjer.

– Przekażę siostrze twoją miłość – obiecał kapitan. Możliwe, że Tjer rzeczywiście była jego siostrą. Na Klenie to bez znaczenia.

Pod kutrem rozsunęła się diafragma luku i pseudograwitacja krążownika wyrzuciła mnie w kosmos. „Aler” płynął nade mną – bladoszara płaska płyta. Kuter oddalał się od krążownika; spadał ku szarawej kuli planety, zostawiając ogrom statku bojowego za sobą.

Wykręcając głowę, obserwowałem „Alera”. Klenijskie kutry mają przezroczyste kabiny, lubię to.

„Brzegi” statku zaczynały się powoli unosić i zawijać. Pół minuty później pode mną płynął cylinder najeżony konsolami manewrowych silników i wieżyczkami stanowisk bojowych.

– Powodzenia – szepnęły słuchawki.

Krążownik otoczyło białe lśnienie. Przezroczyste szkło pancerne pociemniało, chroniąc moje oczy przed wtórnym promieniowaniem hiperprzejścia. Po kilku chwilach krążownik był ledwie widoczny przez oślepiający rozbłysk – ciemna, zmieniająca kształt sylwetka.

Potem kuter się zatrząsł i światło zgasło.

– Powodzenia, bracia – powiedziałem. – Nie potrafię tego poczuć, ale wiem, że jestem waszym przyjacielem.

Opuściłem ręce na podatną niczym ciasto masę myślonadajników i skierowałem kuter do planety.


Niebo nad Ar-Na-Tinem było bladożółte, niemal cytrynowe. Za to chmury – szare, jak na Ziemi. Kuter leciał nad górami tonącymi w mglistej zawiesinie, tylko szczyty wyłaniały się niczym wyspy z szalejącego morza. Fale mgły nasuwały się na skaliste granie i opływały je, wirując spiralnie.

– Pytanie głównego kosmoportu planety – poinformował mnie kuter.

– Daj połączenie.

W głośnikach zatrzeszczało. Ar-Na-Tin był rzeczywiście zacofanym światem. Korzystano tu ze zwykłej łączności radiowej, a nie z kodowanego przekazu, wolnego od zakłóceń.

Sądząc po głosie dyżurnego, mała, peryferyjna planeta nie była rozpieszczana częstymi wizytami statków bojowych. Tym bardziej w okresie stanu wojennego, którego nigdy wcześniej nie ogłaszano.

– Numer pokładowy… – zerknąłem na panel sterowniczy. – K łamane przez sześćdziesiąt dwanaście. Na pokładzie jest imperator planety Tar. Schodzę do lądowania, proszę podać numer wolnego pasa.

Przez kilka chwil dyżurny kosmoportu milczał, jakby przetrawiając moje słowa. W końcu niepewnie zapytał:

– A cel wizyty?

Chcę wam pomóc, kretyni! – nie wytrzymałem. – Kto wysyła pytanie na sto kilometrów przed kosmoportem? Wrogi statek dawno zasypałby was rakietami! Pytanie zadaje się przy wejściu w atmosferę i wysyła grupę przejęcia!

– Wszystkie patrole dostały wolne, mamy wiosenne święta, Dzień Słońca – wymamrotał dyżurny. – Zaraz połączę się z tauryjskim korpusem ekspedycyjnym…

– Cymbały – wysyczałem. – Połącz mnie z doradcą wojskowym Lansem, szybko!

Zapadła cisza. Kuter przeleciał nad łańcuchem górskim i zaczął schodzić niżej. Syczenie w głośnikach ustało – łączyli się teraz przez normalny nadajnik.

– Siergiej? To ty?! – krzyknął w głośnikach Lans. – Gdzie jesteś?

Spojrzałem na ekran.

– Nad stolicą tej sennej planety. Cześć, Lans.

– Cześć… Włącz łączność wideo!

Na ekranie pojawiła się stropiona twarz Lansa. Przez kilka chwil przyglądał mi się, w końcu rozkwitł w uśmiechu.

– Siergiej… jak się wydostałeś?

– Potem. Poinformuj tego głupka na kosmodromie, że nie jestem wrogiem. Niech zwolnią pas… i niech nie strzelają do kutra z cekaemów, czy czego tam używają. Zajmowaliście się beze mnie czymś pożytecznym czy tylko permanentną stypą po imperatorze?

Lans pospiesznie odsunął od siebie butelkę z różowym płynem i powiedział przepraszająco:

– Planeta jest raczej… pokojowa. Nie można się do nikogo dostać. A my nie mamy oficjalnych pełnomocnictw.

– Zaraz wszystkim wydam pełnomocnictwa – obiecałem ponuro. – Zorganizuj lądowanie.

– Dobrze… podjadę do kosmoportu.

– Lepiej ja do ciebie. Poleć dyżurnemu przygotować maszynę. Jeśli nie wszyscy świętują te bachanalie, rzecz jasna.

Musiałem zrobić kilka okrążeń nad małym przytulnym kosmoportem, zanim z pasów startowych rozpełzły się starożytne czołgi, przedpotopowe ciężarówki i chyba nawet kilka wozów strażackich. Ale się rozruszali… Kuter może wylądować na małym placyku, to nie samolot.

Zajęcie Ar-Na-Tiana najwyraźniej nie sprawi Fangom większych problemów.

W kierowaniu samochodem z normalnym silnikiem spalinowym było coś nostalgicznego. Zwłaszcza gdy zrozumiałem, że jeździ się tu na spirytusie, którego zapach nie płynie od mojego przewodnika, piętnastoletniego chłopca, z ważną miną siedzącego na przednim siedzeniu obok mnie.

– Na prawu – rozpaczliwie kalecząc standardowy kierował mnie dzieciak. – A za tym pałycem na liewo.

„Pałycem” był trzypiętrowy budynek z dwoma kolumnami przed wejściem. Wyhamowałem.

– Nie mogliśmy przejechać główną ulicą?

– Mogliśmy – potwierdził chłopak po chwili namysłu. Odgarnął z czoła rude loki i beztrosko oznajmił: – Ale tak ciekawij. Obok zabytki.

– Czy nie wspominałem, że się spieszę?

– Tak. Ale tak…

– Ciekawij – dokończyłem łagodnie. – Przyjacielu, macie tu u was więzienia dla niepełnoletnich?

– Nie – odparł chłopak ze smutkiem. – Tylko dla dorosłych…

– Otworzymy. Specjalnie dla ciebie.

Mały otworzył szeroko oczy.

– Mówię poważnie, przyjacielu – powiedziałem serdecznie.

– Prosto i na liewo. Na głównej ulicy, pałyc z wieżą… Nacisnąłem gaz i chłopiec zamilkł. Chyba przygryzł sobie język. Ale obok „pałycu” z kolumnami znowu dał głos:

– A prezient?

Chwycił mnie nerwowy śmiech. Wyszedłem z samochodu na brudną asfaltową drogę. Przez dziury w pokrywie chmur widać było żółte niebo. Słońce, mimo swojego święta, było nieobecne. Z daleka dobiegał hałas tysiąca głosów, przypominający chóralne pienia pacjentów kliniki leczenia uzależnień – ochrypłe i wesołe. Zdaje się, że mieszkańcy Ar-Na-Tina wraz z dzielnymi obrońcami planety właśnie przeprowadzali seans przeganiania chmur i przywracania dobrej pogody.

– W tym pałycu, na trzecim piętrze – podpowiedział cichutko przewodnik. – Prezient?

Poczułem znużenie. Poklepałem chłopaczka po ramieniu. Przycichł i zerknął na swoje ramiona, jakby spodziewając się, że wyrosną mu ogromne pagony, jak u dyżurnego kosmoportu.

– Zjeżdżaj ze stolicy, przyjacielu – poradziłem. – I to jak najszybciej.

Lans powitał mnie na schodach – pewnie słyszał, jak podjeżdża ta starożytna pyrkawka.

– Siergiej! – zawołał radośnie. – Chwała Siewcom, udało ci się…

– Milcz, pętaku! – Ledwie powstrzymałem się przed użyciem siły. – Planeta podana jak na talerzu, tylko brać! Gdzie nasza eskadra? Gdzie statki sprzymierzone, gdzie Siewcy?

Las pobladł i powiedział cicho:

– Imperatorze, jesteśmy winni, ale…

– Usprawiedliwiasz się? Pijany głupcze!

Po przesączonym spirytusem wnętrzu samochodu nie odróżniłbym zapachu alkoholu od smrodu benzyny, ale to mnie nie martwiło.

Lans padł na kolana w rytualnym geście poddania i powiedział cicho:

– Imperatorze, moja krew należy do ciebie. Pozwolisz, że przedstawię sytuację?

Skinąłem głową.

– Dożywotni prezydent planety… w dosłownym przekładzie Wielki i Wieczny Pastuch, wyznaczył nam audiencję na trzeci dzień od przybycia. Tego wymaga ich etykieta. Ernado jest teraz na Święcie Słońca, próbuje spotkać się z prezydentem w warunkach nieoficjalnych. Ja jestem gościem Djini, miejscowego przemysłowca, próbuję dostać się do prezydenta przez niego. Jedyne, co osiągnęliśmy, to wprowadzenie stanu wojennego. Ale to czysta formalność…

– Czystszej jeszcze nie widziałem!

– Mały krążownik i trzy lekkie statki patrolowe Tara otrzymały pozwolenie stacjonowania na planecie. To dzięki Djiniemu…

– Dlaczego jest tak mało statków? Gdzie Korpus Desantowy?

– Ziemia oznajmiła, że nie ma wystarczających podstaw do wysłania eskadry. A nasze statki… Terry wysłała je na poszukiwania, gdy dowiedziała się, że użyłeś katapulty.

– Idiotka! – zakląłem ze złością.

Lans szarpnął się jak od uderzenia. Powiedział cicho, jakby sam nie wierząc w to, co mówi:

– Ty nie jesteś Siergiej… Jesteś inny. Podróbka.

Jakby mnie oblał wrzątkiem. W milczeniu patrzyłem, jak Lans wyjmuje pistolet. Powiedziałem cicho:

– Ale nadal jestem twoim imperatorem, Lans.

Zamarł. A ja usiadłem na drewnianym progu brudnej klatki schodowej ceglanego pałacu na planecie Ar-Na-Tin.

– Posłuchaj, Lans… Zanim pójdziemy do twojego przemysłowca i zanim schowasz broń, opowiem ci, co się ze mną stało.

Siedzieliśmy pod słabą, zakurzoną żarówką, której jedyną zaleta było to, że jest elektryczna. Opowiedziałem o wszystkim. Pominąłem tylko rytuał wstąpienia do rodziny Aler.

– Co będziemy teraz robić, kapitanie? – zapytał nieoczekiwanie Lans.

– Żyć. Szykować się do walki. A ze swoimi uczuciami jakoś sobie poradzę.

– Kim są Obojętni?

– Potomkami Fangów. Nie sądzę, żeby Nes kłamał.

– W takim razie nie mamy żadnych szans, Siergiej.

– Oni nie mogą aktywnie ingerować w wydarzenia. Mogą tylko oddziaływać na psychikę ludzi podróżujących hipertunelem. Dlatego właśnie nie użyłem pierścienia na Klenie.

Lans skinął głową, przyznając mi słuszność albo godząc się z tym, co nieuniknione.

– Chodźmy do twojego przemysłowca. Na tej planecie cała władza nie może należeć do dożywotniego prezydenta. Nie pachnie tu dyktaturą, a to znaczy, że Wieczny Pastuch to podstawiona figura. Pewnie rządzą pieniądze.

Weszliśmy po skrzypiących drewnianych schodach. Niektóre drzwi były otwarte. W ciemności majaczyły jakieś worki i skrzynki.

– Przemysł i handel dopiero się tutaj rozwijają – powiedział przepraszającym tonem Lans. – Więc to jednocześnie dom i magazyn.

– A przestępczości nie ma?- zainteresowałem się.

– Nie wiem. Ale chyba złodziejstwo nie jest tu cenione. – Aha. Miejscowi bandyci Jak się okazuje, mają własną etykę. Drzwi do pomieszczeń mieszkalnych były przymknięte. Lans pchnął je i znaleźliśmy się w długim, wąskim korytarzu. Zatrzymałem się wstrząśnięty.

– Lans, czy ten przemysłowiec drukuje książki?

– Nie, tylko zbiera.

Ściany korytarza pokrywały rzędy półek. Biegły aż do sufitu, równiutkie i milczące. Na nich stały książki. W lśniących plastikowych oprawach, w twardych kartonowych i w poszarpanych papierowych okładkach. Niektóre bardzo zniszczone, w przezroczystych pokrowcach – ranni żołnierze wielkiej armii. Nad każdą półką metalowa tabliczka z wygrawerowanymi w standardzie napisami: Literatura romantyczna. Erotyka. Kulinaria. Większość książek, o dziwo, wydano w XX i XXI wieku. Antykwariat. Nawet znajdowałem znajome tytuły.

– Poczekaj – poprosiłem cicho Lansa. – Tylko zerknę…

Mistyka. Magia. I książki: Młot na czarownice… Strach, Wampiry. Wilkołaki, Bajki japońskie… co tu robią bajki? Psoty wolnego smoka…

Powieści rycerskie. Też rzędy znanych i nieznanych tytułów… Pieśń o Rolandzie. Broń średniowiecznej Europy… Ruscy bohaterowi bylin…

– Chodźmy – dotknął mojej ręki Lans.

– To nieprawdopodobne – wzruszyłem ramionami. – Te książki są rzadkością nawet na Ziemi. A tutaj, na peryferiach galaktyki…

– Większość książek to reprinty – wyjaśnił Lans. Przesunąłem palcem po grzbietach. Jakbym na chwilę wrócił do dzieciństwa…

Lans znowu dotknął mojej ręki i ocknąłem się. Trzeba działać, a nie zachwycać się starodawnymi księgami. Ale gdy szedłem za Lansem, pojawiło się dziwne wrażenie. Jakby w duszy, tam gdzie ziała wycięta ostrzem Obojętnych dziura, coś się pojawiło.

Odchylając zasłonę, która pełniła tu rolę drzwi, weszliśmy do pokoju.

Загрузка...