4. Słowo sekty

Nigdy nie celowałem w plecy. Nigdy nie strzelałem do bezbronnych. Nigdy nie zabijałem niewinnych.

Ale Dray, samochwała i łajdak, uważający się za bohatera, wiedział to, czego nie powinien był wiedzieć. Może tylko parę jego słów dzieliło Ziemię od nieodwracalnego koszmaru. „Biały Raider” na bezpiecznej orbicie, gdzieś w okolicy Saturna, i dziesięciometrowa kula bomby kwarkowej, powoli spadająca w stratosferę. Coraz bliżej Ziemi, jej oceanów i skał, i lądów – materii wystarczająco gęstej, żeby wejść w reakcję z kwarkami… I szary dzień apokalipsy. Właśnie dzień – zniszczenie całej planety potrwa najwyżej kilkadziesiąt godzin. Ogromny, rozszerzający się szybko lej wypełniony atomowym kurzem… Szary wrzód, rak na ciele planety, rozprzestrzeniająca się pustynia nieważkiego pyłu, który jeszcze przed chwilą był kwiatami i drzewami, domami i samochodami, ptakiem nad lasem i człowiekiem w polu… Szara chmura nasuwająca się na miasta, ludzie uciekający przed niezrozumiałą, straszną śmiercią… Samoloty krążące nad rozsypującą się na atomy planetą, dopóki nie pochwyci ich reakcja odpychania kwarków…

Istnieje wiedza, która zabija przez sam fakt swojego istnienia.

Nacisnąłem spust i biały promień pistoletu laserowego przekreślił życie Draya. Życie, z którego znałem tylko jeden epizod – ucieczkę przed krążownikiem patrolowym, zakończoną na planecie Ziemia.

Strzał rozwiązał przy okazji wszystkie problemy młodego Palijczyka, wszystkie rozterki związane z niewykonaniem zadania. Co to za różnica – jeden cel czy dwa.

Ubranie na Drayu zapłonęło, a niosący go Palijczyk zachwiał się i wypadł przez iluzoryczne drzwi na korytarz prowadzący do wyjścia, do ratunku…

– Pilnuj chłopców! – krzyknąłem do Redraka. Nie obchodziło mnie, czy urażę uczucia Lansa, wprawdzie sparaliżowanego, ale słyszącego wszystko. Rzuciłem się do drzwi, za którymi znikli palijski wampir i Dray.

Restauracja nie robiła już wrażenia pustej. W jej głównej sali – jaskini długiej na sto metrów i szerokiej na dziesięć – walczyła ze sobą co najmniej setka ludzi. Nie licząc kobiet, które przeważnie zostały w niszach przy stolikach. Mignęła mi twarz jednej z nich – czarująca, subtelna brunetka w błyszczącej wieczorowej sukni. Niespiesznie kroiła befsztyk, nie odrywając zaciekawionego spojrzenia od trwającej wokół rzezi. Idiotka? Sadystka? Psychopatka?…

Padłem na kamienną podłogę, uchylając się przed płaszczyznową klingą, która błysnęła mi nad głową. Wyrwałem miecz i sparowałem następny cios. Napastnik, pozbawiony dwóch trzecich ostrza, zrejterował.

O dziwo, wszyscy uczestnicy jatki – prócz mojej załogi i porywaczy Draya – używali wyłącznie jednoatomowej broni. Dlaczego? Przecież nie ma tu pola neutralizującego, nic nie przeszkadza wykorzystać w walce na przykład generator antymaterii… Jakby dla wszystkich tu zebranych walka była przede wszystkim rozrywką, możliwością zaprezentowania swoich umiejętności. A czy może być mowa o elegancji pojedynku, gdy twój przeciwnik ma blaster?

Co zrobić, ja walczę według własnych reguł. Dla mnie sztuka walki polega na zwycięstwie, nieważne, jaką drogą zdobytym… Z prawej strony błysnął promień lasera i jeden z przeciwników Klena upadł. Uratowany przez nas wojownik wyraźnie był tego samego zdania.

– Siergiej, z tyłu! – Głos Redraka załamał się ze strachu. Odwróciłem się i zobaczyłem szczupłego niskiego mężczyznę w pstrokatym miejscowym stroju. Właśnie z uśmiechem triumfu unosił miecz do ciosu. Klinga płonęła białym ogniem. Nieprzerwane ostrzenie, metoda, którą osobiście wprowadziłem do użytku… Nawet gdybym zdążył zaatakować, wzniesiona klinga i tak na mnie opadnie.

Od naszego stolika strzelił błękitny promień. To nie Redrak; nie zdążyłby wyciągnąć swojego blastera spod ubrania. To Dańka. Nie wiem, co zaważyło na tym strzale – lekcje Ernada, wrodzona celność czy po prostu szczęście… W każdym razie Dańka trafił.

Shedmończyk, który postanowił zabawić się w towarzystwie kosmonautów, zastygł. Twarz mu zesztywniała, usta wykrzywiły się w idiotycznym uśmieszku, ręce obwisły. Powoli, jak podcięte drzewo, runął na podłogę.

Pochyliłem się nad nim i końcem klingi dotknąłem gardła.

– To nie fair bić leżącego – powiedziałem w standardzie – ale atakowanie od tyłu też nie jest w porządku.

Mój miecz nakreślił na podłodze linię grubości mikrona.

– Więc jesteśmy kwita.

Walczący rozbili się na małe grupki, pobojowisko przypominało zmultiplikowaną scenę pojedynku. Prześlizgując się pomiędzy zajętymi własnymi sprawami ludźmi, dotarłem do iluzorycznych drzwi, za którym znikli Dray i jego porywacz. Martwi? A może jednak nie?

Korytarz za holograficzną zasłoną w niczym nie przypominał drogi, którą doszliśmy do restauracji. Miękkie dywany na podłodze, szerokie, biegnące w górę schody… Jasne światło, ale o dziwo nierażące oczu po półmroku restauracji. I absolutna cisza. Korytarz oddzielały od sali nie tylko iluzoryczne drzwi, ale również dźwiękoszczelne pole tłumiące okrzyki walczących i jęki rannych. Co prawda, dyskretna elegancja głównego wejścia do restauracji została nieco zakłócona.

Na ogromnym białym dywanie z naturalnego futra rozpływała się ciemnoczerwona plama. Na środku krwawego kleksa leżeli Dray i Palijczyk, nieruchomi, beznadziejnie martwi. Głowa Palijczyka była nienaturalnie wykręcona, wysunięte na kilka centymetrów kły wyryły w dywanie dwie bruzdy.

Jakież straty poniosła przeze mnie restauracja…

Nieco dalej zamarła wystraszona trójka – przystojna, choć niemłoda kobieta i dwóch ciemnoskórych, prawie czarnych mężczyzn. Gdzieś ich już widziałem… Przynajmniej kobietę…

– Nie żyje? – spytała kobieta. Jej głos rażąco kontrastował z wyrazem twarzy. Absolutnie spokojny, lekko zaciekawiony.

Wreszcie sobie przypomniałem. Siedzieli w restauracji naprzeciwko nas. Szybko wyskoczyli na korytarz… A może wyszli przed rozpoczęciem bójki?

Podniosłem powiekę Draya, zobaczyłem rozszerzoną źrenicę i skinąłem głową.

– Nie żyje.

– Szkoda – zauważyła kobieta. Jej towarzysze nie wtrącali się do rozmowy.

Szkoda – powtórzyłem jak papuga. I poczułem zapach niebezpieczeństwa, lekki, niemal nieuchwytny. Miecz w pochwie, blaster w kaburze… Ale przecież zdążę je wyciągnąć, zanim ktokolwiek z tego niecodziennego tria – niechby nawet kobieta – sięgnie po broń!

– Bierz go, Vaich – rzuciła krótko kobieta.

Palijczyk, leżący nieruchomo w kałuży krwi, wyprostował się błyskawicznie. Cios w twarz odrzucił mnie na ścianę. Sięgnąłem po miecz, przeklinając się za zadufanie i głupotę. Ernado opowiadał mi wystarczająco dużo o Palijczykach, bym zrozumiał, że nie można jednym strzałem zabić istoty mającej trzy niezależne układy krwionośne i zdublowane mniej ważne organy!

Mój miecz odleciał na bok. Krzyknąłem z bólu w wywichniętym stawie i kopnąłem Palijczyka. Ten jakby nie poczuł ciosu, zdolnego powalić na ziemię każdego człowieka. Na wielkich Siewców, czy on w ogóle jest humanoidem?

Ręce wampira przyszpiliły mnie do ściany stalowym chwytem.

– Brawo, Vaich – powiedziała czule kobieta. – A teraz zaczekaj. Muszę mu się przyjrzeć.

Kobieta oglądała mnie bez pośpiechu, a ja mogłem jedynie gapić się na nią. Gdy już wiedziałem, że rozpoznam ją pod dowolnym makijażem – jeśli w ogóle przeżyję to spotkanie – przełączyłem się na Vaicha.

Teraz palijski wampir niezbyt przypominał człowieka. Kły – zdumiewający twór ewolucji, naturalna strzykawka umożliwiająca wyssanie krwi albo wstrzyknięcie toksyn paraliżujących; oczy, teraz jasnoczerwone; blada, niemal błękitna skóra obciągnięta na kościach czaszki. Nie przypadkiem ziemski folklor tak dokładnie opisywał wampiry! Palijczycy byli starożytną i bogatą cywilizacją, zapewne wielu jej przedstawicieli mogło pokryć koszt hiperprzejścia na Ziemię, planetę, której nie ma, doskonały rezerwat dla znudzonych standardową żywnością wampirów…

– Spodziewałam się czegoś więcej – powiedziała w końcu kobieta.

– Na „więcej” mam innych pretendentów – powiedziałem ze złością. – Pani kolejka przyjdzie nieprędko.

– Porzuć ten ton – poradziła kobieta prawie serdecznie. – Chciałabym dać ci pewną radę.

– A ja chciałbym zadać pytanie.

Musiałem grać na zwłokę. Jeszcze dwie minuty i ci, którzy nie pozwalają moim przyjaciołom przyjść mi z pomocą, będą martwi.

– Cóż, pytaj.

– Jesteście z „Białego Raidera”? Sekta Potomków Siewców? Kobieta pokręciła głową i uśmiechnęła się do jednego ze swoich towarzyszy.

– Słyszałeś, Rely, jak nazywają nasz statek?

Rely ochoczo pokiwał głową. Nieprzyjemny widok – taki mężczyzna całkowicie podporządkowany kobiecie. Znowu spojrzała na mnie.

– Tak, lordzie. Jesteśmy Potomkami Siewców ze statku, który wy nazywacie „Białym Raiderem”.

Dziwne. Skoro tak doskonale zna moją biografię, powinna wiedzieć, że nie jestem już lordem, lecz księciem, niechby nawet symbolicznym. To nie mogło być przypadkowe przejęzyczenie.

– A teraz zapamiętaj moją radę. Nie mogę cię zabić ani pozwolić na zabójstwo któremuś z członków sekty czy z najemników.

– Miło mi to słyszeć.

– Więc masz jeszcze szansę, żeby zostać przy życiu. Najlepszym i najbardziej honorowym wyjściem dla ciebie jest powrót na Ziemię.

– Żeby zginąć razem z nią?

– Tak. Umrzeć wraz ze swoją planetą to bardzo szlachetny czyn. Dowiedź, że nie przypadkiem zostałeś lordem.

– Nie znajdziecie Ziemi. Dray nie zdążył wam nic powiedzieć. – Ależ zdążył. Planetę, której nie ma, znajdziemy najpóźniej za rok. To nie twoja wina, że urodziłeś się na Ziemi, ale nie możemy pozwolić na żadne wyjątki. Wszyscy mieszkańcy przeklętej planety muszą zginąć.

– Idioci – powiedziałem cicho. – Co z was za idioci! Jeśli ważycie się zniszczyć Ziemię, spalę planety, z których pochodzą wasi obłąkani sekciarze. Przysięgam! Fabryki Tara wyprodukują bomby kwarkowe dla swojego księcia.

Kobieta uśmiechnęła się wzgardliwie i oznajmiła tajemniczo:

– Gdy Ziemia zginie, na pomoc Tara nie możesz liczyć.

Rely skłonił z szacunkiem głowę i powiedział coś do kobiety. Dziwne… Według moich informacji w sekcie Potomków kobiety nie odgrywały szczególnej roli.

– Możesz być tego pewny… Wycofujemy się. Vaich! Palijczyk, który nadal przygważdżał mnie stalową dłonią, rzucił kobiecie szybkie, uważne spojrzenie. Jakby ważne były nie słowa, lecz intonacja, mimika…

– Gdy się oddalimy, możesz uznać, że dotrzymaliśmy umowy, i postąpisz tak, jak uznasz za stosowne.

Vaich uśmiechnął się.

Znalazłaś wspaniałe wyjście z sytuacji, babciu! – krzyknąłem za oddalającą się kobietą.

– Nie należy obrażać zwycięzcy – powiedział głośnym szeptem Vaich. – Za chwilę umrzesz, Ziemianinie.

– Zobaczymy.

To przykre zginąć od kłów wampira, któremu pięć minut temu osobiście wsadziło się w plecy promień laserowy… Nie. To po prostu niemożliwe. Ernado albo Kleń muszą dotrzeć tutaj i mi pomóc.

– Wypiję twoją krew, Ziemianinie. Moi przodkowie lubili odwiedzać Ziemię, jej mieszkańcy zawsze nam smakowali. Nasze planety są ze sobą związane od niepamiętnych czasów… Pal ukarano zamiast Ziemi… Myśleli, że to nas przeklęli Siewcy. Zostaliśmy osądzeni i skazani.

– Vaich zamilkł i przymknął oczy. Jego uścisk lekko osłabł. Zauważyłem, że cały jest we krwi, nadal płynącej z rany Przełączasz się na rezerwowy krwiobieg? – zapytałem drwiąco. Czas, najważniejsze to zyskać na czasie…

– Tak – wysyczał Vaich. Jego ręce znowu chwyciły mocniej. – Jesteśmy doskonalsi niż wy, Ziemianie. Jesteśmy silniejsi, odporniejsi… Jesteśmy starsi od was…

– I dlatego nienawidzicie nas tak, jak słaby nienawidzi silniejszego? Kłamiesz, Palijczyku. Dostajesz pęcherzy na skórze od ultrafioletu naszego słońca, dusisz się od zapachu czosnku. Nie możesz powstrzymać upływu krwi, gdy zostaniesz zraniony przedmiotem wykonanym z dowolnego drzewa Ziemi!

– Jasne… ale tutaj ja jestem silniejszy! Zdechniesz, człowieku z planety, której…

Przerwał i zamarł, jakby trafił go promień paralizatora. Ale na korytarzu nikt się nie pojawił, a ręka wampira trzymała mnie z tą samą siłą.

– Słuchaj i odpowiadaj – powiedział Vaich zmienionym, zimnym głosem. – Nie zwracaj uwagi na ciało mówiącego, to tylko nadajnik, kukła, parawan… Masz zamiar prześladować raider?

Dziwna gra. To już nie był Vaich, to ktoś inny. Może w ogóle nie człowiek…

– Kim jesteś?

– Bez odpowiedzi.

– Jak podporządkowałeś sobie Palijczyka?

– Bez odpowiedzi. Będziesz prześladował sekciarzy?

– Tak. Jeśli twoja kukła mnie nie zabije. Powstrzymasz go?

Nic nie zostało postanowione. Nie ma potrzeby prześladowania „Białego Raidera”. Oni nie mogą zaszkodzić Ziemi. Nie bój się o swój świat.

– Dlaczego nie mogą?

– Bez odpowiedzi. Nie bój się o Ziemię. Daj spokój sekciarzom.

– Nie wierzę ci.

– To źle. Niebezpieczeństwo grozi tylko tobie i twojej załodze. Musisz odesłać chłopca na Ziemię.

Popatrzyłem w oczy Palijczyka, jasnoczerwone, ale teraz jakby szkliste.

– Poznałem cię. To ty ze mną rozmawiałeś… przez Ernada.

– Tak.

– Dlaczego nie możesz wziąć mnie pod kontrolę? Znacznie prościej zmienić mnie w kukłę, niż namawiać obcymi głosami.

– Zakaz. Bezpośredni wpływ i czynna ingerencja są niemożliwe. Tylko rady i groźby…

Za dużo tu doradców. I każdy z nich boi się mnie zabić. Czy ty i kobieta z sekty macie ten sam powód, by mnie oszczędzić? Jesteście tą samą istotą?

– Jesteśmy absolutnie różni. Motywy również mamy odmienne. Żadnych innych odpowiedzi nie będzie. Zrezygnujesz z prześladowania raidera? Wtedy zmuszę kukłę, żeby cię uwolniła.

Wampir stał już w kałuży krwi – nawet puszysty dywan nie mógł jej wchłonąć. Vaich musi być mocno osłabiony…

– Nie przekonałeś mnie. Muszę zniszczyć „Białego Raidera”.

– Przerywam ingerencję i odchodzę.

Z twarzy Vaicha znikła nieruchoma maska. Drgnął.

Wyczułem szansę!

Zaatakowałem, kopiąc w to miejsce, gdzie ludzie mają krocze. Vaich zawył i zgiął się wpół. Jakie przyjemne podobieństwo do Ziemian… Odskoczyłem w bok i wyrwałem z pochwy płaszczyznowy miecz.

– I co, łajdaku, przyjemnie? – zapytałem.

Vaich wyciągnął swój miecz. Chwiejnie ruszył w moją stronę, pstryknął przyciskiem ostrzenia, a po mieczu przesunął się jasny pierścień. Uwaga, jego słabość może być pułapką…

Też naostrzyłem swój miecz i machnąłem nim lekko, by się trochę stępił. Jeśli klinga będzie zbyt ostra, rana się zasklepi. Tym bardziej rana wampira.

– Szkoda, że nie mam kołka osinowego… – powiedziałem z rozmarzeniem. – Wiesz, jak zabijaliśmy nieproszonych gości z twojej planety? Drewniany kołek w serce. Zresztą ty pewnie masz tam nie serce, lecz splot naczyń. A w głowie chyba wyłącznie kość.

– Zabiję cię – zacharczał Vaich. – Zabiję.

Z jego kłów spadły żółte krople trucizny paraliżującej. Dodatkowa szkoda wyrządzona nieszczęsnemu dywanowi.

– Wytrzyj ślinę – poradziłem. – Nieprzyjemny widok.

I zaatakowałem.

Zdołał odbić dwa albo trzy ciosy. Gdyby był w formie, bez dziurki po pistolecie laserowym, pojedynek mógłby zakończyć się inaczej.

Włączyłem ostrzenie miecza, bo to doskonale oczyszcza klingę z krwi. Zgubiło cię gadulstwo, wampirze. Trzeba było wbić mi zęby w gardło od razu, bez zbędnych dyskusji o Ziemi.

Zresztą najbardziej pomógł mi ten obcy, „życzliwy” telepata, który tak łatwo przejmuje kontrolę nad cudzą świadomością. Zaliczę mu to przy spotkaniu…

Przez nieistniejące drzwi przeszedł Kleń. Obrzucił pomieszczenie szybkim spojrzeniem, wsunął miecz do pochwy i wyjaśnił:

– Było ich ośmiu, kapitanie. Zawodowcy… niemal mojej klasy. I cała masa amatorów.

– Co z załogą?

– Ernado ma liczne oparzenia… niezbyt groźne, nawet dla Taryjczyka. Lans zaczął się już ruszać. Redrak ma podrapane ręce. Dańka cały i zdrowy. Będziemy gonić tych, którzy uciekli?

Pokręciłem głową. Ocenę obrażeń przez Klenijczyka można było śmiało pomnożyć przez dwa. Teraz naszym problemem była nie pogoń, lecz dotarcie na statek.

– Nie, Kleń. Nie teraz. I nie na piechotę.

Загрузка...