4. Na ostrzu igły

Statek Siewców – najpewniejsza kryjówka na Ar-Na-Tinie – został zamieniony w sztab. Jego wnętrze przybrało teraz wygląd przestronnej, okrągłej sali, podzielonej szklanymi przegródkami. Za jedną z nich siedzieli przy terminalach oficerowie Ar-Na-Tina. Miejscowe wyposażenie wyglądało głupio na środku super-statku, ale łatwiej było przenieść je tutaj, niż przeszkalać ludzi do pracy ze sterowaniem myślowym.

– Nasz krążownik jest uszkodzony – powiedział ponuro Lans. – Trwają prace remontowe… Krążownik Fangów został zniszczony.

Napiłem się kawy z filiżanki. Gorący płyn spłynął przez przewód pokarmowy i dotarł do lodowatej pustyni. Gdyby mi powiedziano, że w środku mnie pada śnieg, wcale bym się nie zdziwił.

– Jeńcy są?

– Nie. Krążownik przejęły kutry Ar-Na-Tina… Tu jest niewiele miast, a w Hejorze i Rjomie wszyscy mieli przyjaciół czy krewnych… Rakietę idącą na Schey udało się przechwycić, tam straty są minimalne.

Skinąłem głową i dopiłem kawę.

– Gdzie twój miecz? – zapytał Lans.

– Tam gdzie Hejor. Dziękuję, Lans. Dobrze pracowałeś, w czasie gdy ja rozwiązywałem rebusy.

– O czym ty mówisz?

– Nieważne. Omal nie zawarłem znajomości z Obojętnymi.

Lans nie zdążył o nic więcej zapytać.

Kapitanie, ma pan gościa. Redrak, znany jako…

Wpuść.

W ścianie pojawił się otwór i przed nami stanął Redrak. Miał na sobie kombinezon bojowy starego typu, w rodzaju tych, których używaliśmy na „Terrze”. Uśmiechnąłem się, Lans skinął głową na powitanie – nic nie wiedział o mojej rozmowie z byłym pilotem.

Redrak milczał.

– Co słychać? – zapytałem. – Udało ci się wygrać kolejną planetę zamiast tego żałosnego światka? Ar-Na-Tin długo nie pociągnie.

– Miałeś rację – powiedział cicho Redrak.

– Oglądałeś obrazki? Hejor… Zresztą Bóg z nim, w końcu to tylko kombinat mięsny. Rjom jest znacznie bardziej interesujący. Duże miasto, półtora miliona ludności. Nagranie!

W powietrzu przed nami pojawił się ekran. Jakby otworzyło się okno do piekła. Płonąca równina połyskująca szkliście w promieniach słońca. Morze ognia, skute lodowatymi brzegami, czarny popiół zaścielający żółte niebo.

– Morze ognia, Redrak – powiedziałem ze złością. – Powtórka z przyszłych działań apokalipsy. Podoba ci się?

– W Rjomie mieszkała moja… – Redrak zająknął się -…kobieta. Zostałem ukarany, Siergiej. Nie uwierzyłem i zostałem ukarany.

– Po co przyszedłeś?

– Okazać posłuszeństwo.

Pokręciłem głową i podszedłem do Redraka. Ekran znikł, gdy się przybliżyłem.

– Czy ty to robisz specjalnie? – zapytałem. – Komplikujesz sytuację po to, żeby potem mieć co robić?

– Chciałem być… – Redrak na chwilę przymknął oczy, odetchnął-…silniejszy od ciebie. Stanąć wyżej niż ty, lordzie. Chciałem udowodnić, że nie jesteśmy gorsi od Siewców. Ludzie nazywają nas chronokolonistami. Jesteśmy niczym homunkulusy, marionetki. Ale jednak ludzie.

Teraz Redrak mówił po rosyjsku – nawet nie zauważyłem, kiedy zrezygnował ze standardu.

– Czy ja kiedykolwiek mówiłem, że Siewcy stoją wyżej niż ich potomkowie? – zapytałem, akcentując ostatnie słowo.

Redrak milczał.

– Odpowiadaj swojemu imperatorowi! – krzyknął Lans.

Redrak drgnął i powtórzył bezbarwnym głosem:

Jestem winien. Miałeś rację. Zostałem ukarany. Posłuszne mojemu pragnieniu, w powietrzu zmaterializowały się fotele. Światło przygasło, szklane przegrody utraciły przezroczystość.

– Redrak, nie mam pojęcia, co teraz zrobić – powiedziałem ze zmęczeniem. – Gdybyś usunął stąd swoich klientów, Fangowie dostaliby wydmuszkę zamiast planety. Bez zakładników Ar-Na-Tin nie jest nic wart. Ale teraz… Sprawdzałeś hipertunele?

– Naprowadzanie nie działa – odpowiedział bardzo cicho Redrak. – Hipertunele zostały przechwycone… na wszystkich wektorach…

– Naprowadź kanał na Rantori Ra – poleciłem – i wyślij przez hipertunel bombę ozonową. Z sekundowym zwolnieniem wybuchu.

Redrak podniósł wzrok i uśmiechnął się słabo.

– Taka sztuczka uda się tylko raz – mówiłem dalej. – Fangowie zaczną określać charakter przesyłanego ładunku. Ale będą mieli o jeden statek przechwytujący mniej.

Redrak bez słowa skinął głową.

– Co jeszcze możemy zrobić? – zapytałem. – W końcu to ty jesteś piratem… rozbójnikiem z kosmicznego traktu. Mów! Rozdać broń ludności?

– Już to robimy.

– Przygotowanie psychologiczne typu „umrzemy za ojczyznę, święta wojna, Fangowie zjadają niemowlęta”…

– Wszystkie media pękają od tego w szwach. – Redrak wzruszył ramionami. – Jedzą niemowlęta? Nieźle brzmi. Moi chłopcy podawali, że są wampirami, gwałcą ludzkie kobiety…

– Kastrują mężczyzn – ciągnąłem. – Niech twoi prorocy bardziej się postarają, jak wtedy, gdy zachwalali gry hazardowe… i produkcję niebieskiego pyłu.

Redrak znowu spuścił głowę.

– Armia – rozmyślałem na głos. – Nagrody, odznaczenia, premie, sto gramów dla każdego…

Lans uśmiechnął się sceptycznie.

– Sto rano i sto wieczorem – dokończyłem. – Spirytusu.

– Już to mają – oznajmił Lans.

– Przygotowanie podziemia, na wypadek gdybyśmy nie utrzymali planety.

– Załatwiamy – powiedział Redrak szybko, jakby próbując się zrehabilitować.

– Co jeszcze?

– Pomoc zewnętrzna. Połączyłem się z rządami moich planet. Wyślą statki.

– Doskonale. Będą jeszcze klenijskie… Domu Aler.

– Jeśli zdążymy zebrać wszystkie siły, nie wezmą nas tak łatwo – w głosie Redraka pojawiła się nikła nadzieja.

– Jak sądzisz? Zdążymy?

– Pierwsze statki przybędą za dziesięć, dwanaście godzin… Tylko Siewcy zdążyliby wcześniej. – Redrak zamilkł na chwilę. – Wątpię, kapitanie. Fangowie zaatakują nas za dwie, trzy godziny i postarają się przejąć Ar-Na-Tin do zachodu słońca. To kolejne sześć godzin. A gdy już zdobędą planetę, nie damy rady ich wykurzyć.

– Wyjaśnij sytuację swoim klientom. Rozdaj broń. Jeśli wśród nich są wojskowi, niech przyjdą do sztabu. Idź.

Redrak powlókł się do ściany, w której znowu pojawił się otwór.

– Stój! Redrak… Jeśli zobaczę, że nie zdołamy utrzymać planety, że twoi wysoko postawieni goście staną się zakładnikami, wydam Świątyni rozkaz aktywizowania bomby kwarkowej.

Redrak skamieniał.

– Nie możesz wydać takiego rozkazu, Siergiej – powiedział cicho, kręcąc głową.

– Mogę, ponieważ ja też będę na planecie. To będzie walka na śmierć i życie, Redrak.

Były pirat znikł. Popatrzyłem na Lansa.

– Nie mam prawa wydać takiego rozkazu – wyjaśniłem mu. – Szkoda, bo nie wahałbym się. Gdyby Fangowie mieli dyktować swoją wolę rządom najbardziej rozwiniętych planet… Lans, zostaw mnie na pół godziny. Chcę odpocząć.

Lans skinął głową, ale nie wyszedł.

– Siergiej, a co z pomocą Siewców?

– Jaką pomocą? Przecież sam dla nich pracowałeś. Siewcy chcą, żeby Fangowie i chronokolonie starły się w tym sektorze. Ziemia nam nie pomoże.

– Mówisz o kierownictwie – powiedział cicho Lans. – O Maccordzie i tych, którzy stoją za nim. A ja znam formacje bojowe Siewców od wewnątrz. Grupy desantowe, statki wsparcia…

– Bzdura! Dyscyplina wojskowa… – zacząłem i urwałem.

To wszystko było tak niedawno, najwyżej dziesięć lat temu… gwiżdżę na czas absolutny, mierzę życie swoimi godzinami. Góry tak piękne, że aż nierealne, że pragnie się zrzucić ciężką kamizelkę kuloodporną i wyciągnąć w ciepłym słońcu… Spróbuj zrzucić! Chyba że ci życie obrzydło…

Stoimy wokół człowieka w mundurze, który jeszcze żyje – niestety. Nie daj Boże, żeby lekarze uratowali tego okaleczonego, umęczonego, pozbawionego płci chłopaka, którego wezwano do wojska, żeby pogodził dwa wściekłe narody.

Pilot naszego helikoptera patrzy na porucznika. Ten odwraca wzrok. Mamy zakaz walki. Pognali nas na śmierć, na rzeź prezydenci i premierzy w wykrochmalonych koszulach, tak lubiący demonstrować swoje pokojowe zamiary pod lufami kamer telewizyjnych.

– To prowokacja… – odzywa się porucznik. A pilot, jakby nie słysząc, mówi:

– Trzy kilometry stąd jest wioska.

– Czyja? – nie wytrzymuje porucznik.

– Jednych albo drugich – odpowiada obojętnie pilot. – Podlecę i wystrzelę.

– Masz numer na boku, zobaczą…

– No to dokończycie za mnie.

Kamizelka już nie przytłacza, automat stał się przedłużeniem ręki. A rozkazy… od kiedy słuchają ich ci, którzy kroczą ramię w ramię ze śmiercią?

– Lans – przerwałem napływające wspomnienia – połącz się z kim możesz, wyjaśnij, co się dzieje. Niech będą obok, gdy się wszystko zacznie. Pewnie zbyt dużo zapomniałem.

Lans skinął głową i wyszedł. Błyskawicznie, nie czekając na rozkaz, światło zgasło, a z podłogi wysunęło się niskie, szerokie łóżko.

– Dziękuję – powiedziałem do ścian i położyłem się. – Muszę odpocząć… z godzinkę, nie więcej. Potem sprzątniesz.


Szedłem przez zamieć, po gładkim jak szkło lodzie bezkresnej równiny. Na horyzoncie pląsał purpurowy ogień. Płatki śniegu w jego świetle wydawały się czarne. A może takie właśnie były.

– Wiesz, gdzie jesteś?

Głos płynął z tyłu – cichy, dziwnie znajomy głos.

– Wiem – wyszeptałem. – Hejor. Epicentrum wybuchu cieplnego.

– Nie odwracaj się.

– Nie mam zamiaru. I tak wiem, kim jesteś, Obojętny.

Cisza, tylko słaby szelest śniegu. Dokąd ja idę? Po co? I jak znalazłem się na braterskiej mogile Hejora?

– Dlaczego nie mogę się odwrócić?

– Odpowiedź za odpowiedź.

– Dobrze. Dlaczego nie mogę się odwrócić?

– Żebyś nie zobaczył mojej twarzy.

– Nie sądzę, żeby mnie zdumiała. Jesteś w stanie przyjąć dowolną postać?

– Oczywiście. Ale lepiej, żebyś jej nie widział. Teraz moje pytanie. Kiedy zrozumiałeś?

– Co zrozumiałem? – zaśmiałem się. – Po co miałbyś zadawać pytania, Obojętny? Przecież dla ciebie nie ma tajemnic, prawda? Możesz otrzymać odpowiedź na dowolne pytanie…

– Znam odpowiedzi tylko wtedy, gdy pytania sami niepotrzebne… Padłem na kolana, na gładki jak szkło lód, na topniejące jak lód szkło i zapytałem:

– Obojętny, co to jest? Sen, halucynacja, rzeczywistość?

– Tak bardzo potrzebujesz odpowiedzi?

– Tak!

– To sen. Ale nie traktuj go jak majaczenia. Sen to tylko inna strona życia. Strona poza czasem i przestrzenią.

– I ty możesz w niego ingerować.

– Mogę. Mam bardzo mało możliwości – sen, majaki, hiperprzejście tunelowe. Tylko te chwile, gdy nie wierzysz w rzeczywistość tego, co się dzieje. Gdy nie ma punktów orientacyjnych, gdy prawda i kłamstwo są jak dwa odbicia w zwierciadle świadomości. Gdy jesteś wolny.

– Jestem wolny wtedy, gdy rozumiem, co się dzieje. – Oderwałem dłonie od twarzy, palce były lodowate. Krótkie porywy wiatru ciskały we mnie czarny śnieżny pył. Za plecami niczym bezcielesny cień, niczym bezlitosny konwojent stał Obojętny. – Nic mi nie opowiadaj – powiedziałem. – Ale jeśli sam zgadnę, potwierdzisz?

– Tak.

– Za setki, tysiące, miliony lat cywilizacja Fangów zdobędzie absolutną kontrolę nad czasem i przestrzenią. Tak?

Cisza. Zaśmiałem się.

– Otóż to. Tak właśnie myślałem. Za setki i miliony lat cywilizacje i ludzi, i Fangów zdobędą potęgę absolutną. Tak?

– Tak.

– Przeciwieństwa się przyciągają, nieprawdaż, Obojętny? – Wstałem, wystawiając twarz pod zimne uderzenia wiatru. – Ludzie, Fangowie, co za różnica, jeśli nie będzie ciał… i planet, na których można żyć. Po prostu wszechpotężny rozum. Nes… ten Fang, z którym walczyłem na Klenie, nie kłamał. Jesteście ich potomkami. I jednocześnie naszymi.

– Tak.

– A więc wojny nie będzie – powiedziałem. – Nie może być, w przeciwnym razie zniszczymy się nawzajem.

– Wojna będzie. Zginie Ziemia i Fang. Zginie większość ludności planet. Resztki cywilizacji powrócą do czasów barbarzyństwa. Dopiero po milionach lat jedni i drudzy znowu się spotkają… i odnajdą możliwość współpracy.

– Więc to jest możliwe?

– Wszystko jest możliwe.

– I możemy nie walczyć?

Przerwa… i obojętny głos Obojętnego:

– W rzeczywistości, w której ja istnieję, wojna była.

Skrzywiłem się.

– Nie jesteś lepszy od Siewców, Obojętny. Tak samo pewny niezmienności przeszłości i tak samo dążący do zachowania jej.

– Ja nie dążę, Siergiej. Jest mi wszystko jedno. Można zmienić przeszłość i wtedy wojny nie będzie.

– I ciebie też! – krzyknąłem wściekły. – Nie pojawisz się w ogóle!

– Dlaczego? Pojawię się jako efekt pokojowej współpracy ludzi i Fangów. Być może nawet o kilka milionów lat wcześniej…

Milczałem. Zrozumiałem – wreszcie zrozumiałem, z kim rozmawiam.

– Co tobą kieruje? – wyszeptałem. – Co?

– Nuda. Wiem wszystko i mogę wszystko. Dla mnie nie ma celów, bo są realizowane w momencie pojawienia się. Nie ma tajemnic, bo znam odpowiedzi zaraz po sformułowaniu pytania. Nie ma odległości i czasu, bo jestem wszędzie i zawsze.

– Żal mi cię, Boże – powiedziałem, odwracając się do nieruchomej postaci okrytej bezdenną ciemnością. – Żal mi cię.

– Teraz już wiesz – powiedział Obojętny.

– Tam na płaskowyżu koło jeziora Hejora to też byłeś ty – wyszeptałem. – Wszyscy, którzy tam byli, to ty… i Dańka z Ziemi to też ty. I moi wrogowie… Pokaż się!

Raczej poczułem, niż zobaczyłem, jak na wargach Obojętnego pojawił się uśmiech.

– Niech stanie się jasność – powiedział poważnie.

Niebo wybuchło białym płomieniem. Kolorowe cienie tańczyły na szklanej równinie.

Zobaczyłem twarz Obojętnego.

Twarz Boga.

Miliony twarzy. Shorrey Manhem, władca Gyar. Vaich, palijski wampir. Dańka z Ziemi. Mój przyjaciel Dos z XX wieku. Były sierżant wojsk imperatorskich, Ernado. Imperator Tara, imperatorowa Tara. Pirat Redrak Sholtry. Księżniczka. Tjer z planety Kleń. Fang o imieniu Nes. I miliony milionów twarzy, których nigdy nie widziałem i których zwyczajnie nie zdążę zobaczyć, bez względu na to, jak długo będę żył. I twarz zawsze patrząca na mnie ze szkła, z cienkiej warstewki amalgamatu…

– Jesteśmy twoimi marionetkami? – Nie było we mnie strachu ani urazy. Tylko lekki wstręt.

– Nie.

– Poczekaj – wyszeptałem. – Już zrozumiałem. Potrzebujesz tego, czego nie może dać ci siła. Potrzebujesz zapału walki i bólu przegranej. Radości i smutku. Miłości i przyjaźni. Wszystkiego, czego jesteś pozbawiony.

– Tak.

– Życie i śmierć… jesteś pozbawiony wszystkiego. Żyjesz, dopóki my żyjemy. Nieważne, jak żyjemy. Więzień obozu koncentracyjnego czy milioner na pokładzie swojego jachtu, co za różnica. Spijasz nasze emocje, kochasz naszą miłością, nienawidzisz naszą nienawiścią. Jesteś tylko kliszą wychwytującą nasze uśmiechy i łzy, lustrem odbijającą cudze świece. Jesteś Bogiem.

Śmiałem się, stojąc w zimnym lśnieniu pośród szklanego morza.

– Biedny Boże! Jesteś tylko naszym cieniem. Wszystko możesz i niczego nie tworzysz. Nie czujesz takiej potrzeby. Jesteś słabszy od Siewców, którzy odważyli się nagiąć czas. Jesteś słabszy ode mnie, który postąpiłem wbrew swojemu losowi. Po co w ogóle zjawiasz się przed nami, Boże? Po co mówisz, po co przyjmujesz ludzkie oblicze? Dojadaj resztki naszych emocji, grzej się w cieple naszych uczuć. Śpij w swojej pajęczynie!

– Mogę ingerować.

Przestałem się śmiać. Patrzyłem na cień, który był wszystkim i niczym, nagle rozumiejąc: ten obojętny Bóg, jedyny, o wielu obliczach, który już wtrącił się do mojego losu, pozbawił mnie tego, czego sam jest pozbawiony – uczuć.

Obojętny podszedł bliżej. Jego twarz była teraz moją twarzą. Gwiżdżę na to. Sam zdecyduję, kto jest prawdziwy, a kto jest cieniem.

Nie ma Boga bez człowieka.

– Jest pewna chwila, Siergiej. Nie da się jej zmierzyć twoimi jednostkami czasu, ale ona jest. Gdy człowiek, w którego świadomości żyję, ginie, gdy ja uświadamiam sobie siebie… jest chwila, gdy już mogę wszystko, a jeszcze nie oduczyłem się pragnąć. Jestem cieniem ludzkich emocji, masz rację. Ale jeszcze mogę działać, nawet jeśli za chwilę stracę zainteresowanie.

– A więc, gdy zostałem pozbawiony miłości…

– Chwila, gdy w kwarkowym rozpadzie ginął pilot statku przechwytującego Fangów. Był rozumny, a jego świadomość rysowała cię jako geniusza śmierci. Bezlitosnego zabójcę, dzielnego obrońcę swojej planety. On zachwycał się tobą, Siergiej. Po swojemu oczywiście. Widział w tobie pięknego wroga, a to dla Fangów najważniejsze.

Osłupiałem. Nocne koszmary, majaki, brednie. Genialne przebłyski i wyrzuty sumienia. Czym to zostało opłacone? Śmiercią tych, którzy nas znali? Ostatnią myślą umierającego? Czemu w takim razie zabójcy nie padali porażeni wolą Boga – posłusznego Boga, spełniającego wolę umierającego? Może dlatego, że mimo wszystko bardziej kochamy, niż nienawidzimy? I ostatnia nasza myśl biegnie do tych, którzy są nam bliscy, a nie do tych, których nienawidzimy…

– I kto opłacił twoją wizytę u mnie, Obojętny? – zapytałem. – Wróg czy przyjaciel?

– Czasem wróg może ofiarować więcej niż przyjaciel – rzekł obojętnie Obojętny. – Ale… przyszedłem tu z woli przyjaciela, Res-Or-Mjen. Przyszedłem z woli przyjaciela, bliski-mi-płci-męskiej…

– Tjer! – skoczyłem do Obojętnego. Do bezradnej lalki, do woskowej figury ulepionej przez ludzi. – Tjer, dziewczynko…

To była ona, dziewczynka z Klena. Z poprzednią twarzą i z cudzymi słowami. I ze zwęgloną dziurą na piersi – raną, z którą nie poradził sobie nawet organizm Klenijczyka…

– Siergiej, Tjer z planety Kleń już nie ma. Ona umarła.

– Tjer!

Chwyciłem ją za ręce, wiedząc, że to tylko widmo, oszustwo bezlitosnego Boga. Ciepłe ręce dziewczynki, która kochała mnie przez całe życie.

– Tjer…

– Nie ma już Tjer. Jest tylko jej ostatnie życzenie, jej wola. Krążownik „Aler” zginął w walce z krążownikiem Fangów. Został za bardzo uszkodzony w czasie poprzednich walk. Wybacz Domowi Aler. Tjer błagała cię o to. „Aler” nie zdołał przyjść ci z pomocą.

– Wybacz mi, rodzino – powiedziałem, patrząc w oczy dziewczynki, której nie było. – Wybacz mi.

– Tjer czekała na te słowa – powiedziała Tjer. – Chciała, żeby miłość wróciła do ciebie. Pragnęła tego. Wierzyła w to.

– Dziękuję, Tjer…

– Chciała, żebyś znalazł prawdę. Dowiedział się, kim są Obojętni. Zwyciężył…

– Nie, Tjer. Będę walczył sam.

Jej twarz zakołysała się jak odbicie w płynącej wodzie. Może teraz patrzyli na mnie ci, których dopiero mam poznać. Albo ludzie, których nie spotkam nigdy.

– Objętny, nie potrzebuję jej daru. Zwróć życie Tjer.

– Nie.

– Zwróć jej życie! Jesteś tylko cieniem… moim, wszystkich ludzi i Fangów, wszystkich rozumnych istot we wszechświecie. To takie proste dać życie. Obojętny! Boże!

Nie zauważyłem, kiedy zacząłem krzyczeć. Ale stojący przede mną cień o nieznajomej twarzy pozostał nieruchomy.

– Jej już nie ma. Rezygnujesz z daru Tjer? Z jej wiary w ciebie? Bohaterze, najszlachetniejszy z Siewców, przyjacielu Klena…

– Dziękuję za prawdę o Obojętnych – wyszeptałem. – Dziękuję za uczucia, których mnie pozbawiono. Ale zwycięstwo zdobędę sam, Tjer.

– To była jej ostatnia myśl – powiedział spokojnie Obojętny. – Gdy „Aler” rozpłynął się w atomowym płomieniu, gdy roztopiony metal przegród spadał na jej ciało…

– Przestań, draniu! Ona chciała, żebym zwyciężył sam! Ja, a nie Bóg, któremu ludzie są obojętni! – krzyknąłem. – Zamilcz! Gdy będę umierał, moim ostatnim życzeniem będzie życie dla tych, którzy we mnie wierzyli! Spełnij je! Teraz!

Nie. – Obojętny wzruszył ramionami. Znowu był mną – bezradny Bóg, władca wszechświata… – Powiedz słowo. To, które kieruje Fangami, to, które powstrzyma wojnę. W przeciwnym razie znowu wejdę w twój umysł.

Uśmiechnąłem się, patrząc na nieruchomą twarz.

– Piękno.

Nieobecny zaczął się rozpływać jak dym w połyskliwym świetle.

– Wynoś się do diabła – wyszeptałem. – Boże…

Stałem pośród szklanego morza opasanego ognistymi brzegami. W oślepiającym lśnieniu z nieba spadały ciemne cienie.

– Witajcie, Fangowie – powiedziałem, patrząc w górę. – Jak mogliście być tacy… tacy naiwni?

Загрузка...