1. Na brzegu rzeki Suchej

Wschód słońca na Somacie, obojętnie którego, białego czy żółtego, to widok ustępujący jedynie zachodowi. Najpierw zapalają się szczyty gór, krystaliczny piasek załamuje pierwsze promienie, w dół spełza różnobarwna mgła. Na tle czarnego, zasypanego gwiazdami nieba góry lśnią niczym drogocenne kamienie na aksamicie. I oto ponad krawędziami potrzaskanych skał ukazuje się krawędź słońca – białego albo żółtego, w zależności od pory roku. Niebo napełnia się granatem, a pomiędzy barwnymi, jakby przebranymi w karnawałowe stroje górami pojawia się szara, sunąca powoli wstęga. Rzeka Sucha płynie bardziej leniwie, spokojniej niż ziemskie rzeki. Nawet wodospady, w które obfitują doliny Gór Pomarańczowych, sprawiają wrażenie sennych i niespiesznych. Strumień spada ze skał powoli, niemal bezgłośnie, jakby koryto rzeki wypełniał lekki, nieważki pył.

Zresztą tak właśnie było.

Obudziłem się, gdy białe letnie słońce pokonało rudy grzbiet góry i zalało wąwóz gorącym blaskiem. Niemal natychmiast zrobiło się duszno, chłód nocy znikł bez śladu. Kombinezon, który grzał mnie przez całą noc, zmienił kolor z czarnego na srebrzysty.

Przede wszystkim wyjąłem z kieszeni pudełeczko z filtrami nawilżającymi. Krzywiąc się, gdy poczułem nieprzyjemną suchość w ustach, zamieniłem filtry w nozdrzach na świeże – wilgotne i sprężyste kawałki włókna syntetycznego. W kasetce zostały jeszcze dwie pary – przy pewnej oszczędności powinny wystarczyć na dobę. Druga faza nawilżania zajęła kolejną minutę; ze zgniecionej tubki wycisnąłem kilka centymetrów tłustego białego wężyka maści nawilżającej i z rozkoszą wtarłem w spierzchniętą skórę rąk i twarzy.

Teraz mogłem przejść do zwykłych porannych czyności, identycznych zarówno na Ziemi, jak i sto parseków od niej. Pobiegłem wąwozem do żółtej skały i oddałem co należne przyrodzie Somata. Następnie ruszyłem w stronę przeciwną – do rzeki.

Moje stopy musnęły powolne szare fale. Kolorowe kamyczki, wypolerowane pyłem, ułożyły się w nowy wzór. Brzegi rzeki Suchej były najwspanialszym kalejdoskopem na świecie – tworzyły go kamienie wszystkich odcieni, jakie tylko może wyodrębnić ludzkie oko.

Pochylony, zaczerpnąłem pełną garść „suchej wody”. Na pierwszy rzut oka przypominała srebrzysty pył albo drobny piasek. Dotyk rozwiewał złudzenie. Pyl był chłodny i lekko wilgotny. Drobne kropelki potu na dłoni rozpoczęły powolną reakcję chemiczną, niszcząc rozpuszczone w wodzie substancje krzemoorganiczne. Już śladowe ilości tego złożonego związku wielocząsteczkowego przemieniały zwykłą ciecz i to, co zapełniało rzeki i jeziora Somata, w tak zwaną suchą wodę. Mikroskopijne kropelki wody, otoczone płaszczem krzemoorganiki, odpychały się niczym ładunki jednoimienne. Żeby na całej planecie zmienić wodę w pył, wystarczyło kilka kilogramów substancji hydrodualnej, równomiernie rozproszonej w całej atmosferze. Skąd na Somacie wzięły się te związki? Być może przyczyną był meteoryt z innej galaktyki… albo moi współplemieńcy, testujący na niezamieszkanej planecie egzotyczną broń.

Pomiędzy palcami przesączyła się i spadła kropelka. „Sucha woda” rozpaczliwie próbowała przejść w swój stan normalny. A pot, krew, ślina były całkiem znośnymi katalizatorami. Kiedyś eksperymentowałem, próbując znaleźć pewną i prostą receptę przywrócenia wodzie stanu ciekłego. Niestety, nie znalazłem substancji o nieodwracalnym działaniu.

Wsypałem lekko wilgotny pył do ust i trzymałem go długo, mieszając suchą wodę językiem. Przypominała bezsmakową galaretkę – śliską i drżącą na języku.

Po kilku minutach proces dobiegł końca – zdobyłem cały łyk czystej, zimnej wody… W stan „suchy” przechodziła tylko czysta woda. Z cieczą zawierającą jakiekolwiek drobnoustroje ta sztuczka się nie udawała.

Krzemoorganika wytrąciła się, tworząc niemal niewyczuwalny osad, z którym organizm powinien sobie poradzić.

Głównym problemem Somata było to, że nie zdążyło się na nim rozwinąć życie.

Teraz nie rozwinie się już nigdy.

Załatwiłem sobie jeszcze kilka „łyków” i poczłapałem do miejsca ostatniego noclegu. Widok pylistej rzeki drażnił, za to góry można było podziwiać w nieskończoność.

Słońce powoli sunęło do zenitu. Mały dysk był oślepiająco jasny, ciemnoniebieskie niebo wydawało się niemal czarne. Gorące, niestłumione chmurami czy mgiełką światło parzyło. Usiadłem pod skałą; jej wyszukany kształt dawał cień nawet w środku południowego upału.

– Przypominasz planetę bez atmosfery, Somat – poinformowałem półgłosem kolorowe skały. – Najgorsza z asteroid!

Szczerze mówiąc, nigdy nie odwiedzałem planet pozbawionych atmosfery, a moje pretensje do Somata były niesprawiedliwe. W końcu oferował swoim gościom tlenową atmosferę, odpowiednią temperaturę i wodę – a że odrobinę wysuszoną…

Domaganie się od nieszczęsnej planety cienistych alejek i soczystych owoców byłoby nie w porządku.

W kieszeni na piersi spoczywało płaskie pudełeczko z tabletkami odżywczymi. Odchyliłem sprężynującą pokrywkę, która koniecznie chciała się z powrotem zatrzasnąć, i zajrzałem do środka. Efekty kontroli nie zdumiały mnie: połówka burej tabletki i garść ciemnego pyłu. Z pudełeczka nieoczekiwanie zaleciało miętą. Wczoraj awaryjna racja żywności pachniała wanilią.

O ile wiedziałem, zmiana zapachu wskazywała na pogorszenie jakości produktu. Szkoda tylko, że nie miałem pojęcia, jaki stopień nadawania się do spożycia oznaczał aromat mięty. Imperatorskim kucharzom z planety Tar mogło nie przyjść do głowy, że zepsute tabletki powinny wydzielać nieprzyjemny zapach…

Westchnąłem i rozgryzłem tabletkę. Miała rozmiar Medalu za Odwagę jakiegoś młodego afrykańskiego państewka, więc nawet ta połówka zapewniła szczękom sporo pracy. Jak zwykle, smak i konsystencja nie wzbudziły zachwytu. Z czystych chemicznie białek, węglowodanów, soli mineralnych i witamin trudno przyrządzić przysmak.

Bure kruszywo podążyło w ślad za połówką tabletki, a puste pudełko poszybowało ku suchym falom. Odprowadziłem je rozczarowanym spojrzeniem – nie dorzuciłem.

Zaczynał się szósty planetarny dzień, dziewiąta ziemska doba mojego przymusowego odosobnienia.

Somata miałem już powyżej uszu.

Zdumiewające, jak zmienia się stosunek człowieka do otaczającego go świata w miarę pogłębiania się kontaktu… Mieszkałem na Somacie dwa lata – z ukochaną kobietą, w wygodnym domu o kształcie kopuły, z mnóstwem przyjemnych drobiazgów w rodzaju basenu czy nadajnika hiperłączności, który co godzina rozpieszczał nas wiadomościami galaktycznymi. Sala treningowa z fantomowym partnerem sparringowym pozwalała utrzymywać ciało w kondycji, biblioteka nie dawała zardzewieć szarym komórkom. Żyjąc w ten sposób, zauważyłem zdumiony, że mnie, mieszczuchowi i ekstrawertykowi, zaczyna opowiadać takie życie. I to wcale nie z powodu Terry, która była ze mną.

Polubiłem samotność. Doceniłem zalety spokoju i bezpieczeństwa. Nie rzucali się na mnie doskonale wyszkoleni zabójcy z płaszczyznowymi mieczami, a gigantyczne statki nie próbowały zmienić Ziemi w nieistniejącą planetę. Nie musiałem nigdzie uciekać ani z nikim walczyć – najwyżej z holograficznym fantomem w sali treningowej albo z nieprzepadającym za kąpielą Trofeum.

Świat Somata był piękny. Nie jestem geologiem, nie mam pojęcia, jaki kaprys natury pomalował miejscowe góry paletą malarza surrealisty. Nie wiem, dlaczego „sucha woda” nie jest przezroczysta i ma srebrzysty odcień. Ale latanie nad Somatem na flaerze to niezwykłe przeżycie.

Nasz dom stał na Białym Wybrzeżu, jednym z najbardziej płaskich miejsc na planecie. Równina nie jest zbyt szeroka – najwyżej sto kilometrów między górami a brzegiem, za to ciągnie się wokół całego Morza Owalnego. Wybrzeże pokrywa drobny biały piasek, rzadkie skały to jasny marmur. Na piasku, jeśli podlewa się go zwykłą wodą, mogą rosnąć drzewa. Obok naszego domu jest… był… mały ogród.

Zielone drzewa na białej ziemi to piękny widok.

Dzięki stymulatorom w ciągu kilku miesięcy osiągnęły dziesięć metrów wysokości. Pod koniec pierwszego roku ziemska sakura i tauryjski jedwabnik zakwitły, nadając zagajnikowi fantastyczny wygląd. Na śnieżnobiałej glebie stały obsypane różowymi i purpurowymi kwiatami drzewa – wysokie i mocne, ze zdumiewająco delikatnymi liśćmi i korą miękką jak u młodych sadzonek.

Teraz piasek w zagajniku jest czarny i spieczony, pozlepiany w kanciaste, kłujące bryłki. Drzewa przypominają wycięte z antracytu rzeźby, chociaż może w głębi pni zachowały się jeszcze żywe komórki. Wokół rozprutych kopuł mieszkalnych znieruchomiały roboty bojowe…

Znieruchomiały na zawsze. Człowiek, który przygotował zasadzkę, nie przewidział siły mojego osobistego generatora pola ochronnego. O dziwo, powstrzymywało ono salwy przez całą minutę – gdy ja, krztusząc się gorącym powietrzem i własnym krzykiem, brałem białe maszyny na celownik destruktora.

To, że statek agresorów nadszedł ze wschodu i zagajnik znalazł się pomiędzy nim a stacją osłony, było dziełem przypadku. Moje działa wystrzeliły w statek – po raz pierwszy i ostatni, po czym zostały wypalone laserem szerokopasmowym. Ale stacja żyła nadal, a komputer, nazwany przeze mnie Machno, nie posiadał w swoim programie pojęcia „kapitulacja”. Sam wprowadzałem mu określone cechy osobowości, robiąc z maszyny nerwowego, impulsywnego, ufającego intuicji dowódcę. Szczerze mówiąc, nie przypuszczałem, że Machno kiedykolwiek będzie musiał walczyć. Po prostu chciałem mieć rozmówcę o wrednym charakterze, kogoś jeszcze bardziej nieznośnego niż ja, ale z wyłącznikiem na pulpicie.

Pozbawiony destruktorów i laserów, Machno uruchomił siły drugiej linii – dom został osłonięty polem neutralizującym, a z licznych ukrytych kapsuł wyfrunęły w stronę statku elektroniczne meszki.

Siewcy nie tracili czasu na dostrajanie destruktorów do licznego i różnorodnego przeciwnika. Zastosowali deszcz protonowy, który spopielił wszystko, co wyszło poza granice pola ochronnego. Wtedy przez niewidoczną zasłonę pola neutralizującego przeszli… nie, nie uzbrojeni w płaszczyznowe miecze żołnierze – moi przeciwnicy nie mieli ochoty na walkę wręcz. Wysłali bioroboty funkcjonujące w polu neutralizującym. Znalazłem potem dwa w rozwalonym domu – nawet ich nie sprzątnięto. Karykaturalnie przypominające ludzi, pokryte łuską i wyposażone w długie bicze macek, budziły raczej wstręt niż strach. Oba bioroboty były posiekane na kawałki – a przecież Terry na ogół walczy bardzo racjonalnie. Łuskowate stwory walczyły nawet przecięte na pół.

Dwa absolutnie identyczne mózgi, umieszczone w klatce piersiowej robotów, miały wielkość dziecięcej piąstki i były zupełnie pozbawione kory.

Nie liczyłem, że Siewcy zostawią mnie w spokoju. Byłem przypadkiem, błędem, który zakradł się w idealne plany Ziemian XXII wieku. Choć moje nieobliczalne zachowanie nie tylko nie zaszkodziło Ziemi, ale przeciwnie, uratowało nieszczęsną planetę, która omal nie padła ofiarą własnych gier, niczego to nie zmieniło. Najpierw znalazłem się nie na swoim miejscu, potem w nie swoim czasie. Dopiero później zrozumiałem, że nawet dwanaście prac Herkulesa nie odkupiłoby błędu, który mogłem popełnić w każdej chwili. I właśnie dlatego naszym domem stał się pozbawiony życia Somat. Nie planowaliśmy dożyć tu sędziwej starości, ale twardo postanowiliśmy posiedzieć kilka lat na peryferiach galaktyki.

Ziemianie mogą sobie spokojnie przeprowadzać projekt „Siewcy” i odgrywać przed oszołomionymi widzami rolę bogów. Wojna z nieznanymi, ale najwyraźniej mało sympatycznymi Fangami szła swoim torem – przechodząc ze stadium „zimnej”, gdy niemal zupełnie o niej zapominano, do etapu „ciepłej”, gdy wiadomości zapchane były znajomymi do bólu, patriotycznymi bredniami.

Ani ja, ani Terry nie wtrącaliśmy się do życia Ziemi. Ernado, Lans i Redrak, gdy osiedlali się na cywilizowanych planetach, otrzymali podobne instrukcje. Redrak miał ostrożność we krwi jeszcze z czasów pirackich, Lansowi i Ernadowi wystarczał rozkaz księżniczki.

Być może nie powinniśmy byli się rozdzielać. Mnie i Terry można było odnaleźć różnymi sposobami, ale najbardziej prawdopodobny był wariant porwania i przesłuchania kogoś z załogi.

Teraz to już nie miało znaczenia. Bez względu na to, jakim cudem nas znaleziono, Terry trafiła do niewoli, a ja przeszedłem do partyzantki. Na Somacie, gdzie wilgotność powietrza wynosi zero procent, a roślinności nie ma i i nigdy nie było, ukrywanie się przed wrogiem jest prawie niemożliwe. W rozwalonej kopule nie znalazłem nic do jedzenia – najwyraźniej chciano zmusić mnie do poddania się. Nie miałem ani sił, ani czasu, by porządnie się rozejrzeć – w każdej chwili mogły się pojawić nowe oddziały.

Ukryłem się w górach z tym, co miałem przy sobie, gdy wyszedłem z domu na dwudniową wycieczkę. Możliwe, że nikt mnie nie szukał, ale nie mogłem ryzykować.

Nie rozumiałem tylko jednego – dlaczego Siewcy zdecydowali się na tak otwarcie wrogi gest?

Wiele mogłem zarzucić swoim potomkom. Że byli okrutni i nie przebierali w środkach. Że mieli za nic stworzony przez siebie system cywilizacji. Że patologiczny strach przed Fangami oraz wiara w historyczną nieuchronność zwycięstwa wyparła z nich wszelkie ludzkie uczucia.

Ale nie byli podli. Grali uczciwie, choć według własnych reguł. A pojęcie wdzięczności nie było dla nich pustym dźwiękiem.

Dlaczego więc zdecydowali się na taką niegodziwość?

Pokonałem w mentalnym pojedynku ich przedstawiciela, Maestra, ale pojedynek przebiegał zgodnie z ich regułami – po prostu byłem bardziej pewien swoich racji. Złamałem zasady Siewców, ale tylko po to, by uratować naszą wspólną ojczyznę, Ziemię. Uciekłem ze swojego końca XX wieku w połowę XXII, ale nigdy nie próbowałem przeszkodzić swoim potomkom. Wszystko, czego chciałem, to żyć nie podporządkowując się prawom „głównego strumienia historii”.

Mogli mnie szukać, żeby wygłaszać długie tyrady, prowadzić umoralniające dyskusje. Ale napad z bronią?

Krzywo uśmiechnięty, usiadłem wygodniej na ostrych kamieniach. Księżniczka żyje, tego jestem pewien. Wezwie mnie i pierścień umożliwi nam rozmowę.

Upał. Cisza. Śmierć.

Świat wokół mnie był sterylnie czysty i nieodwracalnie martwy. Wybrałem Somat w nadziei, że odnajdę tu spokój. Nie moja wina, że spokój stał się zbyt rzadkim przywilejem.

Zamknąłem oczy. Gdybym mógł się zdrzemnąć… Słońce podkradło się już do zenitu i cień skały spełzał ze mnie niezauważalnie. Od razu poczułem piekielny żar, jakby na ramiona zarzucono mi lepki, rozpalony brezent. Filtry w nozdrzach wysychały – niedługo będę musiał je zmienić.

Południe, XXII wiek. Ale niestety nie takie, jak w ulubionej książce mojego dzieciństwa.

Nic się nie zmieniło. Powietrze trwało nieruchomo, cisza dźwięczała, pomarańczowe światło sączyło się przez zaciśnięte powieki.

Drgnąłem.

Przeczucie? Wrażenie nadchodzącego niebezpieczeństwa?

Ostrożnie obmacałem pierścień. Metal był zimny mimo upału, kryształ nośnika energii na swoim miejscu. Pierścień nie został aktywowany.

A dziwne uczucie nie mijało, stało się nawet bardziej konkretne, aż namacalne. Jak wzrok wbity w plecy.

Ktoś na mnie patrzył, dobrodusznie i niezbyt uważnie. Tak ogląda się znajomą okolicę, nieszczególnie interesując się przypadkowym człowiekiem.

Nie wiem, skąd bierze się uczucie „spojrzenia w plecy” i dlaczego czasem jest słabe i ledwie uchwytne, a czasem ostre i wyraźne. W tej chwili mogłem z całkowitą pewnością określić kierunek obserwatora i odległość od niego – jakieś dziesięć metrów.

Otworzyłem oczy, powoli i ostrożnie.

Przez chwilę wydawało mi się, że spod uchylonych powiek dostrzegłem ludzką postać, właśnie tam, gdzie spodziewałem się ją zobaczyć. Ale szybko zrozumiałem, że nerwy spłatały mi figla – pośród skał nikogo nie było.

Mimo wszystko wstałem i podszedłem do miejsca, w którym przywidział mi się człowiek. Nie mógł się ukryć wśród kamieni, a do najbliższej szczeliny było z pięćdziesiąt metrów. Dla porządku zajrzałem również tam. Pusto.

Co się dzieje? Halucynacje? Już raz w podobnej sytuacji wmawiałem sobie, że to tylko złudzenie. Niepotrzebnie: wśród nieprzebytych lasów obcej planety do włazu statku rzeczywiście dobijał się młody Ziemianin…

Człowiek zawsze powinien sobie wierzyć, nawet jeśli jest pewien, że się myli.

– Jeżeli jakiś mądrala chowa się pod polem maskującym – wychrypiałem, daremnie próbując wyartykułować przez wyschnięte gardło zrozumiale dźwięki – lepiej zrobi, jak wyjdzie.

Odczekałem sekundę i sięgnąłem do małego dysku przy pasie. To cudeńko z arsenału Siewców w pewnych sytuacjach bywa niezwykle przydatne.

Ochronna płytka pękła pod palcami, w niezrozumiały dla mnie sposób oceniając powagę sytuacji. Dysk zapalnika głośno szczęknął i rozsypał się w pył. „Laserowy pas” był bronią jednorazowego użytku.

Podniosłem ręce do góry, jakbym się poddawał. Jakiś czujnik stwierdził, że moje kończyny są poza strefą rażenia i pas zadziałał.

Poczułem, że ściska mnie gorąca obręcz. Wąska wstęga pasa, czarna z zewnątrz i biała od środka, zapłonęła, przemieniając się w strumień promieniowania. Termin „pas laserowy” nie jest zbyt precyzyjny, ale oddaje istotę rzeczy. Przez chwilę wokół mnie płonął, opalając skały, ognisty dysk. Połę maskujące odbiłoby taki cios, co byłoby najlepszym dowodem jego istnienia.

Świetlisty dysk zgasł. Ochronne wnętrze pasa, cienkie jak papierosowa bibułka, opadło na piasek białymi strzępami.

Rozejrzałem się. Skały były równomiernie stopione, jakby ktoś przeciął piankę rozgrzanym nożem.

Nie było sensu wracać na poprzednie miejsce. Znalazłem nowy kawałek cienia i położyłem się w nim.

Nerwy miałem w strzępach. Nikt mnie nie obserwował; obserwator nie mógłby się schować ani uciec w hiperskok. Uboczne efekty przebicia hiperprzestrzeni – potężne promieniowanie czy głośny huk powietrza, które wybucha w miejscu znikającego ciała – były nieuniknione. Jacyś tauryjscy uczeni próbowali usunąć te demaskujące zjawiska, ale nie zdołali. Siewcy również.

– Będę musiał zmienić klimat – wymamrotałem. – Skoro już widzę ludzi na pustyni… i rozmawiam sam ze sobą… to znaczy, że nie jest dobrze.

– A ze mną porozmawiasz?

Ten głos poznałbym wśród miliona innych. – Terry!

Podniosłem rękę. Kryształ pierścienia pulsował niczym małe diamentowe serduszko. Metal buchał ciepłem.

– Gdzie jesteś, Terry? Co z tobą?

Pauza. Wesoły, beztroski śmiech.

– A ty co, nadal włóczysz się po górach? Nie wstąpiłeś do domu?

Jakieś obłęd…

– Wstąpiłem, Terry – powiedziałem, bardzo starannie dobierając słowa. – I znowu ruszyłem w góry.

Głos Terry się zmienił.

– Nie przeczytałeś notatki? Że jestem na Ziemi i masz wezwać statek Siewców?

– Wzięli cię do niewoli? – już prawie krzyczałem. – Zmusili cię do rozmowy ze mną?

– Siergiej! O czym ty mówisz? Nie jestem w niewoli, jestem na twojej planecie! Wszystko wyjaśniłam w notatce, dostałeś ją?

– Dostałem laserem przy próbie podejścia do domu – powiedziałem cicho. Dygotałem z upokorzenia. – Ktoś tu prowadzi podwójną grę. Nawet nie jestem pewien, że rozmawiam właśnie z tobą.

– Siergiej!

Przez kilka chwil milczeliśmy. Kamień pierścienia pulsował coraz szybciej. Jego rezerwy energetyczne też mają jakieś granice, pierścień nie może nam zapewnić długiej rozmowy.

– To naprawdę ja – głos Terry brzmiał teraz spokojniej. – Nie wiem, co się dzieje, ale musisz przybyć na Ziemię. Na orbicie Somata czeka statek, wezwij go na standardowej fali…

– Terry, w naszym domu nie ma już ani jednego całego mikroukładu. Nie ma nawet ścian. – Odkaszlnąłem. – Poza tym nie ufam moim ziomkom. Rozbij kamień.

– Pierścień wyrzuci cię w dowolnym punkcie Ziemi – powiedziała niepewnie Terry. – To przecież nie Tar, gdzie nie ma oceanów.

– Wiem. Ale musimy zaryzykować. Aktywizuj pierścień.

Moje słowa były tak samo suche jak moje gardło. Na drugim końcu hipertunelu mógł rozmawiać ze mną komputer albo Terry oszołomiona narkotykami i hipnozą.

– Dobrze – powiedziała pokornie Terry, jeśli to była ona. Nie wytrzymałem.

– Terry, malutka… Spotkajmy się w tym samym miejscu, w którym się poznaliśmy, dobrze? Pamiętasz?

– Tak. Siergiej, jesteś gotów?

– Całkowicie.

Wstałem i wyjąłem miecz z pochwy. Jeśli to pułapka, jeśli technika Siewców przechwyci mnie i wyrzuci w więzieniu, lepiej być uzbrojonym. Atomowy miecz pomoże mi przejść przez dowolne drzwi i znaczną liczbę strażników.

– No już, Terry – wyszeptałem.

Pierścień zapłonął pomarańczowym światłem i poczułem, że ciało krępuje mi błona pola siłowego. Naprzód, przez hiperprzestrzeń, przez narkotyczny obłęd tunelu… Z powrotem na Ziemię. Na obcą planetę, do świata moich potomków Siewców.

Ciemność zamknęła się wokół mnie.

Загрузка...