2. Zew

Obudziłem się przed południem. Głowa pękała mi z bólu, w ustach pustynia, wargi pokryte białym nalotem.

Było mi cholernie wstyd. Za pobitego w łazience chłopaka. Za wygłupy z papierosami. Za zawstydzonego Romika.

Za niebieskooką sympatyczną dziewczynę o krótkim imieniu Ada.

Popatrzyłem na pierścionek – wydał mi się szary, brylant wyglądał jak szkiełko.

– Drań ze mnie – wyszeptałem, wstając z pogniecionej pościeli. – Drań, który trzyma w garści dzielnicę. Drań, który uczy gówniarzy bić się i zarabia na tym ciężkie pieniądze.

Po drodze do łazienki włączyłem magnetofon i mieszkanie wypełniło się łomotem elektronicznej muzyki. Stary Jean Michel Jarre zasuwał na całego.

Zimny prysznic, potem gorący – chłoszczące strumienie wrzątku i znowu lodowata woda.

Zamarzałem i gotowałem się w ukropie. Jęczałem z przyjemności, krzyczałem z bólu. Potem bez wycierania wyszedłem z wanny, poszedłem do kuchni, postawiłem czajnik na gazie. Mieszkanie było puste – rodzice dawno temu wyszli do pracy. Moi wspaniali rodzice, dumni ze swojego wspaniałego syna.

– Drań ze mnie – powtórzyłem. – Ale trudno na ciebie czekać. Tak długo… Naprawdę cię kocham. Chociaż nic o tobie nie wiem, nawet nie znam imienia.

Zalałem wrzątkiem dwie łyżeczki neski, usiadłem z filiżanką przy stole. Otworzyłem paczkę ciasteczek. Nie chciało mi się jeść, przeciwnie, zbierało mi się na wymioty, ale z doświadczenia wiedziałem, że jak zjem, poczuję się lepiej.

Pijąc kawę, ukradkiem popatrywałem na pierścionek. Metal ożył, nabrał bursztynowej żółci. Przezroczysty kryształ, który przywykłem uważać za brylant, zaczął lśnić.

Czasem mi się wydawało, że to właśnie pierścionek nie pozwala mi zapomnieć o tym dawnym spotkaniu w parku. Dziwny to był pierścionek – reagował na każdą zmianę mojego nastroju. Teraz, gdy już się pokajałem, stał się normalnym złotym pierścionkiem. Kamień błyszczał nawet jaśniej niż zwykle.

Znacznie jaśniej.

Patrzyłem z przyjemnością, jak światło mieni się w malutkim okruszku, który ciśnienie i temperatura zmieniły z czarnego węgla w lśniący diament.

Jeśli pierścionek był przypadkowym prezentem dla nieznajomego wybawcy, to dziewczynka musiała być córką milionera. Chyba jej więcej nie zobaczę. A już na pewno nie natknę się na nikogo podobnego.

A jednak to dobrze, że ją spotkałem. Roześmiane niebieskie oczy. Miękkie palce, usuwające ból. I uparte pytanie: „Można się w tobie zakochać?”

– Tak – powiedziałem czule, patrząc na pierścionek. – Tak.

– Ciągle jeszcze czekasz?

– Tak.

– Przyjdziesz, jeśli poproszę?

– Tak…

Podrzuciło mnie na krześle. Nie, sam podskoczyłem. To przecież… Nie rozmawiałem już sam ze sobą.

W dźwięcznej ciszy, tym bardziej odczuwalnej, że skończyła się kaseta, słyszałem jej głos. I wcale nie taki jak w marzeniach – spokojny i dziecinnie beztroski. Głos drżał jakby ze strachu lub bólu. Był niepewny i cichy, a jednocześnie twardszy i poważniejszy niż wtedy w parku. Dziewczynka dorosła.

I przypomniała sobie o mnie.

– Nie boisz się? To bardzo daleka droga.

Pokręciłem głową. Zapadła cisza. Głos zamilkł. Nagle do mnie dotarło, że ona może nie widzieć mojego gestu.

– Nie boję się.

Już wiedziałem, skąd dobiega głos – z pierścionka. Więc taki jesteś, drogocenny podarunku…

– Czas ucieka i trzeba się spieszyć. Zastanów się jeszcze, czy nie będziesz żałował. Wzywam cię do innego świata, na inną planetę.

Już się domyśliłem. W mojej duszy nie powstał nawet cień zdumienia. Nie było też strachu. Żałować tego świata? Pijanych twarzy Księcia i Dosa? Dwóch lat służby w oddziałach specnazu? Wieczornych rozmów rodziców, jaki to piękny był nasz kraj przed rozpadem, za Breżniewa? Cotygodniowego mordobicia przy niewidzialnych granicach dzielących miasto na szczeniackie dzielnice?

– Przyjdę. Nie będę żałował.

Pauza. Milczenie, białe i sztywne niczym sterylny fartuch lekarza. Sekunda przerwy w rozmowie dwóch światów.

– Powiedz, czy to prawda… to prawda, że o mnie pamiętałeś?

Jej głos był ledwie słyszalnym szeptem.

– Tak… – speszyłem się.

– Zdarzyło się nieszczęście. Wielkie nieszczęście. Jesteś ostatnią szansą dla wielu tysięcy ludzi. Starożytny zwyczaj stanie na drodze zła.

– Nie rozumiem – powiedziałem bezradnie. – Wyjaśnij mi, co się stało.

– Czas ucieka. Wiesz, że możesz zginąć?

– Tak… pewnie tak.

– Przyjdziesz?

– Tak! Ale w jaki sposób?

– Teraz rozbiję kamień naszego pierścionka. To klucz zamykający tunel. Bariera zniknie i wtedy przyjdziesz. Ale kto powita cię na mojej planecie, wróg czy przyjaciel, tego nie wiem.

Zdumiało mnie to, co powiedziała o „naszym” pierścionku. I nagle zrozumiałem – ma na palcu taki sam pierścionek jak ja. Klejnot jest rozdzielony, istnieje w dwóch światach.

– Idę – powiedziałem po prostu. – Idę.

Kamień w pierścionku błysnął oślepiającą białą iskrą. Lustrzane krawędzie pokryła pajęczyna pęknięć. Po chwili znikł zupełnie, a wokół pierścionka pojawiło się złociste lśnienie. Delikatną warstewką rozpłynęło się po ręce, przesunęło po ciele, owinęło mnie migotliwą zasłoną.

Świat przestał istnieć.


Spadałem. A raczej leciałem w bezcielesnej złotej mgle, słodkiej jak miód, ciepłej jak bursztyn. Kołysały mnie delikatne dłonie, tuliły czułe muśnięcia. Świat był pełen ciepła i spokoju, nie było w nim miejsca na strach czy ból. Serdeczne głosy szeptały coś miłego, nuciły niekończącą się hipnotyzującą melodię. Widmowe cienie wokół nasłuchiwały ledwie uświadomionych myśli. Ciało rozrastało się, wypełniając sobą cały ten nierealny świat; zmieniało się w słonecznie żółty, pachnący cytryną i miętą dym, w chmurę pomarańczowego pyłu, w brylantowy deszcz, spadający na ogromny złoty krąg.

Nagle, jak puenta magicznego oczarowania lotem, spadła na mnie fala niewypowiedzianej rozkoszy. Dygotałem, próbując zachować okruchy niesamowitej, nieludzkiej przyjemności. Ale bursztynowa mgła zanikała, rozpływała się, gasła…

Ocknąłem się.

Fatalnie się stało, że gdy wychodziłem z wanny, nie przyszło mi do głowy, żeby się ubrać. Teraz, gdy leżałem na wznak na twardej, pokrytej ostrymi kamykami ziemi, nagość sprawiała ból. Przejście od rozkoszy do cierpienia było tak gwałtowne, że przez kilka chwil nie mogłem się poruszać ani myśleć. Chciałem się skulić, zastygnąć, wpaść w senne odrętwienie. Na szczęście ten gwałtowny kontrast pomógł mi przyjść do siebie, zapomnieć o upajających halucynacjach hipertunelu.

Oderwałem się ostrożnie od ziemi, wbite w ciało kamyczki odpadły. Zerwałem się i zamarłem, odruchowo przyjmując pozycję obronną.

Kamienisty step ciągnął się aż po horyzont. Żadnej kępki trawy, żadnego krzewu czy drzewa. Ani jednej błękitnej plamki wody. Brunatna równina pod bezchmurnym, dziwnym, ciemnym niebem. I oddycha się tu… inaczej. Powietrze jest jakby przefiltrowane, nie czuć najlżejszego zapachu. Nie wyczuwa się nawet pyłu, co, moim zdaniem, jest w stepie obowiązkowe. Za to słońce wygląda zwyczajnie – złociste, jak u nas.

– Chyba doleciałem – szepnąłem do siebie.

Dokąd mnie przywołałaś, dziewczynko ze snu? Gdzie wyrzucił mnie magiczny pierścionek, talizman, drogocenna zabawka?

Popatrzyłem na siebie i poczułem wstyd. I złość. Nagi atleta. Żebym się tylko nie natknął na jakąś kobietę…

Ale może bym się w ogóle na kogoś natknął! Jak długo człowiek może przeżyć bez wody? Trzy dni? Pięć?

Przypomniałem sobie o pierścionku. Spojrzałem na rękę. Nie znikł, jak zawsze tkwił na serdecznym palcu. Za to znikł brylancik. Nawet nie zostawił śladu w złocie. Cóż, klucz w zamku został przekręcony, bariera stanęła otworem. Nie ma odwrotu.

Rozejrzałem się. Wszędzie to samo – wypalony step, co za różnica, w którą stronę pójdę. Popatrzyłem na słońce i postanowiłem pójść na wschód. Jeśli się oczywiście nie myliłem i teraz jest ranek.


Stopy nie bolały mnie nawet po trzygodzinnej wędrówce na bosaka. Zasługa treningów karate. Czasem odnosiłem wrażenie, że na podeszwach stóp, krawędziach dłoni i kostkach palców zamiast skóry mam zrogowaciałą płytkę, twardą i pozbawioną czucia. Za to strasznie chciało mi się pić. Z żalem wspominałem niedopitą kawę, a obraz czajnika napełnianego zimną wodą z kranu starałem się usunąć ze świadomości. Jeśli tak czuję się po tej raczej krótkiej przechadzce, jutro pragnienie stanie się nie do zniesienia.

W dodatku zakpiło ze mnie słońce, które właśnie niespiesznie zachodziło na rzekomym „wschodzie”. Czyli zamiast poranka wieczór. A ja idę na zachód.

Jasne, to bez różnicy, jaki kierunek wybiorę. Całkiem możliwe, że powinienem iść na północ, gdzie mogłem trafić na jakieś tutejsze megapolis. Niewykluczone też, że na południu znalazłbym ogromne jeziora o brzegach porośniętych jadalnymi owocami. To nieistotne. Irytujący był sam fakt pomyłki.

Gdy słońce do połowy skryło się za horyzontem, zacząłem szykować się do snu, czyli szukać w miarę równego i wolnego od kamieni miejsca. Już się nie przejmowałem swoją nagością. I tak nikt mnie nie widział. Czułem się jak człowiek pierwotny, który nie zdążył jeszcze wynaleźć ubrania.

Co prawda, miałem pierścionek. Czasem dotykałem go opuszkami palców. Czego się spodziewałem? Rady? Wsparcia? Łyku wody? Wezwałaś mnie, dziewczyno moich marzeń, więc przybyłem.

Idę.

Huk zrodził się wysoko w niebie, na zachodzie. Zatrzymałem się, wytężyłem wzrok. I zobaczyłem nad ognistym półokręgiem zachodzącego słońca dwa lecące srebrzyste punkty.

Od razu pomyślałem o samolotach bojowych. Wskazywała na to prędkość lotu i wyraźnie widoczne manewry latających maszyn. Ta, która leciała pierwsza, bez przerwy zmieniała wysokość i prędkość, na przemian pikowała i wzbijała się w górę. Druga synchronicznie powtarzała jego ruchy, coraz bardziej zmniejszając dzielący je dystans.

Zadarłem głowę i obserwowałem lot. Obie maszyny były teraz nade mną, ale wysokość – co najmniej pięć tysięcy metrów – nie pozwalała dostrzec ich kształtu. Po prostu dwa srebrne punkty na ciemnym niebie – tam, dokąd pędziły, słońce jeszcze świeciło.

Czekałem na rozwiązanie sytuacji. Byłem przekonany, że nastąpi. I nastąpiło. Ale nie takie, które wydawało się najbardziej prawdopodobne.

Prześladowcę otoczyła biała chmura, bardziej przypominająca dym niż ogień. Srebrzysta maszyna zaczęła powoli, bardzo powoli odpływać w bok. Połyskliwy obłok przemieścił się w ślad za nią – jak opiłki żelaza pełzną po kartce papieru za silnym magnesem.

Otulona białym płomieniem maszyna zaczęła spadać pionowo, koziołkując, z każdą sekundą nabierając kształtu mniej więcej spłaszczonej kuli. Przez kilka chwil śmiercionośny obłok jej towarzyszył, potem został w tyle i zgasł.

Zestrzelona maszyna spadała prosto na mnie. Zastanawiałem się pospiesznie, czy warto uciekać, a jeśli tak, to w którą stronę. Ale maszyna jeszcze nie straciła do końca sterowności. Na wysokości stu metrów zwolniła i zawisła. Przez chwilę myślałem, że uda jej się szczęśliwie wylądować.

Wtedy rozległ się niegłośny trzask i metalowa kula eksplodowała pomarańczowym płomieniem.

Nabyte w wojsku odruchy nie zawiodły. Skoczyłem, nie zwracając już uwagi na kamienie, i rozciągnąłem się na ziemi, nogami w stronę ognia. Po kosmicznej technice mogłem się spodziewać każdego świństwa, z wybuchem atomowym włącznie.

Odłamki zagrzechotały wokół mnie. Buchnęło żarem, plecy owiał gorący wiatr. Przez kilka sekund w powietrzu wisiał przytłaczający huk, na który ciało zareagowało głuchym bólem. W końcu nawet on ucichł. Brzęczał tylko samotnie kawałek metalu, tocząc się po kamieniach w moją stronę.

Wstałem. Pięć metrów ode mnie podskakiwał w miejscu mały metalowy dysk – ocalały element zniszczonego „samolotu”. Nieopodal ciemniała sterta odłamków, niczym nieprzypominająca spłaszczonej kuli, tak niedawno manewrującej na niebie. Wykorzystywana w tym świecie broń, mimo całej swojej egzotyki, była bardzo skuteczna.

Ominąłem dysk szerokim łukiem, podszedłem do sterty złomu. Znalezienie jakiejś nieuszkodzonej części wydawało się nierealne, ale nawet ostry kawałek metalu bywa czasem bardzo przydatny. Nóż to najprostsza i najpewniejsza broń na świecie. Nie zatnie się, nie skończy mu się magazynek. Ale od swojego właściciela wymaga pewnych umiejętności…

W głębi duszy wiedziałem, że podchodzenie do zniszczonej maszyny jest lekkomyślnością. Mogła być radioaktywna. A jeśli nie, to paliwo mogło być trujące. Gdzieniegdzie po metalowych szczątkach biegały języczki bladego płomienia. Ziemia pod stopami była gorąca. Powtórny wybuch mógł nastąpić w każdej chwili.

Jednak nie doszedłem do resztek maszyny. Kilka metrów od nich zobaczyłem pilota.

Leżał z rozrzuconymi rękami – nieruchoma czarna plama na tle szarego kręgu niewypalonej ziemi. Chyba był humanoidem, choć teraz, antracytowoczarny, przypominał raczej cień, zwęgloną głownię. Dopiero gdy podszedłem bliżej, dostrzegłem, że ogień go oszczędził. Po prostu pilot od stóp do głów był obciągnięty przylegającym, podkreślającym każdy mięsień kombinezonem. Tkanina połyskiwała oleiście, ale nie odbijała czerwonych promieni zachodzącego słońca ani błękitnych błysków dopalającej się maszyny. Materiał jakby wchłaniał padające nań światło, przetwarzając je w lekkie migotanie. Gdzieniegdzie cienka warstewka kombinezonu jakby puchła gronami malutkich kulek, przemieniając się w wąskie taśmy-pasy opinające ciało.

Do pasa pilot miał przypiętą krótką, szeroką kaburę, umieszczoną, ku mojemu zdumieniu, z prawej strony. Na lewym biodrze umocowano długą, płaską pochwę.

Widywałem już różne mundury. I uniformy wojsk byłego Związku Radzieckiego, i pstrokate umundurowanie wojskowych formacji Niepodległych Państw. Pamiętałem mundury „błękitnych hełmów”, oddziałów ONZ, wyskakujących na zakurzonych ulicach Tyraspolu z potężnych helikopterów desantowych o dwóch wirnikach. Międzynarodowe siły powstrzymywania zastąpiły nas, chłopaków ze specnazu, na granicach maleńkiej republiki Naddniestrza…

Ale w żadnej armii mojego świata lotnicy wojskowych sił powietrznych nie latali z przypasanymi mieczami!

Zerknąłem w górę. Druga maszyna już znikła. Pilot nawet nie zszedł niżej do zestrzelonego przeciwnika. Bał się?

Wszystko jedno. Nie było sensu się tu zatrzymywać.

Nie wahałem się długo. Nocleg w stepie bez ubrania był mało pociągający. Ostrożnie przewróciłem pilota na plecy, z pewną obawą zerknąłem na twarz. Twarz była ludzka. Pilot mógł mieć czterdzieści lat, byliśmy podobnej budowy ciała. Nie widziałem żadnych śladów krwi, ale rozszerzone śmiercią źrenice nie pozostawiały wątpliwości – nie żył.

Przepraszając go w duchu, zacząłem majstrować przy zapięciach kombinezonu. Szew był jeden, ciągnął się od szyi do podbrzusza. Wkrótce zrozumiałem, że można go otworzyć, naciskając na niego i jednocześnie przesuwając tkaninę w prawo. Zasadą działania zapięcia pozostała niewyjaśniona. Chyba jakiś mechanizm magnetyczny.

Co za różnica…

Dziesięć minut później miałem na sobie czarny, połyskujący kombinezon. Nie zdjąłem z martwego pilota bielizny i on pozostał w jasnoszarym trykocie przypominającym dres. Logika nakazywała, żeby zabrać mu wszystko, ale nie pozwoliło mi na to sumienie i wstręt. Czarna tkanina i tak przyjemnie chłodziła nagą skórę. Kombinezon lekko zwęził się w pasie i rozciągnął w ramionach, dopasowując się do mojej figury. Wygodne.

– Nie wiem, kim jesteś i dlaczego zginąłeś – powiedziałem półgłosem. – Ale dziękuję ci za to ubranie. Zrobię dla ciebie tyle, ile mogę…

Rozejrzałem się w poszukiwaniu odpowiedniego kawałka metalu do wykopania niezbyt głębokiej mogiły. Odłamki już przestały płonąć, żadnych oznak życia w pobliżu nie zauważyłem. Ale nie mogłem porzucić niepogrzebanego ciała. Kiedyś, w czasie walk w górach Kaukazu, straciliśmy trzech chłopaków, wyciągając spod ostrzału ciało sierżanta. Nasz stosunek do poległych na wojnie jest jakby próbą przeprosin za to, że nadal żyjemy…

Загрузка...