7. Psychokod. Początek

Tylko ja rozumiałem, co się dzieje. Kleń wyjął blaster z kabury. Musiałem zareagować.

– Mylisz się, taktyku. To nie Lans cię zaatakował, on jest ofiarą tego samego ataku. Tylko że ty się oparłeś… a on nie zdołał.

– Zgadza się. – W głosie Lansa zabrzmiała nutka uprzejmości. – Twój przyjaciel jest od tej pory kukłą… mówiącą.

– I co chcesz mi powiedzieć… Siewco? Kleń pospiesznie opuścił blaster. Ernado i Redrak zastygli, słuchając moich słów.

– Nie jestem Siewcą. – Lans wybuchnął zimnym, nienaturalnym śmiechem. Tak rzeczywiście zaśmiałaby się kukła. – Jestem ich sługą. Wystąpiłeś przeciwko prawu i musisz przegrać. Żaden punkt orientacyjny nie wyśle sygnałów twojemu statkowi. Żegnaj.

Lans oklapł jak nadmuchiwana zabawka, z której wypuszczono powietrze, i powiedział żałośnie:

– Czy… czy ja coś mówiłem? Co to za bzdury?

– Za dziesięć sekund skończą się wszystkie bzdury. – Gdy niewidoczny sługa Siewców zamilkł, Kleń odzyskał spokój. – Kapitanie, proszę wydać rozkaz ewakuacji.

Zanim Kleń skończył mówić, moja ręka znajdowała się już w połowie drogi do owalnej płytki sensorów. Przebiłem palcami przezroczystą błonę i dotknąłem gładkiego metalu. Przez kilka milisekund, nieuchwytnych dla świadomości, komputer sprawdzał, czy to naprawdę moja ręka wydała rozkaz i czy wydałem go z własnej woli. Pod moim fotelem, podobnie jak pod innymi, znajdował się luk awaryjny.

Spadaliśmy. W wąskim tunelu, prowadzącym ze środka centrum statku do hangarów, fotele ślizgały się po niewidocznych prowadnicach, w miękkich objęciach pól magnetycznych, pod rzadkimi rozbłyskami pomarańczowych lamp. Obojętny głos komputera dudnił przy moim uchu:

– Awaryjny system ratunkowy aktywizowany. Ewakuacja przebiega zgodnie ze schematem numer cztery.

Numer 4? Przecież było ich tylko trzy!

– Podział załogi:

Kapitan Siergiej, Redrak, Daniił – szalupa numer 1. Ernado i Lans – szalupa numer 2. Kleń – szalupa numer 3.

– Kleń! – krzyknąłem. – Trzecia szalupa jest desantowa! Osiąga minimalną prędkość!

– Tak, kapitanie. Ale za to ma maksymalną ochronę i uzbrojenie.

– Coś ty wymyślił, Kleń?

– Lądujcie na planecie, kapitanie. To wasza jedyna szansa na ratunek. Ja zaatakuję raidera.

– W pojedynkę?!

– Tak.

Tunel się skończył. Nasze fotele wpadły prosto do kapsuły ratunkowej. Jednocześnie czarna kula grawikompensatora ściągnęła się, wybawiając nas od przeciążeń przyspieszenia awaryjnego. Na ekranach zobaczyłem oddalający się szybko statek – naszą „Terrę”, nasz dom. Nieco dalej „Biały Raider”, który już pozbył się kaftana antymaterii.

Widziałem, jak spadają na planetę szalupy, moja i ta, w której byli Ernado i Lans. Jak po krótkim łuku zbliża się do „Białego Raidera” kapsuła sterowana przez Klena. Planował staranowanie albo abordaż.

Przebiegłem palcami po klawiaturze, próbując zmienić kurs i podążyć za Klenem. Bez powodzenia. Automatyka nie słuchała moich komend. Statek zbuntował się przeciwko własnemu kapitanowi.

– To nic nie da, kapitanie – pojawił się w głośnikach głos Klena. – Przeprogramowałem wszystkie bloki sterowania, używając naszych klenijskich programów. To ma być moja walka. Wy musicie przeżyć.

– Kleń! Mieliśmy walczyć razem!

– Być może, kapitanie. Ale to nie będzie walka ostateczna. Odciągnę ich… na długo. A wy postarajcie się zebrać siły i zemścić. Moje konto w Banku Shedmońskim zostało przepisane na pana… Może pan kupić nowy statek i zniszczyć sekciarzy.

Byliśmy coraz bliżej planety, ryczące na dopalaczach silniki wytracały prędkość. A szalupa Klena już się przykleiła do pancerza „Białego Raidera”, biały plazmowy płomień wypalał dziurę w poszyciu. Wtedy usłyszałem głos Klena; nie mówił w standardzie, lecz krótkimi urywanymi frazami, trochę przypominającymi język niemiecki.

– Tłumaczenie – zażądałem, naciskając klawisz lingwersora.

– To wiersz – oznajmił komputer. – Jakie ma być tłumaczenie? Dosłowne czy literackie?

– Maksymalnie oddające sens.

– Dlaczego raider nie strzela, dlaczego? – krzyknął histerycznie Redrak. – Już wyłączyli pole, wystarczyłoby kilka salw…

– Nie wiedzą, w której szalupie jestem. Są powody, dla których sekciarze nie zdecydują się na zabójstwo.

– Jakie powody?

– Więzy rodzinne.

Redrak zamilkł, chyba wszystko zrozumiał. Z lingwersora popłynęły słowa tłumaczenia:

– Moja rodzina to ja, ja to moja rodzina. Matka, ojcowie, nauczyciel, wszyscy jesteście we mnie. Kobiety i dzieci – cały jestem w was. Dopóki żyję, żyje moja rodzina. Jeśli umieram w boju – rodzina żyje w pokoju. Moja krew zmyje hańbę, honor powróci do rodziny Aler. Ostatni z wojowników idzie na śmierć, nasz ród będzie żył. Żegnaj, Klenie, witaj, Aler-Il. Idę.

– Fanatyk, tępogłowy fanatyk – jęczał Redrak. – Po co on to zrobił?

– Rodzina. Dla niego honor rodziny jest ważniejszy niż wszystko. Jeśli zginie w godnym pojedynku, jego rodzina zostanie pomszczona.

Zamilkliśmy na jakiś czas. Szalupa spadała na planetę niemal pionowo, na przekór prawom fizyki. Nieprzerwanie działające silniki wyhamowały do zera orbitalną szybkość, a grawikompensatory obniżyły śmiercionośne przeciążenia. Wokół zaczynało się purpurowe lśnienie. Wchodziliśmy w atmosferę.

Sięgnąłem do panelu sterowania i wprowadziłem na ekran miejsce lądowania. Dość daleko od miasta, za to blisko Świątyni…

Uderzenie przy lądowaniu kompletnie mnie zaskoczyło. Nawet go sobie nie uświadomiłem, tak jak nie czuje się ołowianego ciężarka, który spada na głowę. Po prostu świat wybuchł barwami, szybko przeskakując wszystkie kolory widma i przechodząc w bezdenną czerń.


Umierałem. A może już umarłem? Ale w ciemności, która mnie wchłonęła, słyszałem cichnący szept. Wielogłosowy, bezosobowy, jakby kłóciły się ze sobą tysiące bliźniaków. Tysiące temporalnych granatów… tysiące Świątyń.

Umiera i to jest słuszne…

…Ale doszło do ingerencji, pośredniego oddziaływania…

… Brak dowodów…

…Logiczne… Łańcuch przyczynowo-skutkowy: wpływ na Klena, który traci wiarę w zwycięstwo, atak na raidera, śmierć dwudziestu czterech członków załogi, niewykonanie rozkazu przez operatora lasera, zniszczenie szalupy, grawikompensatory przestają działać, przeciążenie pięćdziesiąt jednostek, śmierć człowieka.

…Śmierć człowieka…

…Śmierć…

…Zakaz…

…Poprawka. Wariant: korekta w czasie…

… Uchylono – złamanie praw…

Wariant: ochrona szalupy…

…Uchylono – człowiek powinien zostać zneutralizowany bez łamania praw…

…Wariant: reanimacja człowieka, dopuszczenie do uszkodzeń szalupy…

…Prognoza: śmierć po dwustu pięćdziesięciu dwóch sekundach jako konsekwencja skokowego wyładowania grawikompensatora…

…Brak bezpośredniej ingerencji…

… Prawa są przestrzegane…

…Może być, przyjęte…

…Jest niebezpieczny…

…Może być, przyjęte…

…Nie powinien się dowiedzieć…

… Nie jest przewidziany…

…Poprawka: Daniił musi zostać odesłany na Ziemię. Zakłócenie biegu historii…

…Konsekwencja pierwotnego błędu: kuter sekciarzy porywających człowieka powinien był zostać zniszczony…

…Dawny błąd. Poprawka: powrót Daniila na Ziemię, taktyka: wpływ na Redraka Sholtry’ego…

…Przyjęte.

Przy ostatnim słowie szept przeszedł w krzyk, w huk gromu. Jakby tysiące, setki tysięcy głosów wypowiedziało to jednocześnie. A potem poczułem ciężar – ołowiany ciężar wbijający mnie w gorącą nierówną powierzchnię.


Szalupa leżała pomiędzy skałami. Cylindryczny korpus był rozpruty na całej długości, stopione brzegi rozcięcia nadal żarzyły się purpurowo. Z rozdarcia zwisały przezroczyste kable światłowodów i zerwane przewody, sterczały błyszczące rury hydrauliki i przewodów paliwowych, cytrynowożółty sześcian izotopowego energizatora. A najbardziej nieszkodliwie i niepozornie wyglądała malutka, nie większa od orzecha włoskiego czarna kulka grawikompensatora. Wokół niej płonęło tęczowe światło. Przyrząd działał, wyrzucając w przestrzeń nagromadzoną podczas spadania na planetę grawitację.

Dwieście pięćdziesiąt dwie sekundy. Trochę więcej niż cztery minuty. Usłyszaną w majaczeniu rozmowę uznałem za prawdziwą, a to znaczyło, że za cztery minuty grawikompensator wyładuje się skokowo, tworząc wokół siebie nieznośną siłę ciążenia. W najlepszym przypadku po prostu umrę. W najgorszym – przeistoczę się w kałużę czerwonej protoplazmy.

Odwróciłem głowę. Udało się, ale z trudem. Przeciążenie utrzymywało się na poziomie sześciu, może siedmiu jednostek. Nie zdołam nawet pełznąć, a co dopiero wstać…

Miejsce, w którym spadła rozbita szalupa, było dość równe. Wokół ściany skał i strome zbocza. Gdyby nie rozładowujący się grawikompensator, lądowanie można by uznać za udane.

– Kapitanie!

Nie widziałem, kto to mówi, ponowne odwrócenie głowy było ponad moje siły. Ale poznałem głos Redraka.

– Żyje pan, kapitanie?

– Tak… – wydawało mi się, że krzyczę, ale pewnie ledwie szeptałem.

Redrak jednak usłyszał.

– Kapitanie, idę do pana.

W jego głosie była mieszanina najróżniejszych uczuć. Radość, bo chyba naprawdę byliśmy załogą. Strach…

I żal – ze słabym, ale wyraźnym odcieniem zawiści.

Redrak Sholtry szedł mi z pomocą nie dlatego, że był moim przyjacielem. Zmuszał go do tego psychokod, formuła hipnotycznej sugestii. Jeśli nie spróbuje mi pomóc, umrze razem ze mną. Pójdzie na pewną śmierć jak automat. Jak robot.

– Stój!

Tym razem rzeczywiście udało mi się krzyknąć. Spróbowałem odczołgać się od szalupy, ale nie mogłem.

– Redrak! Zdejmuję psychokod!

Cisza. I zdumiony głos Redraka:

– Ale, kapitanie…

I drżący, płaczliwy głos Dańki:

– Siergiej, nie trzeba…

– Redrak, słuchaj! – Z wysiłkiem przeszedłem na rosyjski. – Siódmego listopada 1917…

Znowu cisza. Teraz, po tekście dekodującym, Redrak powinien sobie wszystko przypomnieć – i proces psychicznego kodowania, i śmiertelny rozkaz chroniący mnie przed ewentualną zdradą. Teraz jest wolny. Mam nadzieję, że nie zrobi krzywdy Dańce… Nawet gdyby chciał wyładować na chłopcu utajoną nienawiść do mnie, bałby się zemsty Ernada i Lansa.

Ciężar napływał pulsującymi falami. Morze ołowiu, ocean rtęci. Tonę w nim, w jego metalowych falach, w jego dławiącej grząskości. Powietrze, które wpływa do moich płuc, też jest ciężkie. Każdy kamyczek na ziemi, po której mnie ciągną, wbija się w ciało niczym nóż…

Ciągną?

Palce Redraka ściskają moje ramiona jak stalowe imadła. Jego twarz kołysze się nade mną – biały, pokryty kroplami potu owal w obramowaniu kaptura kombinezonu bojowego. Jakim cudem on może się ruszać?

Redrak zachwiał się, przeciągając mnie przez niski wzgórek i wtedy zobaczyłem żółte światełka na jego ramieniu.

Aktywny tryb kombinezonu. Wszczepione w syntetyczną tkaninę pseudomięśnie niosły teraz mnie i ubranego w kombinezon Redraka. Ciągnęły przez pulsujące pole grawitacyjne, pozwalały ustać na nogach. Ale niestety, nie chroniły od przeciążeń naszych przyzwyczajonych do normalnego ciążenia ciał. A kombinezon Redraka już się wyczerpywał. Za kilka sekund Sholtry upadnie obok mnie pod ciężarem nieco mniejszego, ale nadal bardzo dużego przeciążenia…

– Mój kombinezon… włącz – wysyczałem.

Palce Redraka chwyciły moją dłoń. Spod jego paznokci płynęła krew, a moją rękę przeszył ból. Gdy kombinezon działa w trybie aktywnym, trudno obliczyć własną siłę.

Redrak dotknął sensorów mojego kombinezonu moimi palcami, w przeciwnym razie automatyka by nie zadziałała. Poczułem ukłucie pod łopatkami – to włączył się system pomocy medycznej. W chwilę później ciało przestało być bezwładne. Powoli zacząłem się przepychać przez pięciokrotne przeciążenie.

– Twoja kolej, książę – wyszeptał Redrak i zwisł mi na rękach. Nagle poczułem szaloną, niczym nieuzasadnioną radość; dlatego że Sholtry mimo wszystko mi pomógł i dlatego że tak pobłażliwie użył zwrotu „książę”, a także dlatego że powiedział szczerze, co myśli, zamiast pompatycznie prosić, bym go porzucił i ratował siebie.

Bo gdyby w jego umyśle pozostała reszta psychokodu, Redrak na pewno by się tak zachował. Ernado i Lans są zdolni do czegoś takiego nawet teraz. Ich psychokod to wierność imperatorskiej władzy – i mnie.

Szliśmy jakby przez gęstą, grząską ciecz pod powoli słabnącym naciskiem przeciążenia. Coraz dalej od rozbitej szalupy, coraz bliżej skał, gdzie Dańka niecierpliwie przestępował z nogi na nogę, przyciskając do piersi Trofeum.

Mój kombinezon zaczął się wyczerpywać, ale strefa wyładowywania grawikompensatora już się kończyła. Szliśmy, podtrzymując się nawzajem z Redrakiem, przypominając parę czułych przyjaciół albo pijaczków.

– Po cholerę mnie wyciągałeś? – zapytałem. – Nie wierzysz, że naprawdę zdjąłem psychokod?

Redrak odezwał się po chwili milczenia: – A po cholerę go zdejmowałeś?

– Jasne – powiedziałem z uczuciem. – Kuśtykaj szybciej.

– Ty z moją nogą pełzłbyś jeszcze wolniej…

Tam, gdzie stał Dańka, nadmierna grawitacja była niemal nieodczuwalna. Zwaliliśmy się na piasek. Natychmiast, jakby w moim ciele zadzwonił niewidoczny budzik, wrzasnąłem:

– Twarzą do szalupy! Włączyć tryb medyczny kombinezonów! Zaraz wybuchnie grawikompensator…

Redrak puścił taką wiązankę, że zacząłem mieć poważne wątpliwości, czy rosyjski rzeczywiście przewyższa galaktyczny pod względem emocjonalności. Leżeliśmy twarzą do szalupy, patrząc na rozszerzające się wokół czarnej kuli grawikompensatora lśnienie.

Potem wybuchło.


Ognisko paliło się słabo, chociaż drewno było suche jak piasek pustyni. To wina wysokości; zawartość tlenu w powietrzu na Shedmonie i tak jest nieduża, a już na trzech kilometrach nad poziomem morza…

Grawitacyjny wybuch rozwalił całą aparaturę prócz odbiorników o małej mocy w kombinezonach bojowych. Teraz czekał nas nocleg w górach, jeżeli miejscowe władze nie zechcą w środku nocy zbadać miejsca upadku szalupy – co było bardzo wątpliwe.

Przegrani mogą budzić współczucie. Ale czy ciekawość? Po nasze ciała przylecą najwcześniej jutro rano.

Dańka spał przy ognisku, zawinięty w resztki materiału zebrane wokół spłaszczonej na placek szalupy. Redrak poszwendał się po okolicy, zerwał kilka garści żółtej trawy przypominającej przejrzały koper i suszył ją teraz nad ogniskiem na cienkiej stalowej blaszce. Sądząc po resztkach napisów, arkusz blachy był przedtem osłoną jednego z małych detektorowych otworów strzelniczych. Wybuch grawikompensatora ją rozpłaszczył. Z człowieka przy takim przeciążeniu nie zostałoby nic. Krwawa miazga i sproszkowane kości po prostu wsiąkłyby w ziemię jak gorący śrut w mokry śnieg.

Znowu poczułem dreszcz. Czekał mnie mi niewesoły los. W spokojnej, zimnej rozmowie Świątyń nie wyczułem nawet cienia współczucia.

Nie miałem wątpliwości, że w przedśmiertnych przywidzeniach, gdy technika wszechpotężnych Siewców zatrzymała czas i utrzymywała mnie na granicy bytu, słyszałem właśnie dialog Świątyń. Ta dziwna świadomość pojawiła się nie wiadomo skąd, niczym intonacja głosu, zdolna odkryć wiele z tego, co nie zmieściło się w słowach.

– Co robisz, Redrak? – zapytałem leniwie.

Redrak odpowiedział po chwili, lekko zmieszany:

– Takie tam… ta trawa to słaby narkotyk. Ma oryginalny sposób zażywania.

– Wdychanie dymu?

Redrak wyraźnie się zdumiał.

– Słyszałeś o trebie, kapitanie?

– No… tak jakby.

– W takim razie usiądź bliżej.

Usiadłem obok Redraka. Ten nadal potrząsał nad ogniem zaimprowizowaną blachą, susząc trawę. Potem zsypał na dłoń pomarańczowy pył i powąchał w skupieniu.

– W porządku…

Rzucił na ogień szczyptę proszku i chciwie wciągnął gorzki dym, który popłynął nad tlącymi się węglami.

– Dobry gatunek, kapitanie.

Pochyliłem się nad ogniem, mimowolnie przymykając oczy przed nieznośnym żarem i odetchnąłem głęboko.

Żar w piersiach… w płucach… zimny dreszcz przebiegający po skórze… lawina dźwięków, bo bardzo wyostrzył się słuch. Potrzaskiwanie gałęzi chrustu brzmiało niczym salwy armatnie, a senny oddech Dańki prawie je zagłuszał; mamrotanie Redraka słychać było głośno i wyraźnie.

– Najlepiej wychodzą nam środki odurzające, kapitanie. Narkotyki, alkohol… Wszystkie rozrywki to też narkotyk…

Dreszcz minął, w piersiach nadal płonął ogień. Za to świadomość otuliła upajająca mgiełka euforii.

– Równie dobrze wychodzi nam broń, Redrak. I zabijanie.

– To też służy odurzeniu… Zabawa, nie lepsza i nie grosza od seksu… czy trebu.

– Redrak, posłuchaj… – Bardo chciałem z kimś porozmawiać. Przeklęte przyzwyczajenie do libacji, którego nie umiem wykorzenić! Nieważne, czym się wywołuje upojenie, butelką wódki na imprezie czy kosmicznym narkotykiem o nieprzyjemnej nazwie treb. – Słuchaj, Redrak… Pamiętasz, co mówił Lans na mostku, przed ewakuacją?

– Brednie, kapitanie.

– Nie, Redrak. Posłuchaj, ten ktoś połączył się ze mną po raz trzeci. I dopiero niedawno zrozumiałem, kto stoi za parawanem… Kto porusza lalkami…

Opowiedziałem Redrakowi wszystko. Od pierwszego pojawienia się głosu, gdy wykorzystano do tego Ernada. O dialogu z Palijczykiem, o usłyszanej w malignie rozmowie Świątyń.

Nad ogniskiem płynął szary dym. Siedzieliśmy pochyleni nad płomieniem. Narkotyk trzymał nas mocno. Przedmioty wokół rozmywały się, tracąc kontury. Jak to się nazywa w medycynie? Metamorfopsja… chyba.

– Serge… – Redrak sypnął do ognia ostatnią garść proszku. – Jeśli rzeczywiście masz przeciwko sobie Siewców… Świątynie… to nie ma sensu walczyć. One potrafią zetrzeć w pył wszystkie planety w galaktyce. Nie jesteś nawet mrówką wobec słonia… najwyżej wirusem.

– Wirus też może wykończyć słonia.

– Siergiej… przestań się stawiać. Jesteś innym wirusem.

Skąd on zna moje pełne imię?

Skupiłem się, próbując otrząsnąć z upojenia. Nie mogłem. Wrzasnąłem, aż poczułem ucisk w uszach. Pożyteczna rzecz takie wyostrzone zmyły.

– Skąd znasz moje pełne imię?!

Redrak, nic nie rozumiejąc, wzruszył ramionami. – - Dańka mi powiedział… Uspokój się, kapitanie. Nie jestem Siewcą. Niestety. Nawet nie kukłą Siewców. Ale mogę ci poradzić to samo. Dość tego uganiania się za raiderem. Jeśli Siewcy… jeśli Świątynie obiecały, że tamci nie znajdą Ziemi, to znaczy, że tak właśnie jest. Ich słowom można wierzyć. Lepiej wracaj na Tara, do księżniczki. I weź ze sobą chłopca, widzę przecież, jak się do siebie przywiązaliście.

Redrak ze smutkiem popatrzył na puste dłonie, jakby miał nadzieję, że znajdzie jeszcze odrobinę narkotyku. Zachichotał nieśmiało i dodał:

– Możesz dla mnie też znaleźć miejsce przy dworze… albo zaproponować obywatelstwo Tara.

– Dobry pomysł, Red… – po raz pierwszy pozwoliłem sobie na skrócenie jego imienia. – Myślisz, że księżniczka na mnie czeka?

– Oczywiście.

– A może myślisz, że nadal ją kocham?

– Rzecz jasna.

Ktoś zaśmiał się we mnie złym, pijanym śmiechem. Dańka poruszył się we śnie i żałośnie coś wymamrotał.

Zamilkłem. Pijane otumanienie szybko mijało. Trochę bolała głowa, ale wróciła jasność myśli.

– Treb działa bardzo krótko – powiedział z przygnębieniem Redrak. – Organizm szybko go wydala. Do diabła, sporo się nawdychaliśmy…

Skinąłem głową i z niepokojem popatrzyłem na Dańkę. Mam nadzieję, że chłopcu narkotyczne opary nie zaszkodziły.

– W pana opowieści, kapitanie – oznajmił oficjalnym tonem Redrak – są trzy kluczowe kwestie, które mogłyby wszystko wyjaśnić. Po pierwsze, dlaczego jest pan nietykalny dla Świątyń; po drugie, czemu one się niepokoją o Dańkę; po trzecie, dlaczego sekciarze nie chcą pana zabić… bezpośrednio.

– Na ostatnie pytanie znam odpowiedź.

Redrak skinął głową i powiedział głucho:

– Domyślam się. Jeśli Ernado i Lans ocaleli, będą problemy.

– Właśnie.

Ognisko się dopalało, gałęzie trzaskały nieznośnie głośno – treb ciągle działał. Gdzieś daleko w niebie narastał huk. Silniki szalupy idącej na dopalaniu. Śpiący Trofeum zastrzygł uszami, podniósł głowę.

– Słyszysz, Red?

– Ernado i Lans.

– Na pewno.

Wyciągnąłem rękę i poklepałem Dańkę po ramieniu.

– Obudź się, mały. Przyszli po nas.

Загрузка...