6. Bardzo dobrze urządzona planeta

Najbardziej zszokowało mnie to, że ulice nie były asfaltowe. Wprawdzie nie znalazłem żadnych ruchomych chodników, tyle razy opiewanych przez fantastów, ale ulica, prosta i szeroka, z matowymi kulami latarni na cienkich metalowych słupach, była pokryta trawą. Miękką zieloną trawą, równą niczym korty Wimbledonu. Pochyliłem się, próbując zerwać źdźbło. Gdzie tam! Trawa była sprężysta i mocna jak guma, ale bez wątpienia prawdziwa. Przyjrzałem się bliżej i zobaczyłem, że pod gęstą murawą ułożona jest twarda, porowata masa. Widocznie ziemia była jeszcze głębiej. Z pozornie obojętnym wyrazem twarzy wędrowałem poboczem. Samochodów nie było i nieliczni przechodnie szli ulicą całkiem swobodnie. Czyżby komunikacja naziemna należała do przeszłości? Spojrzałem w niebo – kolorowe krople flaerów były zbyt nieliczne, żeby pełnić rolę komunikacji. Może moi potomkowie po prostu nie mają się dokąd spieszyć?


Trzeba przyznać, że potomkowie wyglądali bardzo solidnie. Po spotkaniu z roaderami spodziewałem się absolutnej swobody strojów, ale większość przechodniów ubierała się całkiem zwyczajnie. Na przykład idący z naprzeciwka chłopiec miał na sobie wąskie granatowe spodnie i błękitną koszulę… to znaczy zieloną… a może złotobrązową?

Zwyczajność ubiorów była jedynie pozorna. Luźna bluza chłopaka co chwila zmieniała kolor. A dziewczęta, które mnie wyprzedziły, miały na sobie minispódniczki z czegoś bardzo dziwnego. Srebrzysty materiał, kołyszący się wokół bioder, przypominał obłoczek gazu albo pole kamuflażowe… Do licha, czyżby wyszły na ulicę nago, z włączonymi generatorami dającymi złudzenie ubrania? Czy oni nie mają co robić z energią? Pole kamuflażowe to jeden z najbardziej energochłonnych procesów, z jakich korzystaliśmy na statku!

A, co mi tam. Niech sobie chodzą, w czym chcą. Najważniejsze, że na mój kombinezon nikt nie zwracał uwagi. Szedłem ulicą, uważając na numery domów. Same domy – zasłonięte drzewami, niewysokimi żywopłotami i kamuflażową mgiełką – były niemal niewidoczne. Moi potomkowie cenili sobie odosobnienie. Ale do każdego domu prowadziła wąska ścieżka wyłożona kamieniami albo porośnięta trawą. Na początku ścieżki stały ażurowe tabliczki z numerami.

567 – XXVIII.

Napis wykonano rzymskimi i arabskimi cyframi, z dość niedbale wyciętych mosiężnych pasków. Cyfry byle jak przybito do nieszlifowanej deseczki. Albo Nurlan Kislicyn lubił epatować otoczenie, albo takie niedbalstwo było teraz w modzie. Wzruszyłem ramionami i wszedłem na ścieżkę wysypaną grubym żwirem.

Jak powinien wyglądać człowiek, który nosi kazachskie imię i rosyjskie nazwisko? Mnie, człowiekowi z XX wieku, wydawało się, że jak Tatar.

Nurlan Kislicyn był Murzynem. Nie czystej krwi, oczywiście, w jego twarzy dawało się odnaleźć rysy europejskie i azjatyckie. Ze zdumieniem przypomniałem sobie, że ludzie, których widziałem na ulicy, też mieli cechy przemieszania ras. Jeśli działo się tak na całej Ziemi, to Adolf i jego następcy nie mieliby już nic do roboty. Miło było się przekonać, że rasizm już nie istnieje… Teraz pojawiła się tendencja do dzielenia Ziemian na kolonistów i chronokolonistów.

Przywódca roaderów Ałma Aty krzątał się w ogródku przed domem. Dla dawnego włóczęgi było to zajęcie aż nazbyt spokojne i patriarchalne. Kwiaty, nawet jak na moje niedoświadczone oko, wyglądały wspaniale. Przypominały astry, ale w nieprawdopodobnych kolorach – od bladobłękitnych do czarnych.

Podszedłem do klombu, nerwowo kombinując, jak się przedstawić. Były roader? Młody kontynuator? Próżniak, który naczytał się Księgi Gór?

Nurlan oderwał się od swoich kwiatów, położył na ziemi aparacik przypominający suszarkę i przyjrzał mi się uważnie. Uśmiechnąłem się krzywo. Kislicyn wyglądał na jakieś pięćdziesiąt lat. Jeśli każdy roader jest psychologiem, jak zapewniał mnie Dziadek, to nie ma sensu kłamać.

– Wiatru w twarz – powiedział półgłosem Nurlan.

– Dopóki jest słońce i powietrze, zawsze będzie wiatr – odpowiedziałem, pchany nieokreślonym impulsem. Przypominało to „hasło-odzew” z taniego kryminału, ale przywykłem wierzyć intuicji.

– Wejdź – rzekł Nurlan. – Na długo?

– Na kilka dni. – Wszystko okazało się proste. Vic miał rację, nikt nie żądał ode mnie żadnych dowodów.

Dom Kislicyna był zbudowany ze zwykłej cegły – a przynajmniej tak wyglądał. W środku też nie zauważyłem nic nadzwyczajnego, może tylko meble – masywne, ciężkie, przypominające antyki, prawdziwe antyki, a nie mój wiek XX. Nieliczne współczesne przedmioty – przyrządy o niezrozumiałym przeznaczeniu, płaskie wideoekrany, małe terminale komputerowe w każdym pokoju – ginęły wśród drewna i kamienia.

Spodobało mi się to. Tak jak i pokój gościnny, do którego zaprowadził mnie Nurlan. Szerokie okno wychodziło na sad pełen jabłoni, za którym widać było sąsiedni dom otulony mgiełką kamuflażu. Ascetyczne umeblowanie – szafa, łóżko, stół i krzesło. Nad stołem wisiał płaski jak dykta ekran, włączony na kalendarz. W końcu dowiedziałam się, jaki mamy dzień – dziesiąty września.

Wbudowany w biurko terminal informacyjny okazał się wystarczająco prosty w użyciu. Wkrótce wprowadziłem na ekran mapę miasta, współczesną i tę sprzed dwustu lat. W miejscu parku, w którym kiedyś „ratowałem” księżniczkę, była klinika dla dzieci, kościół Jedności w Chrystusie i kilka domków. Po raz kolejny skląłem się za głupotę. Spróbowałem wyobrazić sobie, co zrobiłbym na miejscu Terry. Chyba będzie czekała w kościele. Ale równie dobrze mogła odwiedzić jeden czy dwa domki. Złożenie królewskiej wizyty w szpitalu dziecięcym też byłoby całkiem w jej stylu.

Nagle mapa na ekranie zbladła i zobaczyłem twarz gospodarza.

– Masz gościa, roaderze – oznajmił. – Otwórz drzwi.

Twarz Nurlana znikła. Odwróciłem się. Szybko mnie wyśledzili… Ale co tam, drzwi mogę otworzyć.

Wybrałem najdogodniejsze miejsce – przy oknie, tak żeby kontrolować drzwi i sad wokół domu. W ostateczności mógłbym przeskoczyć przez parapet. Szkoda, że ładunku w pistolecie wystarczy tylko na krótkie starcie…

Odblokowane drzwi zaczęły się otwierać. Podniosłem pistolet. Jeśli to ludzie, strzelę w nogi, jeśli androidy – przetnę na pół…

W drzwiach stała Terry.

Przez sekundę patrzyłem na nią przez celownik. W końcu opuściłem broń i usłyszałem:

– Siergiej, to ja.

Nie widzieliśmy się zaledwie tydzień, a ona już zdążyła się zmienić. Znikła niezdrowa bladość twarzy. Terry lekko się opaliła. Zamiast krótkiej fryzury mojego, pożal się Boże, autorstwa, zobaczyłem eleganckie uczesanie – każdy lok ułożony oddzielnie i w innym odcieniu. I oczywiście żadnych kombinezonów. Bladoróżowe szorty, dość odważny top i błyszczący jak folia pas materiału omotany wokół lewej ręki.

– Sieriożka, to naprawdę ja – powtórzyła Terry niepewnie. Spróbowała się uśmiechnąć.

– Jak mnie znalazłaś?

– Poprosiłam centrum informacyjne, by powiadamiano mnie o wszystkich przybywających do miasta mężczyznach w twoim wieku i o twoim rysopisie. Zwłaszcza tych nieposiadających Znaku. Sieriożka!

– Co to za taśma? – Po prostu grałem na zwłokę. Nie wiedziałem, jak postąpić.

– Ozdoba… Siergiej!

Rzuciłem pistolet na podłogę. I tak nie wystarczyłoby mi sił, by do niej strzelić – nawet gdyby była biorobotem, fantomem, sterowaną telepatycznie kukłą. Podszedłem w milczeniu, już nie kontrolując swoich gestów.

– Było mi bardzo ciężko, Terry – powiedziałem, biorąc ją za rękę. – Jeśli to oszustwo, nie musisz grać dalej. Poddaję się.

– Siergiej… – dotknęła mojej twarzy. Przymknąłem oczy. – Co się z tobą dzieje? Co się stało? Powiedz mi!

Milczałem, Czułem się jak alpinista, który wszedł na niedostępny górski szczyt i zastał tam hotel, restaurację i lądowisko dla helikopterów. Nie potrafiłem się cieszyć z zakończenia męczarni, nie umiałem się martwić z powodu daremności moich wyczynów. Dłonie Terry były łagodne i czułe, zupełnie inne niż na Somacie. Poczułem delikatny zapach perfum. Terry czuła się znacznie lepiej na Ziemi niż na naszej martwej planecie.

– Terry… – wyszeptałem. – Księżniczko… Kto się nami bawi? Kto śmiał…

– Uspokój się. – Głaskała mnie po twarzy, burzyła włosy. Rzadko tak bywało między nami, nie lubię okazywać słabości. Do diabła! – Siergiej, co się stało na Somacie? Dlaczego nie chciałeś wezwać statku Siewców? Odpowiedz…

Usiadłem na łóżku, a Terry na stojącym obok fotelu, podwijając pod siebie nogi. Nie puszczałem jej ręki, gładziłem smukłe, długie palce. Wyczułem malutką bliznę – księżniczka z planety Tar nie od razu nauczyła się posługiwać nożem kuchennym. Zakląłem. Nadal ją sprawdzam!

– Weź się w garść, książę! – głos Terry stwardniał. – Musimy zrozumieć, co się dzieje! Weź się w garść!

Skinąłem głową, do bólu zaciskając pięści. Wolno policzyłem do pięciu. Odetchnąłem głęboko. Jestem spokojny i niewzruszony. Umiem spojrzeć na sytuację z boku. Najprostsza droga jest najpewniejsza… Do diabła, tego nie było w standardowym zestawie sformułowań!

Ale wyuczone rytuały już spełniły swoją funkcję. Uspokoiłem się. Patrząc Terry w oczy, opowiedziałem o naszym zniszczonym domu, o spalonych drzewach, o czyhających w zasadzce robotach.

Terry nie zadała mi ani jednego pytania. Pobladła słysząc, że sad, z którego była taka dumna, został spalony. Tak bardzo chciała pokazać go Lansowi i Ernadowi, bo nie wierzyli, że na martwym piasku Somata mogą wyrosnąć takie drzewa.

– Gdy mnie wezwałaś – zakończyłem – nie miałem najmniejszych wątpliwości, że ktoś tobą kieruje. Wziąłem miecz… wiem, że to było głupie… i wpadłem do Bajkału, blisko brzegu, którego nie zauważyłem, i oszalałem ze strachu na myśl, że jestem na środku Pacyfiku… Utopiłem miecz, a potem nawiązałem znajomość z roaderami. Słyszałaś o nich?

Terry pokręciła głową. Badanie hipisów, roaderów czy innych ruchów młodzieżowych nie obejmowało jej znajomości ziemskiego życia. Jej opowieść była znacznie krótsza od mojej i znacznie bardziej logiczna.

Statek Siewców wylądował na Somacie w dniu, w którym wyruszyłem na wędrówkę po górach. Najpierw załoga połączyła się z Terry i poprosiła ją o pozwolenie na lądowanie. Następnie dowódca statku wyjaśnił cel wizyty.

Jeśli wierzyć jego słowom, nasza kryjówka została odkryta ponad rok temu. Nie niepokoili nas, dochodząc do słusznego wniosku, że mamy pełne prawo zaszyć się na nikomu niepotrzebnej planecie. Postanowiono nie nawiązywać z nami kontaktu i zakłócić nasze odosobnienie jedynie w wypadku absolutnej konieczności.

Konieczność wkrótce się pojawiła. Planeta Tar odmawiała wejścia w obronny związek z Ziemią, motywując to brakiem prawowitych władców. Rządzący Tarem regent władał w imieniu „wiecznej księżniczki Terry”. Tylko ona mogła skłonić Tara do koalicji z Ziemią. Właśnie wtedy na planetę Somat wyruszył statek Siewców.

Początkowo Siewcy chcieli odszukać mnie w górach i zawieźć na Ziemię razem z Terry, ale za jej namową zrezygnowali z tego pomysłu. Terry przewidywała moją reakcję na pojawienie się obcego statku na niebie Somata.

W domu zostawiono mi notatkę z wyjaśnieniem tego, co się stało, i przenośny blok zawierający rozkazy dla czekającego na orbicie ślizgacza. Potem Terry wyruszyła na Ziemię, żeby przygotować się do rzadkiej w historii Tara procedury – udowodnienia swoich praw do tronu. Ze mną połączyła się, gdy upłynął i minął prawdopodobny czas mojej wędrówki po górach.

Słuchałem jej w skupieniu. Cóż, rzeczywiście tak mogło być…

– Terry… – starałem się mówić spokojnie. – Zdarzyło mi się coś dziwnego podczas hiperprzejścia na Ziemię. Prawie nie czułem euforii, za to moja świadomość jakby się rozdwoiła. Rozmawiałem sam ze sobą, udzielałem sobie idiotycznych rad. Nie słyszałaś o takich przypadkach?

Terry uśmiechnęła się czule.

– Siergiej, to nieważne. Pewnie był to wynik zdenerwowania, zmęczenia…

Pokręciłem głową.

– Pamiętasz, co ci mówiłem o intuicji? Zawsze działam pod wpływem intuicji, zawsze jej ufałem. Do gry włączyła się trzecia siła. Nie my, nie Siewcy…

– Fangowie?

– Tak, Fangowie. Szkoda, że poświęciliśmy im tak mało uwagi. Tamta zasadzka to też pewnie ich sprawka. Musimy zebrać wszystkie informacje.

Terry wskazała terminal.

– Z tym nie będzie problemów, Siergiej. Można tu poprosić o dowolny tekst, dowolne informacje.

– To bez sensu. Sama wiesz, jaka jest różnica pomiędzy wiadomościami, które ty otrzymujesz, a tym, co przekazuje się mieszkańcom Tara.

– W takim razie zwróćmy się do projektu „Siewcy”. Przecież został stworzony jako przeciwwaga zagrożenia ze strony Fangów.

– Znasz ich?

– Oczywiście. W końcu to ich statek zabrał mnie z Somata… – Terry roześmiała się i objęła mnie. – Przestań być zazdrosny! Siewcy to sympatyczni faceci. Ale ty jesteś lepszy.

– Dziękuję… – dotknąłem jej warg i pocałowałem, po raz pierwszy na Ziemi. – Bardzo się o ciebie bałem.

– A ja prawie wcale. – Terry uśmiechnęła się przepraszająco. – Byłam pewna, że wyjdziesz cało z każdej opresji. Nie powinnam odlatywać z Somata bez ciebie.

– Ale przecież chodziło o czas!

– Tak. Już ze statku wysłałam informację o swoim powrocie. Wczoraj przyszła odpowiedź; regent żąda sprawdzenia mojego pochodzenia. Standardowa procedura.

Nie miałem pojęcia o istnieniu tej procedury. Ale nie dopytywałem się o szczegóły.

– Siergiej, dlaczego zatrzymałeś się u tego człowieka… Nurlana? Znasz go?

– Niby skąd? Po prostu facet jest roaderem. Przedstawiłem się jako roader i zostałem przyjęty bez żadnych pytań. To wygodne, kiedy się ukrywasz… – Skrzywiłem się, oceniając poziom bezpieczeństwa swojej kryjówki. W skomputeryzowanym mieście nie sposób się ukryć. Zwłaszcza obcemu.

– A mnie przyjmie?

– Po co? Myślałem, że się przeniesiemy… – zawahałem się, nie mając pojęcia, gdzie właściwie przebywała Terry w tych dniach.

– Do hotelu? Siergiej, tam jest nudno. Luksusowo jak w pałacu imperatora i równie monotonnie. Lepiej do jutra pomieszkajmy tutaj.

– Zapytam Nurlana. Ale dlaczego do jutra?

– Pojutrze muszę być na Tarze. Siewcy obiecali dostarczyć nas swoim statkiem z głównej stacji projektu. Stacja jest na orbicie okołoziemskiej, doskonale ją widać w nocy.

– Dobrze. – Mogłem tylko skapitulować. – Tam porozmawiamy o Fangach.

Terry popatrzyła na mnie uważnie.

– Siergiej, nie myślałeś o zmianie garderoby? Kombinezon ochronny to dobra rzecz, ale na Ziemi…

– Nie ironizuj. Zastanawiałem się nad tym. Pójdę do najbliższego sklepu i kupię tanie ubranie.

– Dlaczego tanie? Ach tak, nie masz Znaku… – Terry wyciągnęła z kieszeni szortów znajomy złocisty dysk. – Wiesz, co to jest?

– Wiem – burknąłem. Terry wyprzedziła mnie pod każdym względem. Gdy ja poznawałem encyklopedyczną definicję Znaku, ona już dostała go do osobistego użytku, oczywiście od Siewców.

– Ubranie wybiorę ci sama. Modne. Zgodzisz się nosić dozar?

– Co?

Terry dotknęła błyszczącej wstęgi na ramieniu.

– To dozownik opalenizny, dozar. Modny szczegół i dla mężczyzn, i dla kobiet. Tworzy jakieś pole blokujące dostęp ultrafioletu. Można cały dzień spędzić na plaży i nie opalić się.

– To po co chodzić na plażę? Wolę się porządnie opalić. – W zachowaniu Terry wyczuwałem coś dziwnego. Nowego.

– Dobrze. Kupię ci koszulę kameleonkę i…

Terry zaczęła z zapałem wyliczać, co jej zdaniem należy włączyć do mojej garderoby. Nagle zrozumiałem, w czym rzecz. Na Somacie Terry musiała zdać się na mnie. Całe jej imperatorskie przygotowanie okazało się w praktyce nic niewarte. To ja kierowałem pracami budowlanymi, ja montowałem komputer ochronny, ja nadzorowałem sadzenie drzew i montaż agregatów zraszających. Księżniczka przywykła troszczyć się o całą planetę, a na Somacie sama stała się obiektem troski. Teraz, gdy miała okazję zatroszczyć się o mnie, starała się na całego.

– Terry, wybierz wszystko, co tylko zechcesz. I wiesz co… Może niepotrzebnie braliśmy te tabletki No baby?

Terry zamilkła, a na jej policzki wypłynął lekki rumieniec.

– Możesz mi dać w twarz – powiedziałem szybko. – Przepraszam… wybacz.

– Daj spokój.

Terry usiadła mi na kolanach i zamilkła. Wreszcie zupełnie innym tonem powiedziała:

– Kiedy wrócimy na Somat, to pomyślimy… Siergiej, dlaczego nie chciałeś wracać na Ziemię? Spodobała mi się już wtedy, w przeszłości, a teraz to przecież bajka. Spokojny, dobry, szczodry świat…

– Terry… – musnąłem wargami jej ramię. Do diabła, jak tu się spierać z księżniczką? – Terry, wyobraź sobie, że miałaś bardzo surowych, po prostu okrutnych rodziców…

– No? – zachęciła mnie Terry, nieszczególnie zachwycona pomysłem. – Wyobraziłam sobie.

– No właśnie, surowi rodzice… Wyrwałaś się z domu i wtedy nagle zaczęto ci tłumaczyć, jacy to dobrzy i czuli ludzie.

– Jasne. Albo jakby mi ktoś opowiedział, że Tar pokryły nieprzebyte lasy…

– Otóż to. Taki właśnie jest mój stosunek do baśniowo cudownej Ziemi.

– Siergiej… – Terry zsunęła się z moich kolan. – Rozumiem cię. Aleja, dowiadując się o lasach na Tarze, po prostu poleciałabym na ojczystą planetę, żeby sprawdzić wszystko sama. Teraz jesteś na Ziemi i co widzisz?

Przez kilka sekund walczyłem z cisnącą się na język odpowiedzią. I przegrałem.

– Ciebie, Terry…

Przyciągnąłem ją do siebie. Terry się nie sprzeciwiała. Po chwili całowaliśmy się, zapominając o wszystkich planetach.

Ni stąd, ni zowąd elegancka pomarańczowa narzuta wyśliznęła się spod nas i zwinęła w ciasny wałek. Zerwaliśmy się. Tymczasem łóżko kontynuowało demonstrację swoich umiejętności – brzeżek cienkiej, miękkiej kołdry odgiął się troskliwie, ukazując śnieżnobiałą pościel.

Pierwsza roześmiała się Terry. Potem ja. Zakłopotane łóżko zaczęło się na nowo zaściełać.

– Nie lubię zbyt aktywnych łóżek – wykrztusiłem z trudem. – Słowo honoru, że się z nim nie umawiałem…

Łóżko znowu wyglądało spokojnie i dobrodusznie. Zrobiło mi się nieswojo.

– Idealnie urządzone planety wzbudzają moją czujność.

Terry, jakby wyczuwając mój nastrój, spoważniała.

– Siergiej, pójdę po swoje rzeczy. To niedaleko. A ty porozmawiaj z właścicielem domu… i pogadaj z łóżkiem.

Skinąłem głową. Terry odwróciła się od drzwi i oznajmiła:

– Łazienki na Ziemi są doskonale wyposażone. Cała automatyka jest na swoim miejscu.

Uśmiechnąłem się krzywo. Ostatni raz brałem prysznic tydzień temu, na Somacie. Pływanie w kombinezonie trudno nazwać toaletą.

Загрузка...