6. Koktajl Nostalgia

Restauracja Galaktyka mieściła się na obrzeżach kosmoportu. Przy całej swojej trywialności, nazwa pasowała idealnie – na planecie Argant krzyżowało się mnóstwo dróg handlowych i w restauracji gościli przedstawiciele niemal wszystkich zamieszkanych planet.

Nad budynkiem w kształcie piramidy wirował szyld, mieniąc się wszystkimi kolorami, aż po ultrafioletowe i podczerwone zakresy widma; nazwę restauracji napisano w miejscowym języku i w standardzie. Ogłoszenie nad wejściem prezentowało się już znacznie skromniej – Tylko dla załóg statków kosmicznych.

Przyłożyłem osobistą kartę do płytki identyfikatora i drzwi się otworzyły. Dańka nie miał dokumentów, ale to było bez znaczenia – każdy członek załogi miał prawo przyprowadzić ze sobą gościa.

W holu kolejne ogłoszenie ostrzegało, że restauracja wyposażona jest we własny generator pola neutralizującego.

– Bardzo porządna knajpa – powiedziałem. – Nic dziwnego, że Redrakowi niespieszno do nas. Jego ideał spędzania wieczoru to obskurny bar z rozróbą co godzina.

Dańka skinął głową, rozglądając się. Na ścianach migotały zmieniające się z kalejdoskopową szybkością trójwymiarowe pejzaże najróżniejszych planet. Poznałem purpurowe lasy Rantowi-Ra i spalone na czarno równiny Sheiera, planety-samobójcy. Przez chwilę odniosłem wrażenie, że przemknęło pole pszenicy z brzozowym zagajnikiem w oddali. Ale oczywiście tylko mi się wydawało.

Pewnym krokiem specjalisty świadomego swojej wartości podszedł do nas siwowłosy mężczyzna w fioletowym uniformie obsługi, z zawodowym uśmiechem na twarzy.

– Oddzielny gabinet?

Skrzywiłem się.

– Stolik w ogólnej sali, na pięć osób. Dołączą do nas przyjaciele. I pospiesz się, sługo.

Mężczyzna drgnął, ale przełknął zniewagę. Dotknął guzików na płytce ze schematem restauracji. Dostrzegłem jego króciutkie wahanie i zrozumiałem, że nie będę długo czekał na rewanż za obelżywe słowa. Strzeż się małych wodzów…

– Proszę iść za wskaźnikiem.

Przed nami zapłonął zielony punkt i zaczął sunąć po podłodze. Wzruszyłem ramionami i wziąłem Dańkę za rękę.


Ogólna sala zajmowała niemal całą naziemną część restauracji. Ściany i sklepienie piramidy otulała migocząca mgiełka unosząca się znad kilku małych basenów. Pomiędzy nimi stały owalne stoliki. Niektóre zasłaniała ta sama świetlista mgłą pozwalająca dostrzec jedynie sylwetki gości pragnących odosobnienia.

Usiedliśmy przy wyznaczonym stoliku. Rozejrzałem się i stwierdziłem, że dostaliśmy całkiem znośne miejsce. Wprawdzie dość blisko sąsiednich stolików, za to nieopodal okrągłej estrady, na której występowała sympatyczna dziewczyna z przyjemnym głosem. Śpiewała po argancku, a ja nie znam tego języka, ale muzyka była cicha, smutna i piękna.

Przed nami pojawił się kelner w fioletowym stroju. Młody, lecz równie pewny siebie jak kierownik sali.

– Czy nasi goście życzą sobie spróbować narodowych dań Argantu? – zapytał. – Do schłodzonej galaretki proponuję wystałe wino Czarny Mag. Pierwsza butelka gratis, na koszt restauracji.

Nie lubię, gdy ktoś próbuje decydować za mnie.

– Życzymy sobie coś innego – odpowiedziałem uprzejmie.

W rękach kelnera pojawiła się płytka.

– Dla chłopca proszę mięsną zupę z kuchni planety Tar, kotlety według przepisu z tejże planety oraz lejańskie słodycze i sok kilany.

Kelner skinął głową, wyraźnie zadowolony z wartości zamówienia. Nie każdego stać na słynne lejańskie słodycze.

– Dla mnie smażone mięso i zimny regraw.

Regraw to tani i niezbyt popularny napój, a jednocześnie najlepszy odpowiednik soku pomidorowego, jaki udało mi się znaleźć.

– To wszystko? – zapytał kelner.

– I schłodzony roztwór spirytusu etylowego. Na czterdzieści części spirytusu sześćdziesiąt wody destylowanej i szczypta cukru. Kelner patrzył na mnie osłupiały.

– Jak nazywa się ten napój?

– Koktajl Nostalgia – odparłem uprzejmie. – Proszę spróbować, nie pożałuje pan.

– W jakiej ilości podać mięso… i koktajl?

– Pół kilograma mięsa, pół litra koktajlu i tyle samo regrawu.

– Mięso przyrządzić z przyprawami? – kelner podjął ostatnią próbę naprowadzenia mnie na słuszną drogę.

– Żadnych przypraw. Sól poda pan oddzielnie.

W oczekiwaniu na zamówienie przyglądaliśmy się gościom. Interesujący widok, i to nie tylko dla chłopca. Szkoda, że miejsca w pobliżu nas były puste albo osłonięte mgiełką. Jeden sąsiedni stolik był wyraźnie widoczny – trzech młodych ludzi o cytrynowożółtej skórze. Przed nimi stały puste talerze i coś w rodzaju wielkiego kwadratowego rondla.

Dwóch kelnerów przyniosło nam zamówione dania. Dańka z zainteresowaniem patrzył na różowy bulion, w którym pływały apetyczne kawałeczki mięsa i pocięte w paski warzywa.

– Spróbuj, to bardzo smaczne – zachęciłem go. Na moim talerzu widniał dobrze wysmażony plaster mięsa prawie bez przypraw. Tak jak powinno być.

Na środku stołu kelner postawił kryształowe karafki z sokiem kilany dla Dańki, „sokiem pomidorowym” oraz koktajlem dla mnie.

– Dziękuję – powiedziałem, napełniając największy kielich do połowy sokiem.

– Zgodnie z regulaminem naszej restauracji chłopcu nie wolno pić alkoholu – oznajmił jeden z kelnerów.

– Nie tknie go – uspokoiłem stróża moralności. – To wszystko dla mnie.

Kelnera przeszył dreszcz. Jego towarzysz przyszedł mu z pomocą.

– Musimy uprzedzić, że w pańskim stoliku włączony jest blok kontroli automatycznej. Jeśli zaproponuje pan chłopcu alkohol, będzie pan zmuszony opuścić restaurację.

– W porządku – zgodziłem się zupełnie szczerze. – Zaczyna mi się u was podobać…

Uzupełniłem kielich koktajlem i powąchałem otrzymaną mieszankę. Kelnerzy odsunęli się, a Dańka zapytał z wyrzutem:

– Będziesz pił wódkę?

– Tylko trochę – odparłem, opróżniając kielich. Do przełyku spłynęło płonące ciepło, a w ślad za nim, zmywając nieprzyjemny smak, porcja czystego „soku pomidorowego”.

Dańka z obrażoną miną zaczął jeść zupę, a ja odkroiłem kawałek mięsa i popatrzyłem na sąsiedni stolik.

Jeden z młodych ludzi właśnie unosił pokrywkę rondla. Wsunął rękę do środka, pogrzebał na dnie… i wyciągnął puszyste stworzonko, przypominające wielkookiego kotka bez ogona, pokryte krótką szarą sierścią.

Zwierzak żałośnie pisnął. Mężczyźni zarechotali i zobaczyłem długie kły, powoli wysuwające się z ich górnych szczęk.

Drgnąłem i odwróciłem wzrok, ale było już za późno. Dańka zauważył, gdzie patrzę. Najpierw uśmiechnął się na widok zwierzątka. Potem oczy zrobiły mu się wielkie jak spodeczki, a wargi zadrżały. Zrozumiał.

– Siergiej, to… to nie może być prawda!

– Prawda – odpowiedziałem twardo – To wampiry z planety Pal. Mogą jeść dowolne produkty, ale wolą krew żywych istot. Żałuję, że nie rozpoznałem ich od razu.

– Siergiej…

W jego głosie było znacznie więcej błagania i strachu, niż mógłbym znieść.

Wstałem od stołu, z hukiem odsuwając krzesło. Oto zemsta doskonała – posadzić gości obok wampirów.

Mężczyźni jednocześnie odwrócili się w moją stronę. Z ust sterczały ostre końce kłów.

Powoli podszedłem do ich stolika. Co wiem o planecie Pal? Była kiedyś kolonią Gyarów. Palijczycy to dobrzy wojownicy i doskonali budowniczowie, a także amatorzy krwi ciepłokrwistych istot…

– Mam do was małą prośbę – powiedziałem cicho.

– Mów – odpowiedział dobrym galaktycznym młody mężczyzna, cały czas trzymając skazanego zwierzaka.

– Włączcie holograficzną zasłonę nad swoim stolikiem. Wasz sposób odżywiania się jest dla nas nieprzyjemny.

– Prośba została odrzucona – odpowiedział Palijczyk z nieukrywaną kpiną. – Każda istota rozumna ma prawo do jawnego uprawiania swoich obyczajów.

– Jeśli nie obrażają one uczuć innych istot rozumnych.

– Nie znajdujemy w naszym zachowaniu nic obraźliwego. W przeciwieństwie do twojego zachowania.

Palijczyk opuścił zwierzątko na talerz i niedbale musnął rękojeść płaszczyznowego miecza na pasie.

Wszyscy trzej byli uzbrojeni.

Nawet nie sięgnąłem do swojego miecza, schowanego w pochwie. Jeśli dojdzie do walki, wyjmę go szybciej niż każdy z tych uśmiechniętych wampirów. Przeszkodzi im stół i wzajemna bliskość.

– Jestem księciem z planety Tar – nadal mówiłem półgłosem. – Tym samym, który zabił władcę Gyarów, przez trzysta lat niewolącego waszą planetę.

Kły wampirów drgnęły.

– Nie zrobiłeś tego dla naszego świata – rzekł Palijczyk, nie zabierając dłoni z rękojeści. – Nie jesteśmy ci nic winni.

– Zabiłem Shorreya Manhema – powtórzyłem. – Nadal dążycie do pojedynku?

W końcu do nich dotarło.

– Czego chcesz?

– Więcej niż przed chwilą. A moje żądania mogą jeszcze wzrosnąć.

– Mów.

– Dodaj „wasza wysokość”.

Kły mignęły w kącikach warg i znikły.

– Proszę mówić, wasza wysokość.

– Ograniczycie swoją kolację do tradycyjnych miejscowych dań. Zwierzęta zostaną odniesione do kuchni z poleceniem wypuszczenia ich na wolność.

Palijczycy milczeli.

– Nie mam ochoty patrzeć na ich krew. Ale mogę zapragnąć sprawdzić kolor waszej.

– Dobrze.

– Wasza wysokość!

– Dobrze, wasza wysokość.

Podniosłem zwierzątko z talerza, posadziłem w zgięciu łokcia i bez pośpiechu ruszyłem do swojego stolika, czując na plecach nienawistne spojrzenia.

Kelner, który przyniósł nam zamówienie, mrugnął do mnie dyskretnie i skierował się do stolika wampirów z wyraźnym zamiarem zabrania rondla. Niezły ma słuch…

Dańka czekał, ściskając rękojeść swojego wibronoża. Chyba miał zamiar przyjść mi z pomocą, gdyby doszło do bójki… Poczułem coś na kształt dumy – nie z siebie, z całej Ziemi.

Mój świat zdobywa sobie reputację. Całkiem nieźle jak na planetę, której nie ma.

– Trzymaj – położyłem zwierzątko na kolanach chłopca. – Trofeum. Pozostałe zaraz wypuszczą.

Dańka przytulił wiercące się „trofeum” i powiedział z zachwytem:

– Nieźle ich nastraszyłeś!

– Nie w tym rzecz, Dańka. Palijczycy nie unikają walki. Po prostu ich świat coś niecoś mi zawdzięcza…

Nalałem sobie pełny kielich wódki, wypiłem, ukroiłem kawałek mięsa. Dańka zapytał, głaszcząc zwierzątko:

– To kotek, tak?

– Coś w tym rodzaju. Możesz go wziąć na statek, powinien dobrze znosić lot.

– Nazwę go Trofeum – oznajmił dzieciak Dobra. Może być Trofeum.

Po ciele rozlewała się euforia. Świat wokół stawał się coraz bardziej przyjemny.

– O, są Ernado i Redrak – chłopiec uniósł się i pomachał im ręką.

Ernado jak zawsze wydawał się niewzruszony, za to Redrak wyraźnie się czymś denerwował. Przywołał kelnera, który chyba postanowił nie oddalać się od naszego stolika w oczekiwaniu na nowe rozrywki, zamówił dwie butelki Czarnego Maga i owoce.

– Opowiadaj – poleciłem. – Ale poproszę najpierw o dobre wiadomości.

– Wobec tego będę musiał milczeć.

– Wymyśl coś.

Redrak wzruszył ramionami. Uniósł butelkę, obejrzał wino pod światło i oznajmił:

– To prawdziwe, wystane wino na ziołach tonizujących. Czy to dobra nowina?

– Ujdzie. Możesz przejść do pozostałych.

– Nigdzie nie znalazłem swojego znajomego. Albo nie ma go na planecie, albo radykalnie zmienił upodobania. Nie widziano go ani w Gwiezdnej Koronie, ani w Przystani Szaleńców…

– Jasne. Wal dalej.

– Dowiedzieliśmy się, ile kosztuje przerzut na Ziemię. Pieniędzy wystarczy nam na hiperprzejście dla chłopca z trzema kilogramami ładunku.

Pokręciłem głową.

– To nie jest dobry pomysł. Dańkę mogłoby wyrzucić w dowolnym punkcie planety: na środku oceanu, na pustyni, w dżungli… Nie, na to się nie zgadzam.

– Chłopiec bardzo rwie się do domu? – zapytał Ernado.

– Wcale – przyznałem.

– W takim razie jest jeszcze jedna możliwość… – Ernado zamilkł.

– No?

– W dyspozytorni kosmoportu zaproponowano nam korzystny fracht: dostarczenie niedużego, ale wartościowego ładunku na skolonizowaną planetę. Wybrano nas ze względu na prędkość statku i godnego zaufania kapitana. Książę z planety Tar nie połaszczy się na zysk ze sprzedaży cudzego ładunku…

– Zdaje się, że nie mam co liczyć na incognito?

– Nie, kapitanie.

– Szczegóły?

– Ładunek to komórki embrionalne kolonistów. Trzy inkubatory, ogólna waga pięć ton. Termin realizacji dziesięć dni. Opłata po dostarczeniu, sześć tysięcy energojednostek. Wystarczy, żeby przerzucić na Ziemię dwieście kilogramów.

– Brzmi nieźle… Można by to nawet uznać za dobrą nowinę.

– Można by… Gdyby nie podejrzana strona tego frachtu.

– Jaka?

– Ładunek należy dostarczyć do systemu Raysway, tam gdzie odleciał biały krążownik. Wygląda to na pułapkę.

Skinąłem głową. Pułapka? Bardzo możliwe. Ale krążownik mógł nas zniszczyć również na planecie. Jaki to problem dobić uszkodzony statek?

– Ernado, jeśli odłożymy odesłanie Dańki do domu, to wystarczy nam pieniędzy na całkowitą naprawę statku?

– Tak.

– W takim razie zawrzyj umowę na przewóz ładunku i przystąp do napraw.

– Już to zrobiłem, kapitanie. Pozwoliłem sobie odgadnąć pańską decyzję.

Popatrzyliśmy na siebie. Ernado zauważył pojednawczo:

– Fracht mógł nam przejść koło nosa, kapitanie, a pan nie wziął ze sobą komunikatora. Musiałem działać na własne ryzyko.

– Mam nadzieję – powiedziałem cicho – że to twój pierwszy i ostatni domysł tego rodzaju. Nie ryzykuj więcej, dobrze? Swoje decyzje zawsze podejmuję sam.

– Tak jest, kapitanie. – Na twarzy Ernada nie drgnął żaden mięsień. Sytuację rozładował kelner, który pojawił się znienacka, niosąc wielką plastikową torbę z emblematem restauracji, wypełnioną firmowymi butelkami.

– Niewielki upominek od naszego zakładu – oznajmił. – Pięć butelek koktajlu Nostalgia i pięć wina Czarny Mag.

Postawił torbę obok stolika i ulotnił się. Redrak patrzył na niego wstrząśnięty.

– Nigdy nie słyszałem o tak rozrzutnej reklamie. Może oni też wiedzą, że jest pan księciem, kapitanie?

Wskazałem Dańkę, który bawił się zwierzątkiem.

– Nie. Raczej przypadła im do gustu moja rozmowa z Palijczykami. Jeszcze nie spotkałem planety, na której darzono by sympatią wampiry.

– Nie doszło do walki? – zapytał zaniepokojony Redrak.

– Nie, załatwiliśmy sprawę pokojowo.

Spędziliśmy w restauracji jeszcze pół godziny, w milczeniu pochłaniając zamówione dania. Dańka spróbował lejańskich słodyczy i przepadł dla świata. Nic dziwnego – wytwory lejańskich cukierników przewyższają szwajcarską czekoladę o tyle, o ile owa czekolada przewyższa wyroby czekoladopodobne.

Z restauracji do statku szliśmy pieszo. Mijaliśmy wieże administracji, gdzie mimo późnej pory świeciło się we wszystkich oknach, i ogromne magazyny z ochroniarzami obwieszonymi bronią. Ernado i Redrak szli przodem, za nimi ja z Dańką. Ja niosłem mruczącego Trofeum, który niczym najprawdziwszy kot wczepił się pazurkami w mój kombinezon, a chłopiec torbę z prezentami.

Gdy przechodziliśmy obok głębokiego, wybetonowanego rowu, jednego z wielu przecinających lądowisko, a przeznaczonych na odprowadzanie płomienia startujących statków, Dańka bardzo naturalnie krzyknął. Usłyszałem brzęk butelek spadających z wysokości pięciu metrów na beton.

– Przepraszam – powiedział szybko chłopiec. – Ja niechcący…

Zatrzymałem się i popatrzyłem na niego z zainteresowaniem.

Był uosobieniem skruchy i żalu. W świetle odległych latarń i małego miejscowego księżyca uśmiech zadowolenia był niemal niewidoczny.

– Przepadło pudełko z twoimi słodyczami – westchnąłem.

– Do diabła z nimi.

– Wiedziałeś, że butelki z miejscowego szkła się nie tłuką? Dańka spuścił wzrok i pokręcił głową. Poklepałem go po policzku:

– Dobra, mały, chodź. Niepotrzebnie się o mnie boisz, ale mimo wszystko dziękuję.

Загрузка...