3. Śniadanie na polanie

W życiu nie widziałem dziwniejszego towarzystwa. Najważniejszy był tutaj Dziadek, mężczyzna około czterdziestki (prawdziwego wieku mogłem się najwyżej domyślać) o jasnorudych włosach, ubrany swobodnie, w coś przypominającego dres. Takie ubranie wyglądałoby równie naturalnie na Ziemi XX wieku czy na Tarze albo Shedmonie XXI. Moje pojawienie się skwitował znanym mi już gestem dłoni, po czym wrócił do rozpalania ogniska.

Ognisko ułożono beznadziejnie.

Jedyną dziewczyną w grupie była młoda osoba o imieniu Christa. Okrągła figurka rażąco kontrastowała z twarzą o ostrych rysach. Ale uśmiech miała miły i chyba szczery. Biały, ozdobiony kolorowym haftem strój wyglądał na rękodzieło, ale gdy Christa wstała z mokrej trawy, na ubraniu nie było ani jednej plamki.

Najbardziej obojętnie moje pojawienie się przyjęło dwóch czternastoletnich chłopców. Jeden drzemał pod drzewem na rozłożonej kołdrze. Miał na sobie tylko burozielone szorty i w myślach pogratulowałem mu zahartowania. Był ranek, od jeziora wiał chłodny, wilgotny wiatr. Potem zauważyłem, że powietrze nad nim drga jak nad asfaltową szosą w gorący dzień. Podobne modyfikacje cieplnych kołder spotykałem już nieraz.

Drugi chłopiec skinął mi głową i zanurkował do pomarańczowego niedużego namiotu. Zdążyłem tylko zauważyć, że twarz ma zupełnie dziecinną, a na szyi nosi złocisty okrągły medalion.

Andriej odprowadził chłopca spojrzeniem i powiedział:

– To Vic nas na ciebie naprowadził. Jest sensem, wprawdzie niezbyt silnym, ale w takiej głuszy wyczuje człowieka z odległości dziesięciu kilometrów.

Skinąłem głową. Skoro Świątynie posługiwały się telepatią, dlaczego nie mieliby tej sztuki posiąść Siewcy? Miałem tylko nadzieję, że sens nie zdoła odczytać moich myśli.

Dziadek w końcu poradził sobie z rzuconymi byle jak gałęziami, zaczęły trzaskać płomienie. Z miną niezmiernie zadowoloną odszedł od ognia i zapytał:

– Ma pan ochotę na pieczone mięso? Naturalne.

Skinąłem głową i zauważyłem, że moją zgodę przyjęto ze zdumieniem. Sytuację uratował Andriej:

– Siergiej jest kolonistą. Produkty naturalne to dla niego nic nadzwyczajnego.

Christa popatrzyła na mnie zaskoczona, drzemiący nastolatek podniósł głowę, a Dziadek zapytał:

– Skąd? Jeśli szczerze…

Rzadko oglądałem ziemskie wiadomości. Chyba bałem się nostalgii. Ale informacji z planet-kolonii nie przepuszczałem. Ziemia miała czterdzieści kolonii zasiedlonych przez międzygwiezdne ekspedycje. Wszystkie pozostałe były tworem Świątyń. Stosunek do prawdziwych i „świątynnych” kolonistów mógł być różny.

– Z Brzegu Grunwalda – oznajmiłem.


Kolonię na Syriuszu, nazwaną na cześć poległego szwedzkiego pilota, zamieszkiwali głównie Słowianie. Poza tym zasiedlono ją stosunkowo niedawno, dopiero po zainstalowaniu ekranu chroniącego planetę przed promieniowaniem Syriusza. Kolonia była w dużej mierze zależna od metropolii, a jednocześnie miała swój język, zwyczaje i etykę.

– Z Brzegu? – drzemiący chłopak uniósł powieki i roześmiał się. – To tam gdzie niebo jest w kratkę?

– Sieć tarczy widać jedynie na zachodzie – zareagowałem ostro.

– Dzięki niej możemy chodzić bez zbędnej ochrony.

– Czego się złościsz – prychnął chłopak i znowu stracił zainteresowanie.

Czasem dobrze jest oglądać programy edukacyjne… W myślach postawiłem sobie plus i zacząłem opowiadać na pytania Dziadka i Christy – najbardziej ciekawskich osób w tym towarzystwie.

Owszem, urodziłem się na Ziemi, w Moskwie (miałem nadzieję, że nie zmieniono nazwy rosyjskiej stolicy). Na Brzeg Grunwalda poleciałem z rodzicami, jak skończyłem dziesięć lat. Pracowałem jako pilot, woziłem ładunki na dyskach transportowych i pasażerów na flaerach. Po co są potrzebni piloci? Automatyka nie radzi sobie z naszymi huraganami. Wynajmowanie zawodowych pilotów wychodzi taniej (wiedza rodem z wiadomości). Tak, jestem żonaty. Dzieci nie mam, zdążę. Zbieram modele statków kosmicznych, szczególnie dawnych. Wostok, Gemini… Nie słyszeliście? Na Ziemię wróciłem wczoraj. Cały dzień włóczyłem się po Moskwie, potem zachciało mi się pobyć na łonie natury. Jutro, może jeszcze dziś odlecę. Jasne, mogę upiec mięso „po grunwaldzku”, ale potrzebne będą przyprawy. Nie ma? Jaka szkoda.

Dziesięć minut później mimo wszystko nabijałem kawałki mięsa na cienkie stalowe druty. Może i było naturalne, ale na pierwszy rzut oka na to nie wyglądało – bez kawałka kości czy chrząstki, pocięte na równe sześciany, zapakowane w przezroczystą folię.

– Teraz wszystko jest inaczej… – wymamrotał Dziadek. Trochę przypominał mi ojca. Tak samo milczący i żałujący przeszłości, niezbyt stary, ale szalenie dorosły. Zwłaszcza wtedy, gdy próbował się odmładzać.

– Czasy się zmieniają – wygłosiłem sprawdzoną przez tysiąclecia mądrość.

Dziadek zerknął na mnie spode łba.

– No, nie wiem. Ludzie się zmieniają, ale czasy… Pięćdziesiąt lat temu, gdy zostałem roaderem…

Oho! Dziadek rzeczywiście miał co najmniej sześćdziesiątkę. Przecież nie wyruszył na włóczęgę w wieku niemowlęcym.

– Wtedy mieliśmy cel. I sens. Znałem roadera… pewnie jedynego prawdziwego roadera na świecie. Igor, nazwiska nie pamiętam…

Kiwałem głową z udawanym zainteresowaniem, kończąc kolejną porcję szaszłyka. W zamkniętym hermetycznie pojemniku znalazłem dziesięć dojrzałych pomidorów i teraz nadziewałem je na przemian z kawałkami mięsa. Jak udało im się nie zgnieść tych pomidorów w czasie pakowania?

– Wiesz, od czego się wszystko zaczęło? Dlaczego pojawili się roaderzy?

– Nie.

Rozmowa stawała się coraz ciekawsza. Aż nazbyt pouczająca, jeśli mam być szczery. Czy to aby nie byli podstawieni włóczędzy?

– Gdy syntezatory żywności stawały się coraz bardziej rozpowszechnione, a jedzenie było praktycznie bezpłatne, wielu ludzi przestało pracować. Nie mieli potrzeby zarabiania, a innych bodźców nie było. Na wyższe stanowiska przebijały się tylko jednostki…

Zamarłem. Ręce nadal nadziewały mięso i pomidory na szpikulec, a w głowie tłukła się jedna myśl: Syntezatory żywności, jedzenie bezpłatne…

Przypadek? Rezultat kontroli Świątyń? Znowu znalazłem się na pokładzie „Terry”. Lądowaliśmy na Rantori Ra. Mętne czerwone słońce wyłaniało się znad horyzontu. Step był czarny i wypalony. Razem z Lansem wyładowywaliśmy skrzynie z konserwami i koncentratami, a sterujący transporterem Ernado powiedział: „Powietrze i woda prawie się oczyściły, ale gleba… Gdyby nie musieli jeść miejscowego pożywienia!… Ale czy sto milionów ludzi może wyżyć z samej jałmużny?” Rantori Ra, planeta-samobójca. Trędowata planeta, której ostatni mieszkańcy powoli gnili na zatrutej ziemi pod trującym niebem. Kilkanaście osób stało nieopodal statku – tylko wariat pozwoliłby im podejść bliżej. Półludzie, półpotwory. A wystarczyłoby, żeby nie jedli skażonego jedzenia…

Przypomniałem sobie Shetly, planetę, która przegrała gwiezdną wojnę i płaciła rozłożoną na stulecia daninę. Nie wiem, kto w tej wojnie miał rację, a kto nie. Ale wystarczył jeden spacer po ulicach stolicy, by stracić całe zainteresowanie. Planeta płaciła reparacje żywnością – najdroższym towarem galaktyki, jeśli nie liczyć broni. A broni nie mogli produkować…

Szliśmy razem z Ernadem do biura miejscowej firmy handlowej, bloki ochrony osobistej na pasach mieliśmy włączone. Tak poradzono nam w administracji kosmoportu, a ja jakoś nie pałałem chęcią eksperymentowania. Przechodnie odprowadzali nas spojrzeniami, od których robiło mi się nieswojo. Nie byli wychudzeni, raczej jakby spuchnięci. „Brak racjonalnego żywienia” – skomentował Ernado, który lepiej orientował się w sytuacji niż ja. „Wejdźmy do restauracji, zobaczymy, co jedzą” – zaproponowałem półżartem. „Dobrze, tylko nie bierzmy mięsa”. Przez sekundę stałem na środku chodnika, próbując odnaleźć w słowach Ernada jakiś mniej obrzydliwy sens. W końcu powiedziałem: „Odlatujemy. Nie zabiorę z tej planety ani grama żywności, bez względu na to, ile zapłacą”. Ernado skinął głową i dodał: „Czy to coś zmieni?”

Ziemia od stu lat używała syntezatorów żywności. Ale żadnej planecie Świątynie nie podpowiedziały takiego rozwiązania.

– Nie przeszkadzam ci, Siergiej? – zapytał Dziadek.

– Nie, opowiadaj, słucham.

– Najczęściej roaderami zostawali młodzi ludzie. Nawet dzieci, te, które dostały Znak Samodzielności. Do czasów, gdy powstały hipersilniki, innego wyjścia nie było. Dopiero wtedy, gdy zaczęła się kolonizacja…

Umocowałem rożny z mięsem nad ogniem. Jeśli chodzi o roaderów, wszystko było mniej więcej jasne: połączenie hipisów, punków i rockersów. Mieszanka abstrakcyjnej dobroci hipisów z pogardą do rzeczywistości punków i zamiłowaniem rockersów do przemieszczania się. Zresztą nie uznawali ani motocykli, ani innej techniki. Przeważnie wędrowali na piechotę, tylko jeśli chcieli dostać się na inny kontynent, korzystali z transportu – bezpłatnego. Ziemia naprawdę była bogatą planetą.

– …kusiła możliwość nowych podróży, ciągnęła romantyka niezbadanych światów. Roaderów dosłownie wyssało z Ziemi. A w koloniach wszystko było inaczej. Najbardziej uparci ginęli, pozostali zaczęli pracować. To okazało się bardziej interesujące niż włóczęga po drogach z wykorzystaniem gwarantowanego minimum usług.

Dziadek zamilkł, patrząc w ogień. Christa przysunęła się bliżej.

– Kończ, Dziadku – prychnęła. – Siergiej słucha z uprzejmości. Opowiadasz jak z podręcznika historii. Wszyscy to wiedzą.

Dziadek przepraszająco skinął głową i zaczął obracać rożen z mięsem. Za moimi plecami ktoś półgłosem powiedział:

– Siergiej tego nie wiedział. On po prostu wchłaniał informacje. Po skórze przebiegł mi dreszcz. Odwróciłem się. Za mną siedział Vic, chłopiec, który wyczuł moją obecność. Sens, no jasne.

Do kompletnego zdemaskowania brakowało mi tylko telepaty. – Nigdy nie interesowałem się historią – wyjaśniłem obojętnie. – Ani roaderami. Pewnie niesłusznie.

Podszedł Andriej i z zachwytem zasugerował:

– A może jesteś zwiadowcą z chronokolonii? W zeszłym tygodniu mówili o jednym takim z planety Kleń.

Teraz już patrzyli na mnie wszyscy. I doskonale wiedziałem, co widzą. Twardą twarz o bardzo suchej skórze, a na Brzegu Grunwalda jest wysoka wilgotność; półwojskowy kombinezon, dość nietypowy jak na strój codzienny; przypiętą do pasa pochwę, w której trudno nie rozpoznać kabury.

– Zwiadowca przygotowałby się znacznie lepiej – odparłem z udawaną wesołością w głosie i dorzuciłem jedno z usłyszanych niedawno slangowych zwrotów: – Twój pomysł nie jest w zakresie.

Nieoczekiwanie z pomocą przyszedł mi Vic.

– On nie jest zwiadowcą, Andriej. Jest nasz, z Ziemi. Kosmitów wyczuwam.

– Szkoda – powiedziała ze szczerym westchnieniem żalu Christa. – Byłoby ciekawiej.

Pewnie. Gdyby zwiadowca z chronokolonii był na tyle bezczelny, żeby przeniknąć do świata Siewców, bez wahania zlikwidowałby świadków. Roaderskie towarzystwo chyba tego nie rozumiało.

Zaczęliśmy jeść, ale w powietrzu nadal wisiało skrępowanie. Andriej zaczął zwracać się do mnie per „pan”. Christa rzucała mi zaciekawione spojrzenia, szybko odwracając wzrok. Vic i drugi chłopak milczeli. Tylko Dziadek zachowywał się jak przedtem.

Spóźnione śniadanie – słońce było już w zenicie – zakończyliśmy sokiem pomarańczowym z kartoników. Zauważyłem, że puste kartoniki, niedbale odrzucone do tyłu, po kilka minutach rozmiękły i pociemniały. Z problemem odpadków Ziemianie też sobie poradzili.

Mój pojemnik, który ku zdumieniu roaderów wrzuciłem do ogniska, zapłonął jasnym płomieniem bez dymu.

Pierwszym, komu znudziło się udawanie zrelaksowanego, był Andriej. Wstał z trawy, otrzepał nogi z przylepionych śmieci i zapytał, nie wiadomo, czy zwracając się do Christy, czy do wszystkich obecnych:

– Może się pobawimy?

Christa skinęła głową, wstała i powoli poszła w stronę jeziora. Przechodząc obok namiotu, podniosła z trawy przezroczysty pakunek – materac albo nadmuchiwaną tratwę – Den, Vic – zagadnął Andriej chłopców. – Podtrzymujecie? Vic pokręcił głową, Den leniwie powlókł się za Christą. Andriej poszedł ostatni.

Mnie do swoich wodnych zabaw nie zaprosili… Skrzywiłem się. No i dobrze. I tak nie miałem ochoty. Lepiej zapytam Dziadka, jak się stąd wydostać.

Poczekałem, aż ta trójka zniknie mi z oczu, i odwróciłem się do przywódcy roaderów. Zdumiała mnie zmiana, jaka w nim zaszła. Spadła z niego maska solidności, znikły również idiotyczne próby odmłodzenia się. Stał przede mną zwykły mężczyzna w średnim wieku, rozpaczliwie próbujący ukryć rozczarowanie. Ciekawe, co go tak rozstroiło.

– Dziadku… – zacząłem i nagle poczułem obrzydzenie do tego przezwiska. Niech go sobie używa Andriej i reszta towarzystwa. – Jak masz na imię?

– Mike – powiedział po prostu i pokręcił głową. – Jesteś bardzo dziwny, Siergiej. Obcy.

– Jak zapewnił Vic, jestem z Ziemi.

– To jeszcze nic nie znaczy.

Mike podniósł gałązkę, pogrzebał nią w ogniu i powiedział cicho:

– Pytaj, Siergiej, a ja odpowiem. I nie dam po sobie poznać, jeśli pytania mnie zdziwią.

– Dawno wróciłeś do roaderów?

– Miesiąc temu. Zebrałem brygadę i odszedłem. Niepotrzebnie, powinienem był iść sam.

Skinąłem głową.

– Ty jesteś tu jedynym prawdziwym włóczęgą, Mike. – Wiem. Liczyłem na Andrieja… może na Vica. Ale oni nie umieją milcząco krzyczeć.

Zrozumiałem. Zerknąłem na przyglądającego się nam obojętnie Vica i powiedziałem:

– Może czasy biernego oporu minęły. Walczyliście przeciwko temu, że w życiu nie ma miejsca dla milionów. Z czym roaderzy chcą walczyć teraz? Przeciwko czemu chciałeś ich dzisiaj zbuntować?

– Przeciwko czemu? – powtórzył Mike i dodał ze złością: – Jesteś z kolonii… jeśli to prawda. Czy nie widzisz, co się dzieje? Czym stała się Ziemia?

– Nie widzę – odpowiedziałem szczerze.

– Wiesz, skąd się wzięły chronokolonie?

– No, tak ogólnie… – Serce zatłukło mi się w piersi.

– Ogólnie można znać tylko kłamstwo. Prawda leży zawsze w szczegółach. Żadnego projektu „Siewcy” nie było.

– Czyżby? – z trudem stłumiłem uśmiech.

– Tak. Wielka misja Ziemi, by zapełnić galaktykę istotami rozumnymi, stworzyć tysiące nowych cywilizacji, to bzdury. Fangowie! Oto cała przyczyna! Nasze rządy są tak samo szalone jak oni. Jacyś mądrale postanowili stworzyć z niczego całą armię sprzymierzeńców, rozgromić Fangów rękami marionetek.

Patrzyłem na Mike’a osłupiały. Mój Boże, czy on naprawdę myśli, że powiedział coś nowego? Czy większość Ziemian wierzy w altruizm projektu „Siewcy”?

A czy wiedzą o projekcie „Świątynie”? O tym, że planety chronokolonii są całkowicie kontrolowane przez Ziemię?

– Mike – zacząłem ostrożnie – jeśli masz rację, to cały pomysł z chronokoloniami jest nieetyczny, ale bardzo rozsądny. Przecież sojusznicy się pojawili.

– Pojawili? – Mike uśmiechnął się gorzko. – A co będzie jutro? Kiedy już wojownicy chronokolonii załatwią Fangów? Wezmą się za Ziemię i jej żałosne czterdzieści kolonii. Jak to się mówi… z deszczu pod ulewę?

– Nie. Z deszczu pod rynnę. A moim zdaniem Ziemia umie całkiem nieźle kontrolować kolonie. W końcu tamci są na niższym stopniu rozwoju, słabiej uzbrojeni i nawet nie mają syntezatorów żywności.

– Tym bardziej, Siergiej. Teraz uważają nas za półbogów, prarodziców, wielki i dobry świat. A jeśli dowiedzą się, że tak naprawdę jesteśmy planetą tchórzy chowających się za plecami swoich dzieci? Zamieniliśmy swoje jutro w dzień wczorajszy. Nieważne, że w ten sposób ratujemy swoje dzisiaj. Zapłata przyjdzie prędzej czy później, Siergiej. Nie wybaczą nam, że utrzymywaliśmy ich w zacofaniu, w roli mięsa armatniego. Już teraz chronokolonie próbują zrozumieć, kim jesteśmy. Nie wybaczą nam.

Milczałem. Masz rację, Mike. Nie wybaczą. Nigdy. Ani roli bezpłatnych żołnierzy w galaktycznej rzezi, ani wielowiekowego treningu przed generalną bitwą, w który zmieniły ich życie Świątynie, ani głodu, ani wiecznego strachu przed Siewcami-bogami.

A przede wszystkim nie wybaczą nam uzurpacji. Nie wolno udawać boga, ale można udowodnić, że się chce być bogiem. Nieważne, dobrym czy złym. Nie wolno się tylko zatrzymywać, bo można spaść z Olimpu…

Ziemia się zatrzymała.

– Mike, co ty chcesz osiągnąć? Tutaj nie pomogą metody roaderów… ich milczący krzyk i rezygnacja z cywilizacji.

– Siergiej, ile ty masz lat? Ziemskich biolat?

– Dwadzieścia osiem.

Mike spojrzał na mnie zdumiony.

– Myślałem, że o dziesięć więcej. W takim razie rozumiem cię. Myślisz, że droga aktywności ciała jest ważniejsza niż droga duszy. Ale świat można zmienić jedynie zmieniając każdego człowieka na tym świecie.

– Ciekaw jestem, jak można zmienić człowieka bez przejawiania aktywności.

– Przykładem. Pokazać mu, jak zmienia się dusza, i poprowadzić za sobą.

– Wielu już poprowadziłeś, Dziadku?

Mike uśmiechnął się krzywo i milczał.

– I co osiągnąłeś? Nawet jeśli roaderów będzie wielu, nawet jeśli staną się potęgą… bierną potęgą. Chronokolonie już istnieją i tego nie zmienicie.

Mike powiedział niechętnie:

– Jest pewna droga: odejść z naszej przestrzeni… Zostawić ją Fangom i chronokoloniom. Niech walczą między sobą.

Zamilkłem. Jeśli Mike uważa, że droga duchowego rozwoju powinna skończyć się zdradą na skalę galaktyczną… A przecież nie wygląda na łajdaka.

A może stary roader rzeczywiście uważa taką możliwość za najbardziej etyczną? Może wie, że istnieją inne rozwiązania w trójkącie Ziemia-Fangowie-chronokolonie znacznie gorsze niż ucieczka Ziemian w inną przestrzeń…?

– Dziadku – odezwałem się, nie patrząc na niego. – Ze wszystkimi prowadzisz takie rozmowy?

– Nie – odparł bez wahania Mike. – Nie mówiłem o tym nawet i swoim dzieciakom.

– O co w takim razie chodzi? Werbujesz mnie do roaderów? Nic z tego.

– Jesteś Ziemianinem, jeśli wierzyć Vicowi. Jesteś kolonistą, jeśli wierzyć tobie. Masz na sobie ochronny kombinezon pracowników projektu „Siewcy”, jeśli mnie pamięć nie myli. I nienawidzisz tego projektu znacznie bardziej niż ja.

Dziadek leniwie przesunął nogą tlące gałązki. Chyba jego ubranie jest równie żaroodporne jak moje.

– Widzisz, Siergiej, każdy prawdziwy roader to doskonały psycholog. Umie odczytać wyraz twarzy nawet najbardziej powściągliwych ludzi. Twojej mimiki nie zrozumiałoby jedynie dziecko. Jesteś obcy, który ukrywa się przed władzami.

Загрузка...