2. Nocny gość

W luk ktoś zastukał. Cicho, ale wyraźnie. Z trudem rozkleiłem powieki. Nie ma co, wybrałem sobie idealne miejsce do wypoczynku – w przedziale śluzowym, na zimnej, pokrytej ceramicznym, chropowatym pancerzem podłodze kutra. Jeśli nie nabawię się zapalenia płuc, to tylko dzięki termoizolacji kombinezonu pilota. Pod głową miałem torbę z narzędziami, dziesięć centymetrów od wyciągniętej ręki leżała niewyłączona lutownica, niczym rozpalone żądło.

Usiadłem i potarłem twarz zimnymi dłońmi. Po jaką cholerę automatyka utrzymuje w śluzie temperaturę otoczenia? Czy w ramach przygotowania do warunków panujących na zewnątrz, czy to po prostu oszczędność energii?

Czego jak czego, ale energii nie musieliśmy oszczędzać. Spadając w lesie, statek nie uszkodził reaktora, tylko dysze i połowę automatyki.

Sporo zresztą zepsuło się wcześniej, podczas krótkiego, najwyżej trzysekundowego pojedynku z pirackim statkiem. Jego destruktory, nastrojone na materiał logicznych kryształów komputerów, załatwiły nam znaczną część elektroniki, zanim salwa naszych laserów przebiła osłonę korsarza. Wrogi statek przemienił się w obłok rozpalonego gazu, a nas czekało przymusowe lądowanie.

Znowu zastukano. Zerknąłem na zegarek i westchnąłem. Pięć godzin snu po dwóch dobach nieprzerwanej pracy to jednak zbyt mało. A w ogóle to po co się dobijać do luku? Nie prościej nacisnąć guzik?

Odwróciłem głowę w kierunku, z którego dobiegał dźwięk, i dopiero teraz zrozumiałem, co się dzieje.

Nie chodziło o drzwi prowadzące do wewnętrznych pomieszczeń statku. Ktoś stukał do zewnętrznego włazu.

Senność się ulotniła. Dotknąłem płaszczyznowego miecza wiszącego na magnetycznej pochwie przy pasie, przesunąłem zabezpieczenie. Na zewnątrz nie mogło być nic, co stawiłoby opór jednoatomowej klindze. Zaraz po lądowaniu statek uruchomił generator pola neutralizującego. Ani laserowe działa, ani destruktory, ani bomby termojądrowe nie zadziałają.

Zresztą czy mogły być jakieś lasery na planecie o ustroju feudalnym?

Pewnie to mój słaby punkt: nie potrafię nie otworzyć drzwi, do których ktoś stuka, nawet jeśli za nimi stoi niewiadoma. Od dziecka nie znosiłem wyłączonych telefonów i zamkniętych na klucz drzwi.

Pancerz „Terry” pokrywały co prawda setki detektorów, zdolnych przekazać dokładny trójwymiarowy obraz przestrzeni przed statkiem. Ale właśnie te czujniki miałem naprawić, gdy zmorzył mnie sen.

Dotknąłem sensorów i wybrałem kombinację cyfr odblokowującą właz. Elektroniczny zamek był zbyt prosty, by mógł mu zaszkodzić cios destruktora.

Po monitorze detektorów klimatycznych – które oszczędził przypadek – przemknęła linijka symboli. Podświadomość przetłumaczyła je odruchowo: „Atmosfera odpowiednia do oddychania, brak toksyn. Temperatura plus siedem stopni, wilgotność czterdzieści sześć procent, prędkość wiatru półtora metra na sekundę”.

Niezbyt przytulny zakątek…

Powtórnym dotknięciem potwierdziłem polecenie otwarcia włazu. Cielsko płyty powoli uniosło się w górę.

Białe światło zapalonych lamp rozproszyło ciemność przed lukiem. Mżawka osiadająca na błotnistej ziemi, wąski metalowy trap biegnący w dół, zwalone podczas lądowania drzewa wyglądające jak saksauł owinięty drutem kolczastym.

Pusto.

Wpatrywałem się w ciemność, mrużąc oczy pod mokrym dotykiem wiatru. Nikogo nie ma. I nikogo nie mogło być – wylądowaliśmy w środku lasu. Gdyby nawet któryś z tubylców zapędził się w okolice statku, i tak nie podszedłby do niego z własnej woli. Ogromna metalowa kula spadająca na las w kłębach płomieni, wysuwająca grube podpory, łamiąca stuletnie drzewa jak zapałki… To nie jest widok dla ludzi średniowiecza. A wspinanie się po pięciometrowych schodkach, wyglądających tak, jakby miały się zaraz złamać, łomotanie w owalny luk, w niczym nieprzypominający normalnych drzwi, byłoby sprzeczne z ich logiką…

Może jednak stukano od wewnątrz? Albo może mam halucynacje?

– Zabłądziłem…

Jednak halucynacje. Znowu wyjrzałem na zewnątrz. Omamy słuchowe przeszły w zwidy, przyjmując postać małej ciemnej figurki stojącej na schodkach w połowie drogi do luku.

– Zabłądziłem – powtórzyła figurka cienkim dziecięcym głosem.

– Właź – powiedziałem, wyciągając rękę. Sytuacja powoli stawała się normalna. Może miejscowi rycerze nie zaryzykowaliby stukania do kuli, która spadła z nieba. Ale zagubione, zmarznięte dziecko bardziej przestraszy się ciemnego lasu niż tajemniczego „zamku”.

Ująłem chłopca – a może dziewczynkę? – za rękę i wciągnąłem do środka.

Jednak chłopiec, chyba dwunastoletni. Kolor włosów i skóry, ukryty pod szczelną warstwą błota, pozostawał zagadką. Posiadacz bujnej wyobraźni mógłby strzępy ubrania uznać za spodnie i kurtkę.

– Jesteś sam? – zapytałem, ze współczuciem gapiąc się na nieoczekiwanego gościa.

– Tak… zabłądziłem.

– To już wiem. Załóżmy, że teraz się znalazłeś. Zamknąłem właz. Chłopiec nie ruszał się z miejsca, w żaden sposób nie reagując na to, co się działo. Nie zdziwiło go ani elektryczne oświetlenie, ani sam kuter. Pewnie jak się człowiek pół nocy przedziera przez kłujące krzaki i nie mniej kolczaste drzewa, to potem brak mu sił na zdumienie. Chłopiec przede wszystkim potrzebował gorącej kąpieli. Później będzie można zająć się leczeniem, karmieniem, wypytywaniem, gdzie mieszka i odpowiadaniem na nieuniknione pytania.

– Możesz iść? – Leciutko poklepałem gościa po ramieniu.

Podtrzymując chłopca za łokieć, wszedłem do windy. Gdy kabina się zatrzymała i znaleźliśmy się na szerokim korytarzu poziomu mieszkalnego, mały wyszeptał:

– Ciepło…

Bose stopy zostawiały na białej puszystej wykładzinie szare ślady. Z żalem przypomniałem sobie, że większość automatycznych sprzątaczy nie działa, a do ich naprawy jeszcze się nie zabraliśmy. Za mało było ludzkich rąk na moim statku…

– Wchodź.

Otworzyłem drzwi swojej kajuty i zaprowadziłem go do łazienki. Chłopiec nie zadawał żadnych pytań, co mi bardzo odpowiadało. Im mniej zapamięta z tego, co się dzieje, tym lepiej dla niego. Gdy wyjaśni, skąd się wziął, dostanie tabletkę silnego środka usypiającego. Potem półgodzinny lot flaerem i pobudka na progu domu. Statek zostanie w jego pamięci jako czarodziejska baśń.

W najgorszym razie na planecie powstanie legenda o dobrym czarodzieju z magicznego Żelaznego Zamku.

Wyregulowałem temperaturę i ciśnienie wody, rozpakowałem bakteriobójcze mydło. Chłopiec obserwował moje poczynania z pewnym zainteresowaniem.

– Wchodź. Tutaj.

„Tutaj” oznaczało wannę – pojemnik z różowego plastiku o średnicy dwóch metrów. Nie sądzę, by jakiś mieszkaniec tej planety spotkał się z czymś takim.

– Ja sam…

– Pomogę ci. Nie wstydź się.

Chłopiec popatrzył na swoje łachmany.

– Nie mam się już czego wstydzić.

Pomogłem mu zdjąć resztki ubrania i wejść do wanny. Dalsza procedura przypominała wykopywanie ziemniaków na mokrym jesiennym polu.

Dziesięć minut później obejrzałem krytycznie efekt swoich wysiłków. Chłopiec wyglądał prawie jak Ziemianin. Lekko opalony, ciemnowłosy smarkacz, podrapany w najbardziej nieoczekiwanych miejscach. Poważnych ran nie zauważyłem… cóż, przynajmniej tyle. Zmieniłem wodę i zostawiłem go, żeby się wygrzał, a sam wyszedłem z kajuty.

Pojawiające się problemy najlepiej rozwiązywać możliwie szybko i przy jak najmniejszym wysiłku. Wyjąłem z kieszeni na piersi płytkę fonu.

– Lans, jesteś zajęty?

Na płaskim ekraniku pojawiła się twarz drugiego pilota. Właśnie wydostawał się z wąskiej rury wypchanej pajęczyną przewodów i otwartymi pudełkami układów logicznych. Nawet nie przypuszczałem, że na statku są takie zakamarki.

– Średnio, kapitanie. Kończę regulację czujników zewnętrznych.

Uśmiechnąłem się. Musztarda po obiedzie.

– Możesz przyjść do mojej kajuty?

– Oczywiście, kapitanie – odparł z gotowością Lans. – Coś się stało?

Streściłem mu sytuację. Lans tymczasem wyszedł z tunelu i nie przerywając połączenia, ruszył do windy. Kątem ucha słuchałem plusku wody za przymkniętymi drzwiami. Wyjaśniłem Lansowi jego zadanie.

– Chłopca trzeba nakarmić, naszpikować lekarstwami, dowiedzieć się, gdzie mieszka, i dostarczyć flaerem pod dom.

– Rozumiem.

Lans już jechał w ciasnej kapsule szybkobieżnej windy. Fon nadal trzymał przed sobą, więc mogłem dostrzec jego ponurą minę.

– Kapitanie, czy powierza mi pan to zadanie dlatego, że jestem najmłodszym członkiem załogi? – zapytał urażony.

Uśmiechnąłem się pojednawczo. Prawdziwa przyczyna była jeszcze gorsza – Lans o naprawie układów elektronicznych miał nie większe pojęcie niż ja.

– Tak. Jesteś od niego starszy o pięć lat, łatwiej będzie wam znaleźć wspólny język. Musimy jak najszybciej pozbyć się naszego młodego gościa i kontynuować przygotowania do startu.

Lans stanął w otwartych drzwiach windy. Chowając fon do kieszeni kombinezonu, zapytał krótko:

– Ciągle jest w łazience?

Skinąłem głową.

– Możesz wyciągnąć go z wody, wytrzeć i przystąpić do karmienia. I zrób to w miarę sprawnie, dobrze?

– Jasne, kapitanie – obiecał posępnie. – W korpusie kadetów często przydzielano mi nowicjuszy jako podopiecznych. Mam pewne doświadczenie…

Z trudem stłumiłem uśmiech.

Znałem Lansa wystarczająco dobrze, żeby nie przejmować się tą udawaną surowością. W walce mógł z zimną krwią zabić kilku przeciwników, ale bezbronnemu chłopcu nie da nawet klapsa.

Zamknąłem oczy i zapadłem w drzemkę. Mam chyba prawo przespać się tę godzinkę, gdy Lans będzie się zajmował młodym aborygenem?…

– Kapitanie!

Popatrzyłem na Lansa, odpędzając senne oszołomienie. Takiego zdumienia w jego głosie nie słyszałem nawet po pojedynku w Świątyni Wszechświata.

– Kapitanie – powtórzył Lans już ciszej. – Przepraszam… W jakim języku rozmawiał pan z chłopcem?

Nasz nocny gość stał za Lansem, zawinięty w wielki kosmaty ręcznik, i z ciekawością patrzył na pilota.

– Głupie pytanie. W standardowym galaktycznym, oczywiście. Innych nie znam.

– Widzi pan, kapitanie – wytłumaczył cicho Lans – z galaktycznego chłopiec nie rozumie ani słowa.

Zmęczenie pozbawiło mnie możliwości logicznego myślenia. Powtórzyłem z uporem:

– Rozmawialiśmy w standardzie, Lans.

– Skąd ten dzieciak miałby znać galaktyczny język? Planeta jest bardzo zacofana, statki lądują na niej wyłącznie przypadkiem. Zgodnie z informatorem, tubylcy porozumiewają się kilkoma miejscowymi dialektami…

Podszedłem do chłopca i przykucnąłem obok niego. Zapytałem:

– Rozumiesz mnie?

– Tak.

– A mojego przyjaciela?

– Nie.

Coś zaczęło do mnie docierać, ale zbyt powoli. Zapytałem tępo:

– W jakim języku mówisz?

Chłopiec ziewnął. Gorąca kąpiel zupełnie pozbawiła go sił, zasypiał na stojąco.

– Po rosyjsku.

Usiadłem, a Lans zapytał rozczarowany:

– Więc to właśnie jest Ziemia, kapitanie?

Загрузка...