2. Start awaryjny

Na zewnątrz panowały kompletne ciemności. Tylko szelest drzew i miękka trawa pod nogami podpowiadały, że wyszliśmy do ogrodu.

– Dlaczego nie świecą latarnie? – zapytałem, rozglądając się. – Shorrey powinien był włączyć wszystkie możliwe światła.

– Nie na darmo wydałam rozkaz – odpowiedziała oschle księżniczka. – Któryś ze służących zdołał wyłączyć elektrownię.

Przysunęła się do mnie, mocno chwyciła moją dłoń i zupełnie innym, przepraszającym tonem powiedziała:

– Wiem, że to głupie… ale od dzieciństwa boję się ciemności. Przepraszam.

– W porządku. – Ścisnąłem jej palce. – W którą stronę mamy iść?

– W prawo.

Oczy powoli przyzwyczajały się do ciemności, już widziałem drzewa i ciemną, martwą bryłę pałacu. Tylko gdzieś w oddali, na samym brzegu płaskowyżu, biły w niebo czerwone słupy ognia.

– Pożar – oznajmiła spokojnie księżniczka. – Nie najlepsze miejsce, tam akurat są archiwa i biblioteka. Trudno, niech się pali.

Szliśmy przez ogród szybko, ale starając się zachować ciszę. Kilka razy trafialiśmy na wysypane piaskiem dróżki, ale księżniczka z uporem z nich schodziła.

– Nie zabłądzimy? – zapytałem cicho.

– W tym ogrodzie spędziłam całe dzieciństwo.

Na krótką chwilę jej głos zabrzmiał znajomo, takim głosem prosiła mnie kiedyś, żebym poczekał, aż ona dorośnie. Być może pod tymi właśnie drzewami spacerowała tamta dziewczynka po powrocie z krótkiej podróży na planetę Ziemia.

Drzewa stały się rzadsze; byliśmy przy ogrodzeniu – niskim, dekoracyjnym, z ażurowej metalowej kraty sięgającej mi do pasa. Za nim ciągnęło się równe, gładkie pole pokryte betonem albo stopionym kamieniem. Raczej to drugie – widocznie była to podstawa plateau, którą w innych miejscach przysypano żyzną ziemią.

Usiadłem przy ogrodzeniu i wpatrzyłem się w ciemność. Na pasie startowym w pozornym chaosie zastygły dyski kutrów bojowych i lekkie, półprzeźroczyste cienie flaerów. Nawet nie schowali maszyn do hangarów… Liczą na pole neutralizujące.

– Księżniczko, gdzie jest start awaryjny? – spytałem półgłosem.

Wydawało mi się, że drgnęła.

– Chyba nie chcesz z niego skorzystać?

– Innego wyjścia nie ma.

– Za hangarami… Lordzie, nie przypominam sobie, by ktoś prócz zawodowych pilotów ryzykował podobny start. Nie spierałem się. Po prostu przeskoczyłem płot.

– Chodźmy, księżniczko.

Przeskoczyła w ślad za mną, nie dotykając mojej troskliwie wyciągniętej ręki.

– Lordzie, możemy skorzystać z tunelów prowadzących na równinę – zaproponowała. – Tam będzie ochrona, ale…

W milczeniu szedłem przed siebie. Spieranie się z dziewczyną, tym bardziej królewskiego rodu, byłoby nieuprzejme. Łatwiej nie zostawić jej możliwości wyboru.

Hangary były ukryte głęboko w skale, na zewnątrz widać było jedynie kopuły szybów wind. Zawsze lubiłem okrągłe budynki – wykluczają możliwość napaści zza rogu. Zresztą tutaj zasadzki nie było, tylko jeden jedyny wartownik oparty plecami o nagrzaną w ciągu dnia powierzchnię kopuły.

Zauważyłem go pierwszy. Zatrzymałem się, oceniłem odległość. Na celny strzał z pistoletu było za daleko. Wyciągnąłem z pokrowca płaszczyznowy dysk i cisnąłem go, niemal pewien sukcesu.

Ale tym razem wyczucie odległości mnie zawiodło: dysk wszedłby w betonową ścianę kilka centymetrów od głowy wartownika… A wartownik już się odwracał, wyciągnął miecz z pochwy i podnosił rękę do ramienia, żeby aktywizować kombinezon.

Czasem dobry słuch może zaszkodzić – wartownik naprawił mój błąd i zrobił krok w stronę lecącego dysku. Płaszczyznowe ostrze zgilotynowało go lepiej niż wprawny kat. Ciało zrobiło jeszcze kilka kroków i runęło. Odrąbana głowa potoczyła się do naszych nóg.

Poczułem mdłości. Księżniczka wypuściła miecz, chwyciła mnie za ramię i zaczęła krzyczeć. Ten krzyk najwyraźniej od dawna wzbierał w jej piersi. Od tego dnia, gdy w turnieju narzeczonych wygrał Shorrey. Od tej godziny, gdy planetę podbiły jego wojska. Od tej minuty, gdy w sali gościnnej odbyła się krwawa rzeź. Od tej sekundy, gdy zrozumiała, że będziemy musieli przejść przez nieznaną mi grozę startu awaryjnego.

Płakała, przytulona do mojego ramienia – władczyni planety, zdolna wysłać na śmierć tysiące ludzi, ale nigdy nie widziała prawdziwej śmierci. Nie tej, która przychodzi w uczciwym pojedynku na płaszczyznowe miecze, gdy najstraszniejsze rany skrywa błyskawicznie zrastający się kombinezon. Taka śmierć, kryjąca się pod ubraniem, fałszywa niczym pochodnie na ścianach, była w jej świecie czymś normalnym. Na płaszczyznowych mieczach nie zostawała nawet kropla krwi.

A teraz śmierć pokazała prawdziwe oblicze, całą swoją ohydę, krew chlustającą z przebitych arterii. Może ta księżniczka była pierwszą, która zobaczyła, jak ludzie za nią umierają.

Objąłem ją łagodnie i mocno, zapominając o bólu w rannym ramieniu i o uciekających sekundach i wyszeptałem, wtulając twarz w miękkie włosy:

– Zabiłby nas, gdyby zdążył, księżniczko. Nie warto go żałować.

– Ale tak się nie zabija…

– Umarł od razu. Nie zdążył nic poczuć.

Księżniczka zamilkła i uwolniła się z moich rąk.

– To przejdzie, zaraz przejdzie – powiedziała po chwili. – Zachowuję się jak histeryczka, wstyd mi za siebie…

– A ja zacząłem być z ciebie dumny, księżniczko…

Starając się nie patrzeć na ziemię, księżniczka ominęła martwe ciało.

– To właśnie start awaryjny – machnęła ręką. – Prawdopodobnie ochraniał go… ten nieszczęśnik.

Podszedłem bliżej.

Na pierwszy rzut oka start nie budził przerażenia. Niewielka pochyłość, jakieś pięć stopni, na równym pasie. Sztuczny wąwóz, łagodnie schodzący w ciemność. Dróżka miała jakieś siedem, osiem metrów szerokości, w sam raz dla kutra, nie mówiąc już o flaerze. Oczywiście, dwadzieścia metrów dalej start awaryjny będzie przypominał wyciosane w kamieniu koryto i pojawi się realne niebezpieczeństwo wyrżnięcia we wznoszące się po bokach ściany. Ale przecież sterować ma autopilot…

– Proszę mi pomóc, księżniczko – powiedziałem. – Musimy podciągnąć tu jakiś flaer.

Czterdzieści metrów dalej stała odpowiednia maszyna. Była nawet mniejsza od tej, na której przyleciałem, i wydawała się wystarczająco lekka. We dwójkę dość łatwo podtoczyliśmy flaer do startu awaryjnego.

– Dobrze tym latasz? – spytała zatroskana księżniczka.

– Dobrze to jeżdżę na rowerze – mruknąłem posępnie. Słowo „rower” powiedziałem po rosyjsku, widocznie język planety Tar nie zawierał odpowiedników. Pewnie, że byłoby świetnie uratować księżniczkę, samemu sterując maszyną. Ale nic z tego. Do sekcji szybownictwa nie należałem, a w wojsku uczyli nas jedynie skakać ze spadochronem. – W tym flaerze jest autopilot?

– Oczywiście. Masz dysk z programem?

– Tak.

Ustawiliśmy flaer tuż przy brzegu pochyłego pasa. Rady Ernada nie zawiodły – szybko znalazłem zamek i otworzyłem kopułę kabiny. Księżniczka w milczeniu weszła do środka i pochyliła się nad pulpitem. Po sekundzie w kabinie zabłysło światło.

– Dysk z programem – zażądała.

Podałem jej dysk z zamaszystą dwójką, odwróciłem się i ostatni raz popatrzyłem na równinę Złamanego Kła. Było cicho, zdumiewająco cicho jak na miejsce, w którym właśnie trwało rozpaczliwe polowanie na nas. Tylko w oddali szalał pożar.

Naparłem na burtę flaera i wytoczyłem go na pas startu awaryjnego. Czując, że maszyna drgnęła i zaczęła powoli zsuwać się w dół, wskoczyłem do kabiny.


Przy starcie awaryjnym nie nabierało się szybko rozpędu. Zanim prędkość stała się odczuwalna, zdążyliśmy usiąść wygodnie w fotelach i sprawdzić przyrządy.

– Prawie nie ma paliwa – powiedziała zakłopotana księżniczka.

– Nie będzie nam potrzebne – odparłem, uruchamiając w swoim kombinezonie tryb pomocy medycznej. Zaczęło mnie pobolewać w okolicach lędźwi. Potem zakłuło w ramieniu. Wrażenie nie należało do przyjemnych.

Po obu stronach flaera coraz szybciej przemykały kamienne ściany. Zjazd stawał się naprawdę stromy.

– Nigdy nie ufałam autopilotom – powiedziała z udręką księżniczka. Siedzieliśmy obok siebie, w malutkiej kabinie były tylko dwa wąskie fotele. Przed nami, nad pulpitem, świecił hologramowy obraz w dużej skali; pas startowy, po którym sunął zielony punkt naszego flaera, był wyraźnie widoczny.

– Cóż począć, księżniczko – powiedziałem, wpatrując się w obraz. – Niestety, nie jestem pilotem… Ani nawet nawigatorem. I nie biorę udziału w międzygwiezdnych wyścigach.

Księżniczka zerknęła na mnie.

– Co wiesz o Pratterze, lordzie?

Skląłem się w duchu za zbyt długi język. O niedoszłym mężu księżniczki nie wiedziałem prawie nic. Nawet jego imię usłyszałem po raz pierwszy. Ale było za późno, żeby się wycofać.

– Tylko to, że jest tchórzem.

Hologramowy obraz zmieniał się coraz szybciej. Teraz widać było spadającą w przepaść krawędź płaskowyżu. Ale awaryjny zjazd wcale się tam nie kończył.

– Pratter nie jest tchórzem! Nie waż się o nim mówić w ten…

Fotele zacisnęły się, biorąc nas w mocne objęcia, dławiąc oddech i uniemożliwiając dalszą rozmowę. Równina się skończyła, a trasa startu awaryjnego biegła dalej, spadając w dół pod niemal prostym kątem. Serce podskoczyło mi do gardła. Spadaliśmy. Flaer mknął, ledwie dotykając kołami gładkiej jak szkło powierzchni. A ja już widziałem w sześcianie hologramu, co czeka nas dalej. Ostry zakręt, pół kilometra poniżej poziomu wyżyny. Krótki odcinek poziomy i niewielki kawałek pod górę. Awaryjny start wcale nie przypominał pasa spadającego w przepaść, jak twierdził Ernado. To była skomplikowana, wyliczona komputerowo konstrukcja, której tor nadawał maszynie maksymalne przyspieszenie. Przeciążeniami, którym byli poddawani pasażerowie, konstruktorzy się nie przejmowali.

– Trzymaj się, księżniczko… – wyszeptałem, wpatrując się w najbliższy łuk zakrętu. Nie wypadliśmy z pasa chyba tylko dlatego, że rozwinięte skrzydła flaera przyciskały nas do podłoża. – Trzymaj się.

Wisieliśmy w fotelach twarzami w dół, patrząc, jak przybliża się fatalny zakręt awaryjnego startu. Zdążyłem jeszcze pomyśleć, że przeciążenie poprzeczne nie powinno być zbyt nieprzyjemne…

…i w chwilę potem zostałem pozbawiony możliwości myślenia o czymkolwiek.


Bolało mnie całe ciało. Po twarzy płynęła mokra strużka, smak na wargach podpowiadał, że to krew. Przed oczami, które końcu udało mi się otworzyć, płynęła gęsta czarna mgła.

Ale żyłem, a flaer nie zmienił się w stertę złomu na dnie przepaści. Lekkie kołysanie świadczyło o tym, że lecimy.

Czarna mgła rozpływała się bardzo powoli. Pod łopatką i w pasie coś mnie kłuło – najwidoczniej kombinezon pracował w trybie pomocy medycznej.

Najpierw zobaczyłem blade światło hologramowego sześcianu. Płynęliśmy powoli w różowej półkuli pola neutralizującego, oddalając się od Złamanego Kła. To znaczy, że „wyłączyłem się” dosłownie na kilka sekund.

Walcząc z bólem, odwróciłem głowę i popatrzyłem na księżniczkę. Reagując na ruch, fotel zwolnił uścisk, wypuścił mnie.

Wargi nieprzytomnej księżniczki były zakrwawione. Twarz pokrywały czerwone punkciki popękanych naczyń. Ciało obwisło bezsilnie.

Dotknąłem jej ramienia. Czy w kombinezonie do fechtunku jest tryb medyczny, jak w kombinezonie bojowym? Na szczęście światełka z boku były takie same jak u mnie. Dotknąłem świecącego żółto punktu. Bez efektu. Za to czujniki kontrolne zapłonęły alarmową czerwienią.

Jęknąłem z bezsilności i posłuszny raczej intuicji niż świadomemu pragnieniu, ująłem rękę księżniczki i dotknąłem przycisku jej palcem. Światełko natychmiast zaświeciło zielono.

Odchyliłem się na oparcie fotela, nie wypuszczając z ręki jej bezwolnych palców. Kiedyś dotykały mojej twarzy, sprawiając, że ból odpływał. Nie umiem robić takich cudów, księżniczko. Mogę tylko zetrzeć krew z twoich warg i przyłożyć do czoła chłodną dłoń. I jeszcze jedno: gdy odzyskasz przytomność, powiem ci, że nawet teraz, po przeciążeniach, jesteś najpiękniejszą dziewczyną we wszechświecie.

Księżniczka skrzywiła się. Widocznie kombinezon wstrzyknął kolejną dawkę lekarstwa. Poruszyła się, przytuliła do mojej dłoni i wyszeptała:

– Dziękuję, Pratter… Już mi lepiej.

– Nie nazywam się Pratter – odpowiedziałem spokojnie. – Jestem lordem z planety Ziemia, twoim ceremonialnym narzeczonym, którego imienia do tej pory nie zdążyłaś poznać.

– Wybacz. Jak się nazywasz?

– Siergiej. Może być Serge.

– Wolę Siergiej. Brzmi bardziej niezwykle…

Otworzyła oczy i śmiesznie ściągnęła brwi.

– Muszę wyglądać koszmarnie. Przeciążenie wyniosło co najmniej dziesięć jednostek…

– Jesteś piękna, księżniczko. A czerwone kropki szybko znikną.

– A więc musiała być dziesiątka. I pewnie mam tak samo czerwone oczy jak ty.

Skinąłem głową. Jeśli wyglądam tak jak księżniczka, mogę bez charakteryzacji zagrać wampira w horrorze. Nasze biedne naczyńka krwionośne nieźle oberwały…

– Jak lot, Siergiej?

Popatrzyłem na autopilota. Tablica kontrolna świeciła się na zielono.

– W porządku.

– Mamy szczęście. Bałam się, że flaer się rozpadnie. Te maszyny nie są przeznaczone do podobnych sztuczek. Nie ma w nich kompensatorów grawitacyjnych, jak w statkach bojowych. Dokąd lecimy?

– Do bazy wojsk lotniczych imperatora.

– Została zniszczona.

– To nieważne. Mój nauczyciel przewidział wszystko.

– Jeśli się uratujemy, będzie dowodził armią – powiedziała twardo księżniczka.

Z sierżanta na głównodowodzącego? Czy Ernado mógł wyobrazić sobie taką karierę? Przypomniałem sobie nierówną walkę w okolicach pałacu i spuściłem oczy.

– On już nie może przyjąć twojej nagrody, księżniczko.

Загрузка...