3. Zapłata za milczenie

Na kosmodromie Shedmona wylądowaliśmy samodzielnie. To było coś w rodzaju najwyższego pilotażowego szyku – lądować w ten sposób, gdy na planecie jest najnowszy kosmoport ze wszystkimi systemami autolądowania, od zdalnego sterowania i rakietowych holowników do eksperymentalnych urządzeń przymusowego lądowania w promieniu grawitacyjnym.

Jeśli zwyczajne lądowanie na prawie pustym kosmodromie czy w przestrzeniach planety jest zadaniem niezbyt trudnym nawet dla początkującego pilota, to lądowanie na betonowym placyku o średnicy dwa i pół razy większej od średnicy statku wymaga niemałego skupienia od mistrza. Nawet mimo nieco niższej grawitacji.

Manewrowaniem zajmował się Redrak w czarnym hełmie zasłaniającym całą twarz. Nie miał już czasu na liczne pulpity i ekrany. Najważniejsze informacje przesyłane były poprzez wewnętrzną powierzchnię hełmu i powtarzane przez syntezator mowy w słuchawkach. Z pulpitu pilotażowego wysunęły się dodatkowe konsole, pokryte setkami sensorów bezpośredniego sterowania silnikami. W zwykłych warunkach się ich nie używa, komendy wydaje się przez naciśnięcie kilku klawiszy głównego pulpitu, ale teraz Redrak sterował silnikami na ślepo, dotykając sensorów wypracowanymi przez lata ruchami, niczym pianista niepatrzący na klawisze.

Zadanie Lansa było nieco łatwiejsze – kontrolował pracę głównego reaktora i silników, dopływ paliwa i chłodzenie dysz. Bez względu na to, co zechce wycisnąć ze statku Redrak, rezerwa energii nie powinna zostać naruszona.

Kleń niemal leżał na maksymalnie opuszczonym oparciu fotela. Pozwalało mu to obserwować wszystkie ekrany jednocześnie, poczynając od głównego, zajmującego połowę sufitu, a kończąc na wideosześcianie z obrazem optycznym, świecącym nad jego prawą ręką. Stanowisko, które wybrał sobie Kleń, nazywało się dość wyszukanie – „taktyk pilotażowy” i należało do kategorii funkcji całkowicie zbędnych, które w pewnych sytuacjach stają się niezastąpione. Klenijczyk faktycznie sterował wszystkimi manewrami statku w krytycznych momentach lotu.

– A-trzy – powiedział półgłosem Kleń. – Przerwa. Przerwa. B-cztery. Przerwa. Wisimy. Jeszcze. A-jeden, leciutko… – komendy wydawane przez Klena przypominały bredzenie pijanego szachisty. Podawane w sposób nieuporządkowany numery silników manewrowych oraz wygłaszane w swobodnej formie rady były zapewne niezbyt zrozumiałe nawet dla Lansa. Ale Redrak Sholtry był pilotem ekstraklasy. Czuło się to w głosie Klena – początkowo mówił czujnie i powoli, teraz pewnie i szybko.

Ernado, zajmujący niezbyt trudne stanowisko nawigatora, zwyczajnie się nudził. Mógłby się przydać wyłącznie wtedy, gdyby Redrak zdecydował się unieść statek poza granice atmosfery i powtórnie zejść do lądowania. Przypadek czysto teoretyczny.

Było tylko dwóch ludzi absolutnie zbędnych na statku: Dańka i ja. Kapitan i junga. Nieważne, że pulpit, przy którym posadziliśmy chłopca, został w tajemnicy przed nim odłączony, a mój – kapitański – mógł odwołać dowolny rozkaz Redraka czy Klena. I tak nie miałem zamiaru się włączać i demonstrować załodze swojej skromnej wiedzy.

– D-cztery – dyktował Kleń. – D-pięć, D-sześć dwa razy. D-siedem. Dobrze, odeszliśmy. Przerwa. Schodzimy do zera…

Półgłosem wyjaśniałem Dańce, co się właściwie dzieje. Przynajmniej na to wystarczało moich wiadomości.

– Teraz załoga działa według trybu bojowego. Jest jeszcze bojowy-bojowy, czyli pojedynkowy. Wtedy ja, ty oraz wszyscy niezajęci manewrowaniem, czyli Ernado i Lans, kontrolowalibyśmy systemy ochrony i ataku. Znasz podstawy walki kosmicznej?

– Tak, Redrak mi wyjaśniał. – W kanale połączenia dwustronnego głos Dańki zadrżał z podniecenia. – Kapitanie, na tym ekranie pośrodku pulpitu jest widok z góry?

– Tak. Główny ekran pokazuje teraz kosmodrom z wysokości naszego lotu. To nieco mniej niż cztery kilometry. Placyk, na którym lądujemy, otoczony jest czerwoną przerywaną linią.

– To światła?

– Nie, to podpowiedz komputera pokładowego. Takie światła są oczywiście na lądowisku, ale rzadko się ich używa.

– Tu jest tyle statków… A jeśli Redrak się pomyli i w jakiś uderzymy?

– Nie na tym kosmodromie. Przejmą nas promieniem grawitacyjnym i posadzą w wydzielonym miejscu. Cała sprawa zakończy się niewielką grzywną i sporym wstydem.

Dańka zamilkł, przypatrując się sylwetkom statków na ogromnym, zbliżającym się powoli polu. Kule i cygara, stożki i cylindry, dyski i piramidy. Statki z różnych planet, wszystkich istniejących klas – od lekkich sportowych jachtów do krążowników bojowych. Odległość i lekka mgiełka zacierały szczegóły i statki wyglądały niczym pomoce naukowe do stereometrii, rozłożone na stole w szachowym porządku. Kosmoport Shedmona był jednym z największych w galaktyce – planeta służyła za punkt przeładunkowy między nieposiadającymi Świątyni koloniami i innymi światami. Tutaj tankowano i remontowano statki, tutaj załogi odpoczywały przed następnym lotem w hiperprzestrzeni od Świątyni Shedmona na sygnał Świątyni swojej planety.

Poza tym od niepamiętnych czasów Shedmon był handlowym i kulturalnym ośrodkiem tego sektora galaktyki.

Nie mówiąc już o tym, że okolice kosmoportu słynęły z melin i spelunek proponujących rozrywki na każdy gust.

– Kapitanie, a nie prościej wylądować w promieniu grawitacyjnym? Nie musielibyśmy tak manewrować.

– Dańka, jeździłeś kiedyś na rowerze bez trzymanki i z zamkniętymi oczami?

– Jeździłem – odparł chłopiec z nieukrywaną dumą.

– A po co? Nie prościej trzymać mocno kierownicę i patrzeć na drogę?

– Rozumiem…

Kleń nadal odbębniał swoją literowo-cyfrową abrakadabrę, teraz bardzo szybko i bez żadnych ozdobników. Statek zawisł pięćdziesiąt metrów nad lądowiskiem.

– Zero zero, manewrowe stop, ciąg minus zero dwa. Kołysanie wzdłużne zero, wyłączenie zero… Ciąg minus cztery… Stoimy. Minus pięć… pięć, a nie cztery! Stoimy. Podpory. Grawikompensacja. Minus dziesięć. Silniki stop, idziemy na rezerwie. Dystans plus jeden, dotyk…

Statek zakołysał się lekko, opadając na lądowisko.

Redrak powoli zdjął czarny hełm, dodatkowe konsole jego pulpitu z cichym szumem rozjechały się na boki. Światełka na panelach zamigotały na żółto i zielono. Twarz Redraka wyglądała jakoś obco: nie było na niej ani śladu podejrzliwości. Wyłącznie duma. Duma człowieka, który dokonał tego, co było prawie niemożliwe.

– Siedliśmy jeden do jednego – oznajmił usatysfakcjonowany. – Odchylenia w granicach centymetra!

Kleń skinął głową i uniósł się ze swojego fotela, wyciągając rękę do Redraka. Pilot uścisnął ją bez wahania. Widocznie na ich planetach panowały całkiem ziemskie zwyczaje…

– Jesteś pilotem – powiedział tylko Kleń.

– Jesteś taktykiem – odparł Redrak.

Patrzyłem na nich w zadumie. Miałem przed sobą coś nowego i niezwykłego. Nigdy bym nie przypuścił, że Klenijczyka może ucieszyć coś poza zwycięską walką i że Redrak zdoła pokonać wszczepioną hipnokodowaniem podejrzliwość.

Jak się okazuje, wszystko jest możliwe.

Nawet dla Klena życie nie polega na niekończących się walkach o ojczystą planetę. Wie, że istnieje po prostu praca – zwykła praca, w którą można włożyć wszystkie siły, oraz przyjaciele, którzy są przy tobie w czasie tej pracy.

– Dziękuję wszystkim – powiedziałem. – Dwie godziny na formalności i kontrolę celną. Następnie odpoczynek. Proponuję spacer po miejscowych spelunkach.

Redrak uśmiechnął się. Lans skinął głową. Ernado wzruszył ramionami.

– Przydam się wam? – zapytał Kleń.

– Prawdopodobnie – odparłem, nie kryjąc sceptycyzmu.

– Szukamy „Białego Raidera”?

– Szukamy człowieka, którym interesuje się załoga krążownika. – Z przyjemnością przejdę się po shedmońskich jaskiniach rozpusty.

Popatrzyłem w zadumie na Dańkę.

– Po knajpach będziemy chodzić bez ciebie, kadecie. Umowa stoi?

Chłopiec nadął się i urażony zaprotestował:

– Ja też jestem członkiem załogi! A jak będzie striptiz, to mogę się odwrócić!

Pierwszy zachichotał Lans. Potem pozostali. Tylko Redrak ledwie się uśmiechnął.

– Chłopiec ma rację, kapitanie. Ma prawo iść. Zgodnie z regulaminem każdy członek załogi ma prawo do odpoczynku po locie trwającym dłużej niż pięć dób.

– Dobrze.

Zerknąłem kątem oka na Ernada, ale wszystko było w porządku. Żadnych śladów poprzedniego chłodu w spojrzeniu.

– Ernado, przed zejściem ze statku wydasz kadetowi pistolet paraliżujący i wyjaśnisz, jak się nim posługiwać.


Przebite w miękkim wapieniu przejście było wąskie i kręte. Gdzieniegdzie z sufitu kapała woda, tworząc na podłodze płytkie, kryształowo czyste kałuże.

– Najważniejszą zaletą restauracji Grota – opowiadał Redrak – są liczne wejścia i wyjścia. Niektóre bardzo eleganckie, z windami i schodami ruchomymi, a inne takie jak to, z tą całą romantyką… są nawet plamy krwi na ścianach w miejscu, gdzie kogoś stuknęli. Plamy są regularnie odświeżane.

Dańka ostrożnie ujął moją rękę. Chyba uważał mnie za lepszą ochronę przed nieprzyjemnościami niż paralizator w kaburze na pasie.

Korytarz kończył się dość nieoczekiwanie tęczową zasłoną holograficzną. Spodziewałbym się raczej solidnych drzwi z drewna czy metalu.

Po przejściu iluzorycznej kotary zanurzyliśmy się w półmroku niewielkiej sali. Kamienne ściany, połyskujące iskierki krystalicznych okruchów, niski nierówny sufit… Prawdziwa jaskinia, lekko ucywilizowana masywnymi meblami i sztucznymi pochodniami, wąska i długa, z licznymi wnękami, w których kryły się niskie okrągłe stoliki. Było sporo wolnych miejsc.

– Za wcześnie? – spytałem.

– Przeciwnie, zbyt późno. Zabawa trwała do rana. W południe zawsze jest tu cicho, wtedy zaglądają tu nawet miejscowi.

Zajęliśmy jeden ze stolików, przy którym stały trzy fotele. Nasza załoga podzieliła się dziś na dwa pozornie nieznające się towarzystwa. W każdym razie chwilowo.

Przekonany, że w restauracji jest normalna obsługa, przeżyłem rozczarowanie. Nikt nie pospieszył do naszego stolika, za to w powietrzu pojawił się napis w standardzie, proponujący zamówienie żądanych dań głosem albo poproszenie o polecane zestawy.

– Obsługa na poziomie kawiarni-automatu – warknąłem.

Redrak wzruszył ramionami.

– Niestety, kapitanie… Niewielu jest chętnych do pracy w restauracji, w której niemal co wieczór dochodzi do strzelaniny. Za to kuchnia jest tu wyśmienita.

– Mogliby włączyć generator pola neutralizującego – zauważyłem.

– Wtedy przepadłaby cała romantyka Groty. Do tego miejsca przychodzi się właśnie dla ryzyka pozostania w nim na zawsze.

Zamawianie dań powierzyłem Redrakowi i Dańce. Mnie bardziej interesowali goście. Na wpół ukryte w kamiennych niszach stoły nie pozwalały się im dobrze przyjrzeć. Zresztą na razie nie dostrzegłem nic niezwykłego. Dziesięć metrów od nas dwoje młodych ludzi, czule przytulonych. Sympatyczne, ale dość naturalne. Starsza dama z dwoma facetami w średnim wieku. Trywialne. Grupka pięciu czy sześciu wstawionych pilotów w obcych mundurach – wyjątkowy banał.

– Obawiam się, że niepotrzebnie tu przyszliśmy – stwierdziłem, odbierając z okienka ogromne talerze: garnirowane mięso dla mnie, zupa i słodycze dla Dańki, trzy talerze sałatki i butelka wina dla Redraka.

– Przynajmniej nie będziemy głodni – zauważył swobodnie Redrak. – Zaraz się rozejrzę.

Napełnił swój kieliszek i niedbale wyciągnął z kieszeni okulary. Z pozoru całkiem zwyczajne, z lustrzanymi szkłami i zwykłą plastikową oprawką, ale i z elektronicznymi bajerami, które czyniły z nich skrzyżowanie lornetki i noktowizora.

– Ernado, Kleń i Lans – powiedział półgłosem. – A ja myślałem, że ich wyprzedziliśmy.

– Gdzie są?

– Po przeciwnej stronie, siedem stolików od nas. Coś jeszcze?

Redrak w milczeniu wpatrywał się w odległy kąt restauracji. Podniósł rękę do twarzy, by poprawić okulary i dostroić zbliżenie. Napił się wina, wbrew swoim zwyczajom nie próbując go najpierw.

– Redrak!

Pilot odwrócił się do mnie. W lustrzanej tafli szkieł pląsały płomienie pochodni.

– Wierzy pan w szczęście, kapitanie?

Po moim ciele przebiegł dreszcz. Wytarłem wargi serwetką, zgniotłem ją i odłożyłem na bok.

– Tak.

– On tu jest. Przy stoliku w narożnej niszy, z jakimś młokosem i dwiema dziewczynami.

– Jesteś pewien?

Redrak skrzywił się i z urazą wycedził:

– Niech pan włączy swoją bransoletkę.

– Zostawiłem na statku. Powiedz o tym Ernadowi.

Redrak skinął głową.

– Poczekamy, aż facet ruszy do wyjścia?

Zawahałem się. Najlepiej byłoby wziąć języka w jednym z licznych krętych wyjść z restauracji, ostatecznie w kabinie windy. Ale coś zimnymi młoteczkami stukało w mojej piersi: niecierpliwość, strach albo przeklęta intuicja.

– Bierzemy go natychmiast. Wariant „bezczelny kawaler”.

Redrak zdjął okulary, w milczeniu wstał od stołu i ruszył wąskim przejściem. Cały czas obracając okulary w dłoni, upuścił je, przechodząc obok stolika, przy którym siedziała druga połowa naszej załogi. Pochylił się, podniósł je i wymamrotał coś uprzejmie.

Ernado niedbale skinął głową. Odwrócił się do Lansa z uśmiechem i coś mu powiedział.

Wszystko przebiegało zgodnie z planem. Za chwilę Lans z toporną delikatnością pijanego małolata zacznie odbijać piratowi damę, a potem obaj oddalą się do najbliższego korytarza, żeby sobie „porozmawiać”. Tam już będą na nich czekać Ernado i Kleń.

Niezbyt uczciwe. Ale bardzo skuteczne.

Wziąłem kieliszek Redraka i upiłem łyk kwaśnego wina. I to ma być najlepszy gatunek?

Wszystko szło doskonale. Lans powoli wstał od stolika, Ernado i Kleń znikli. W drzwiach toalety pojawił się Redrak. Miał mokrą twarz.

– Siedzisz na miejscu i do niczego się nie wtrącasz – nakazałem niczego niepodejrzewającemu Dańce. – Jak zacznie się strzelanina, nurkujesz pod stół. Jasne?

Chłopiec zakrztusił się deserem wyglądającym jak lody posypane różnokolorowym owocowym pudrem.

– Co? – zapytał.

– To rozkaz, kadecie! – warknąłem. Udało mi się przy tym nie podnieść głosu i zachować dobroduszny uśmiech. – Masz się nie wtrącać! Do każdego obcego, który podejdzie do twojego stolika, strzelaj natychmiast!

Z kieszeni kurtki wyjąłem własne okulary. Włożyłem je i dotknąłem malutkiego przycisku. Świat wokół rozrósł się i skoczył do przodu. Twarz kumpla Redraka miałem teraz tuż przed oczami. Mrok się rozproszył. Mężczyzna mówił coś z ożywieniem, energicznie gestykulując i uśmiechając się z zadowoleniem. Koleś pewnie lubił sobie pogadać. Wypić najwyraźniej też.

Drugi przycisk: mikrofony z systemem aktywnej filtracji dźwięku… Usłyszałem mlaskanie dziewczyny – dźwięk był tak nieprzyjemny, że skrzywiłem się i pokręciłem głową. Mikrofony się dostroiły.

– Mimo wszystko nie wierzę. Wybacz, Dray.

Lekkim skinieniem głowy potwierdziłem rejestrację tego głosu. Młody rozmówca naszego przyszłego znajomego nie zgadzał się z nim w jakiejś kwestii. Posłuchamy, póki Lans odgrywa komedię, obijając się od stolika do stolika i prawiąc komplementy damom. Żeby tylko nie wywołał skandalu zbyt wcześnie.

– Po co miałbym ci kłamać?

To już Dray. Człowiek, który kupował pluton w Nowym Jorku. Znowu schyliłem głowę, potwierdzając konieczność podsłuchiwania również jego. Ależ się zaprawił!

– Widzę cię po raz pierwszy i ostatni, jeśli nie oduczę się sterować statkiem… Nawet nie jesteś dla mnie człowiekiem, wiesz? Najwyżej rybą w płytkiej kałuży, kurą w klatce… Urodziłeś się na tej planecie i na niej zdechniesz… jak ci… Ziemianie. Byłem tam, rozumiesz? Byłem!

– Ale mnie mówiono – powiedział rozmówca Draya bardzo uprzejmie, nie reagując na obraźliwe słowa – że do planety, której nie ma, nie da się dotrzeć w rzeczywistej przestrzeni. Tylko przez ten, jak go tam… hipertunel.

Zacząłem wstawać, a ręka sama mi się wsuwała pod połę kurtki.

Chłopiec rozmawiający z Drayem nie był nawet wstawiony. Nie był również rdzennym Shedmończykiem. Tylko pijany i zarozumiały kretyn mógł nie zauważyć charakterystycznego gardłowego brzmienia jego standardowego galaktycznego. Brzmienia, spowodowanego odmienną budową wiązadeł głosowych.

Młodzik umiejętnie i z uporem wyciągał z Draya potrzebne mu informacje. Informacje o Ziemi. Gorliwie rozprawiająca się z kolejnym daniem dziewczyna uważnie przysłuchiwała się rozmowie. A druga, obracając w palcach kryształowy kieliszek, bacznie wpatrywała się w zbliżającego się Lansa. W jej oczach nie było znudzenia taniej prostytutki, lecz zimne wyrachowanie zawodowca.

– Głupi… Rozumiesz tyle, co ten stół… Dotarłem do planety, której nie ma, po ślepym skoku z oparciem o punkty orientacyjne Shedmona, Oara i Rega-N… A wiesz, na co orientował się wektor? Na gwiazdę…

Powiedział już wystarczająco dużo, by dało się wyznaczyć kurs.

– Na podłogę! – krzyknąłem, wyrywając blaster z kabury pod pachą. Laser o działaniu impulsowym małej mocy, z systemem chłodzenia, zasięg sto dwadzieścia metrów…

Dziewczyna, do tej pory starannie dziobiąca jedzenie, wyskoczyła zza stołu. W jej ręku błysnął metal. Nie miałem czasu na rozmyślania.

Wąski biały promień przemknął przez długą salę. Nie chciałem zabijać, zresztą nie jestem aż tak dobrym strzelcem. Laserowy impuls trafił w wycelowany we mnie pistolet dziewczyny. W ułamek sekundy metal pistoletu rozpalił się do czerwoności. Zaraz potem stopiła się izolacja i dziesięć megawatów wniknęło w rękę ściskającą blaster.

Dziewczyna nie zdążyła krzyknąć ani drgnąć. Umarła natychmiast – zwęglony czarny trup stał przez kilka sekund, by osypać się na podłogę garstką prochu.

Dray wytrzeźwiał natychmiast, przeskoczył przez stół i zaczął biec w stronę najbliższych drzwi. Ale powstrzymał go silny cios niedawnego rozmówcy. Młodzieniec działał z szybkością godną Klenijczyka, którym jednak nie był, zważywszy na cienkie kły, które wysunęły mu się z ust… Palijczyk nie miał teraz głowy do kontrolowania instynktów.

Ponad powalonym Drayem rozgorzała walka. Lans błyskawicznie ocenił sytuację i spróbował odciągnąć Draya na bok. Z trudem sparował pierwszy atak Palijczyka. Przez kilka sekund trwała wymiana ciosów, w końcu pomiędzy nimi rozbłysnął błękitny płomień pistoletu paraliżującego. Do gry włączyła się druga dziewczyna. Lans upadł.

Następny strzał unieruchomił Draya. Młodzieniec podniósł go, zarzucił sobie na plecy i skoczył w stronę wyjścia. Dziewczyna obojętnie popatrzyła na nieruchomego Lansa i uniosła broń.

Pistolet paraliżujący nie zabija. Ale trzy lub cztery strzały mogą zatrzymać akcję serca… Przyjaciółka Palijczyka zdążyła wystrzelić tylko raz.

Smagany psychokodem Redrak wyprzedził nawet mnie. Cisnął nóż, najzwyklejszy nóż, nie płaszczyznowy i nie wibracyjny, ale wystarczyło – dziewczyna miała na sobie tylko długą wieczorową suknię z dekoltem na plecach. Tam właśnie weszła klinga.

Przez chwilę wydawało mi się, że wszystko już w porządku. Redrak zdąży dogonić porywacza, za nim pobiegnę ja… Ale wtedy z nisz stolików zaczęli wyskakiwać inni goście i rozgorzała zwyczajna bijatyka.

Nie zauważyłem, kiedy w tłumie pojawili się Kleń i Ernado. A Redraka zobaczyłem dopiero wtedy, gdy rzucił na krzesło nieruchome ciało Lansa, wyrwane przez niego z kłębowiska bójki…

Nachyliłem się, jakby to gwarantowało mi niewidzialność, i obserwowałem Palijczyka niosącego Draya. Nawet po śmierci swoich towarzyszek nie był sam. Osłaniało go co najmniej sześciu ludzi. Dla pozostałych gości cała heca była jedynie doskonałą okazją do rozruszania się i postrzelania, a mała zgrana grupka umiejętnie osłaniała ucieczkę towarzysza.

Widziałem, jak Klenijczyk sunie przez tłum. Ci, którzy znaleźli się na jego drodze, rozpraszali się niczym suche liście od podmuchów wiatru. Ale gdy doszedł do dwóch osiłków z długimi płaszczyznowymi mieczami, zatrzymał się i wyciągnął swoją broń. Sekunda, drugą, trzecia… i siłacze zaczęli go powoli spychać w tył. Klenijczyka. Najemnika. Człowieka, którego zawodem było zabijanie!

Załatwili nas.

Ernado oczyszczał sobie drogę nieprzerwanym ogniem paralizatora. Wachlarz błękitnych promieni kładł wszystkich bez różnicy. I nagle, kompletnie nieoczekiwanie, Ernado uskoczył w bok. Nie bez powodu. W miejscu, w który przed chwilą stał, kipiała pomarańczowa ognista kula. Ciężki plazmowy blaster, model wojskowy. Broń, którą wielu pogardzało za zbyt dużą moc.

Mojemu nauczycielowi udało się uprzedzić strzelca. Robiąc unik, Ernado schował się w jednej ze skalnych nisz, skąd dobiegł stłumiony kobiecy pisk. Natychmiast przy wejściu do tej zaimprowizowanej kryjówki zapłonął ciemnożółty płomień. Nawet jeśli Ernado nie zostanie spopielony odbiciem energii cieplnej, na pewno nie uda mu się wyjrzeć z groty.

Palijczyk kopniakiem otworzył drzwi. Nie, błąd – te drzwi też były iluzoryczne. Po prostu wszedł w nie, przechodząc przez nieistniejące drewno i metalowe inkrustacje. Dray bezwładnie wisiał na jego ramieniu.

Pirat, kontrabandzista, łajdak, pijaczyna, bałwan… Jedyny człowiek, który znał drogę do Ziemi. Mój niedoszły przewodnik.

A może przyszły przewodnik „Białego Raidera”? Nie znałem innej potęgi zdolnej zorganizować takie polowanie na gadatliwego pirata.

Ale właścicielom „Białego Raidera” nie powie już nic.

Wycelowałem blaster w jego plecy. I nacisnąłem spust.

Загрузка...