8. Księga Gór

Życie cię wybrało, ale masz prawo odrzucić wyzwanie. Jaki byłby świat bez dzikich winogron i jesiennego dżdżu? Czym stanie się droga bez pyłu i stal bez rdzy? Kim staniesz się ty bez ludzi? Sobą.

Nie pytano nas, czy chcemy żyć. Ale tylko nam dano wybór drogi. Chwyć swoją drogę, złap swój wiatr. Nawet jeśli świat stanie się równiną, ty musisz być skałą. Dopóki jest światło, możesz rzucać cień. Dopóki jest słońce i powietrze, zawsze będzie wiatr. To dobrze, że czasem wieje w twarz.

Opowiem o sobie, ale to będzie twoja historia. Masz prawo napisać ją na nowo, i tego właśnie chcę. Naucz się pisać na opadłych liściach i w nurcie górskiej rzeki. Naucz się odpowiadać za siebie i zadawać pytania innym.

Zaczynam. Sam postawisz kropkę w miejscu, które uznasz za stosowne.


Zamknąłem książkę i w zadumie obróciłem ją w rękach. Nieduża, może ze sto stron… Ale w twardej okładce z ciemnozielonego aksamitu, z tłoczonymi złotymi literami: Księga Gór. Nazwiska autora nigdzie nie było. Czyżby ta domorosła filozofia była Biblią całego pokolenia? A może to ja czegoś nie rozumiem? Może nie dorosłem do tej książki, tak jak wyrosło z niej poprzednie pokolenie? Zapewne był taki czas, gdy ludzie – dorośli i dzieci – chcieli się poczuć kimś, niechby tylko dzikimi winogronami, pyłem drogi czy rdzą na stali społeczeństwa…

Zerknąłem za zegarek – było jeszcze wcześnie – i znowu otworzyłem mały tomik. Na chybił trafił, w środku…


Wspominałam. Ostatnia noc w ostatnim rodzinnym domu, czas pamięci. Łagodne światło lampki nocnej, błądzące po korytarzach kroki – nie mogłam ich słyszeć, ale wiedziałam, że są. Nie mówcie, że nie umiem kochać. Nie myślcie, że nie chciałam być wdzięczna. Ale wolność nie ma ram, więc nie mam innego wyjścia. Brałam książki z półek – stare książki, zatopione w przezroczystym plastiku. Można je oglądać, ale gdy rozedrze się plastikową osłonę, papier spłonie. Nie chcę podzielić losu zakonserwowanych ksiąg. Lepsze szybkie życie niż powolna śmierć.

Wzięłam z drugiej półki reprinty – mocne i trwałe, niebojące się ognia i wody. Nikt nie odróżni ich od oryginałów. Może to nawet lepiej. W książce ważne są dwa kolory – czarny i biały. Żółtej patyny czasu potrzebuje tylko nasza ambicja. Otwierałam książki na chybił trafił i czytałam to, co miałam przeczytać tej ostatniej nocy. Przeczytać, żeby odrzucić. Przeczytać, żeby uwierzyć.

Pozostać sobą.

Nie myśl, że za pomocą słów możesz usunąć swoje wady albo przydać blasku swym zaletom… Człowiekowi, który nic o sobie nie mówi albo mówi wszystko, nikt niczego nie powierzy.

Użyłam słów, żeby opowiedzieć wszystko. Nie wierzcie mi. Nie ufajcie swojej duszy. Ale mam na dłoniach gorący wosk słów. A gdy słowa ostygną, przemienia się w czarne cienie na białym tle, zachowają odcisk dłoni.

Czytajcie z moich rąk… Te książki, negujące władzę słowa, są śmieszne i tak mi drogie. Szalone słowa, odrzucające władzę książek. Żyłam ich życiem, nim zaczęłam żyć swoim. Słowa, które pokonały wieki, uczyły mnie miłości. Wiedziałam, że to o mnie.

Zrobili ze mnie żywy kwiatek, szczęśliwy kwiatek i czekałam na ciepło, które sprawi, że się rozwinę. Ale ciepła nie było. Może pozostało przy tych, którzy umieli kochać i cierpieć. Przy tych, którzy widzieli w miłości żywy kwiatek, przy tych, którzy znajdowali w miłości słowa zmuszające do miłości, przy tych, którzy mówili o śmierci i miłości tak, że chciało się umrzeć.

Jakże nienawidziłam tych pisarzy, zmuszających do wymyślania dobrych zakończeń do swoich książek! Jakże ich kochałam – bo nie umieli kłamać. I kochałam ich bohaterów – pisarze mogli umrzeć, a książki żyły…

„Zrozumiał, że trzeba rozpalać ogień” – powiedzieli o moim bohaterze, mojej książkowej miłości. W naszych czasach nikt nie lubi rozpalać ognia. Mówią, że płomień zestarzał się wraz z kołem.

Nauczę się rozpalać ogień. A koła mi nie żal. Lepiej chodzić po ziemi.


Powoli odłożyłem Księgę Gór. To jakiś obłęd. Żyjąca wiek po mnie Sally Jennings nie mogła lubić tych samych książek co ja… A cytaty z Chesterfielda… Młody geniusz, cudowne dziecko, roader numer 1. Sally Jennings mogła oczywiście czytywać filozofa z XVIII wieku. Mnie ta książka wpadła w ręce przypadkiem. Każdy z moich kumpli w tym jakże dalekim – jak strasznie dalekim! – XX wieku, słysząc słowo „Chesterfield”, wykrzyknąłby: „Znakomite papierosy!” Wychodzi na to, że Księgę Gór napisano specjalnie dla mnie.

Myśl wpełzła do mojej świadomości niczym zimna żmijka. Nie uciekłem przed fatalizmem, przed wszystkowiedzącymi Siewcami. Wszystko było obliczone na mnie… było prowokacją…

Bzdura! Zerwałem się z łóżka, na którym odpoczywałem przed „rodzinną kolacją”. Po prostu Księga Gór została napisana z talentem. Jest genialna, jest dla wszystkich – dla mnie też. To coś, czego zawsze szukałem. Spokój i odpowiedź na wszystkie pytania. Trzeba dać ją Terry i Lansowi… i Trofeum.

Czy ja tracę rozum?

Otworzyłem Księgę Gór pod koniec i z niepokojem zerknąłem na kartkę. Co mi powiesz, Sally?


Jeśli nie możesz zostać szczęściem, stań się bólem. Jeśli oduczyłeś się kochać, nie spiesz się, by nienawidzić. Przypomnij sobie, co mówiono dawno temu: „Niewielu ludzi (a odnosi się to zwłaszcza do ludzi młodych) umie kochać i nienawidzić. Ich miłość to nieopanowana słabość, zgubna dla przedmiotu ich miłości, a nienawiść to gorąca, ślepa siła, zawsze zgubna dla nich samych. Gdy poczułeś, że jesteś zdolny do miłości – zejdź z drogi i zbuduj dom. Jeśli wydawało ci się, że potrafisz nienawidzić – uciekaj!”


Brawo, Sally Jennings! Brawo, psychologowie pomagający pisać Księgę Gór! Brawo.

Usłyszałem delikatne pukanie do drzwi i wszedł Lans.

– Książę, kolacja gotowa. Wszyscy już się zebrali.

– Weź książkę – powiedziałem prosząco. – I przeczytaj na głos tę stronę.

Zdumiony Lans wziął zielony tomik i patrząc na mnie spode łba, zaczął czytać:

– „Gdy oduczysz się kochać, nie spiesz się, by nienawidzić. Przypomnij sobie, co mówiono dawno temu…”

Na ułamek sekundy zamilkł, wpatrując się w tekst, po czym czytał dalej, niezbyt płynnie, jakby cytował z pamięci:

– „Miłość i nienawiść mają te same wady. Nienawiść patrzy oczami miłości i to, co wcześniej…”

– Wystarczy. Dziękuję. – Wyszarpnąłem mu książkę z rąk. – Czyje to słowa, Lans?

– Cytat z Edwasta Rewijskiego. To starożytny, zapomniany tauryjski myśliciel… – Lans patrzył, jak chowam Księgę Gór do szuflady biurka. – Można będzie ją przeczytać?

– Nie, Lans. Ja na pewno tego nie zrobię. I tobie też nie radzę. Ta książka zawiera psychiczną pułapkę… jakieś draństwo, które sprawia, że znajdujesz w niej swoje ulubione myśli, cytaty, zdania z przeczytanych w dzieciństwie książek. Tam nie ma żadnego Edwasta Rewojskiego… czy Rewijskiego? Ja zamiast tego przeczytałem cytat z ziemskiego filozofa z XVIII wieku. Rozumiesz?

– Ale przecież widziałem na własne oczy!

– Ja też widziałem. Ta książka zmusiła bardzo wielu ludzi, by porzucili dom, wyruszyli na włóczęgę, zapomnieli o rodzinach. Możliwe, że swego czasu właśnie to było potrzebne ludziom, żeby przetrwać i zacząć gwiezdną ekspansję. Ale teraz książka nie działa… albo działa tylko na takich jak my, obcych, nieprzygotowanych. Widocznie miała dokładnie wyliczony okres działania.

Mówiłem już nie do Lansa, lecz do siebie, uświadamiając sobie to wszystko i uwalniając się od słodkiego zamroczenia. Dzięki, Sally… wziąłem z tej książki wszystko, czego potrzebowałem. Zresztą co tu ma do rzeczy Sally? Nad banalnymi dziewczęcymi wspomnieniami pracował ogromny zespół utalentowanych ludzi. Oni wiedzieli, czego potrzebuje Ziemia. Bardzo chciałbym wierzyć, że wiedzieli, że nie przeprowadzali eksperymentu z ludzką świadomością. Stworzyli roaderów, przewidując, że wkrótce ludzka psychika się zmieni i książka utraci swoje hipnotyczne oddziaływanie. Rzecz jasna, pozostaną nieliczni, na których będzie działać zawsze…

– Chodź, Lans, księżniczka czeka. – Wziąłem chłopca za rękę i niemal wywlokłem z pokoju.


– Włączyłem iluzor – oznajmił Nurlan. – Nie masz nic przeciwko temu?

Okrągły stół obiadowy i siedem krzeseł wokół niego na szczycie wzgórza. Na dole był step pokryty zielonym dywanem traw z czerwonymi punkcikami kwiatów. Wiał chłodny wiatr, słońce przysłaniały puszyste obłoki.

– Nie mam – powiedziałem, rozglądając się. – Wiosna, step, tulipany… Lubisz miraże, Nurlan. Ale najlepszym mirażem nazwałbym Księgą Gór.

– Zrozumiałeś?

– Tak. Cukierek o smaku innym dla każdego, w zwyczajnym papierku.

Na twarzy Kislicyna pojawiła się wyraźne ulga.

– Doskonale. Chciałem cię sprawdzić.

– Dlaczego?

Nurlan wahał się przez kilka chwil. Wprost z powietrza, w srebrzystym migotaniu rozrywanego pola kamuflażowego spłynęła Terry z wielkim półmiskiem w ręku. Uśmiechnęła się do mnie.

– Pizza – oznajmiła.

I znowu znikła za fałszywym horyzontem. Od półmiska płynął kuszący aromat. Lans odprowadził Terry spojrzeniem i usiadł przy stole. Wyciągnął rękę do kryształowej karafki z ciemnoczerwonym winem.

– No, o co chodzi? – zapytałem ponownie Nurlana. – Po co sprawdzałeś stabilność mojej psychiki… w dodatku za pomocą książki, która już swoje zrobiła?

– Siergiej, jutro opuszczasz Ziemię.

– I co z tego?

– Rajmund Maccord, ze służby bezpieczeństwa…

– Pamiętam.

– Powiedział, że będziesz brał udział w operacji „Igła”. To jakaś akcja przeciwko Fangom. A ja mam z Fangami swoje porachunki. Mój syn był pilotem w „Kolchidzie”.

Nurlan zamilkł, jakby słowo „Kolchida” miało mi wszystko wyjaśnić.

– Co się z nim stało?

Nurlan uśmiechnął się z przymusem.

– To był pierwszy nasz statek, który odbiliśmy Fangom. Właśnie wtedy zrozumieliśmy, z kim mamy do czynienia. Nikt z załogi nie przeżył.

– Przepraszam… Ale ktoś cię oszukał. Nie mam zamiaru brać udziału w żadnej operacji Siewców przeciwko Fangom.

– Kto wie? Gdybyś poddał się wpływowi Księgi Gór, pierwszy poradziłbym ci, żebyś się do tego nie pchał. Tam potrzebna jest ogromna odporność psychiczna. Księga Gór napiera na ludzi znacznie mocniej.

Zapadła cisza.

– Bardzo mi przykro, Nurlan. Miałeś tylko jedno dziecko? – Pytanie zabrzmiało nietaktownie, ale było już za późno żeby się wycofać.

– Tak, Siergiej. Najwidoczniej nie masz pojęcia o naszych problemach… Widzisz, większość ludzi mojego pokolenia nie może pochwalić się nawet jednym dzieckiem. Nastąpiła epidemia anomalii genetycznych… Jedynym wyjściem pozostał dobór dawców, sztuczne zapłodnienie. Teraz mamy to już za sobą, ale konsekwencje pozostały do dziś. Narody niemal znikły, genotypy trzeba było dobierać od ludzi różnych ras. Mój ojciec jest Kazachem, moja matka Żydówką. Ja, jak widzisz, jestem czarny. Byłem adoptowanym dzieckiem, bo to okazało się jedynym wyjściem.

– Wybacz – powiedziałem cicho. – Skąd mogłem wiedzieć… Zdziwiło mnie, że wszystkie rasy tak się przemieszały, ale myślałem, że stało się to normalną drogą.

– To nic, Siergiej, nie musisz się tłumaczyć. Za to teraz prawie sobie poradziliśmy z nieprawidłowościami genetycznymi. Mam wnuki, moje problemy już ich nie dotyczą.

Odwróciłem się do Lansa.

– Kim jesteś u Siewców? – zapytałem.

– Komandosem. – Lans rozłożył przepraszająco ręce. – Siewcy ogłosili nabór pracowników z chronokolonii. Byłem wtedy na Tarze, podrobiłem dokumenty…

– Nie sądzę, żeby w nie uwierzyli. Lans, masz operacyjną łączność ze zwierzchnictwem?

Skinął głową. No tak, w XXII wieku człowiek jego zawodu nie mógłby się obejść bez mikronadajnika. Lans wyjął z kieszeni kurtki płaski plastikowy krążek i zapytał:

– Z kim mamy się połączyć?

– Z Rajmundem Maccordem.

Lans nerwowo potarł skroń i sposępniał. Potem położył swój aparacik na stole i przycisnął do niego kciuk. Nad stołem pojawił się mały, ale wyraźny obraz – smagły, azjatyckiego typu mężczyzna w czarno-białym mundurze.

– Wezwanie nadzwyczajne – rzucił krótko Lans. – Z komandorem Rajmundem Maccordem.

Dyżurny zerknął w bok i pokręcił głową.

– To przekracza pańskie pełnomocnictwa, poruczniku Lans. Mogę połączyć z pomocnikiem konsultanta…

Pochyliłem się nad stołem, licząc na to, że wchodzę w pole widzenia dyżurnego, i powiedziałem cicho:

– Nie proś się o kłopoty, koleś. Łącz. Sprawdź w swoim komputerze imię Siergiej, książę planety Tar. Jeśli nie znajdziesz, połącz się z Rajmundem sam. I powiedz mu, że chcę porozmawiać o operacji „Igła”.

To zrobiło na nim wrażenie. Znowu zerknął w bok (widocznie miał tam terminal informacyjny) i nagle stał się bardzo uprzejmy.

– Pańskie imię znajduje się na liście. Łączę.

Płynęły sekundy. Pojawiła się Terry z tacą zastawioną sałatkami. Zobaczyła włączony przekaźnik i w milczeniu usiadła przy stole.

– Witam na Ziemi, Siergiej.

Bez słowa patrzyłem na dowódcę służb bezpieczeństwa Siewców. Starszawy Europejczyk, o sympatycznych miękkich rysach. Gdyby przykleić mu bródkę, wyszedłby z niego doskonały Święty Mikołaj, w sam raz na przedstawienia dla przedszkolaków.

– Rajmund Maccord? – zapytałem na wszelki wypadek.

– Tak.

– Proszę mi wyjaśnić, po jaką cholerę jestem wam potrzebny.

Rajmund ze zdumieniem rozłożył ręce i rzekł z lekkim wyrzutem:

– Siergiej, postępował pan niesłusznie, izolując się od Ziemi. Jesteśmy pańskimi potomkami, nasza planeta jest panu bardzo wdzięczna…

– Na ile rozumiem normy waszej moralności – podkreśliłem słowo „waszej” – życie z dala od Ziemi to moje prawo.

– Naturalnie, naturalnie… Siergiej, bardzo chciałbym porozmawiać z panem w cztery oczy. Proszę mi wierzyć, nikt nie będzie stał na drodze pańskich pragnień. Chcemy panu zaproponować współpracę, ale może ją pan odrzucić. Księżniczka Terry uprzejmie zgodziła się nam pomóc, jesteśmy jej bardzo zobowiązani.

– Odrzucę każdą propozycję – oznajmiłem. – Ale porozmawiać możemy. Przybędę wraz z żoną, rzecz jasna… jak już się dowiem, w co ją wciągnęliście i jakimi metodami. Spotkamy się jutro.

Lans przerwał łączność natychmiast, na mój gest. Uśmiechnąłem się.

– Słuchaj, ty chyba nadal uważasz mnie za kapitana.

Lans skinął głową.

– Kontrakt z Siewcami mogę zerwać w ciągu czterdziestu ośmiu godzin. A pan jest moim księciem… imperatorem.

Gdy Terry zapełniła już stół półmiskami i salaterkami, usiadła obok mnie.

– Jaką współpracę obiecałaś Siewcom? – zapytałem cicho.

– Wymianę ambasad. Możliwość zawarcia umowy o wzajemnej pomocy, o stworzeniu związku handlowego. Nic więcej. Regent sam powinien był to zrobić…

Загрузка...