7. Wybór

Służący postawił tacę ze śniadaniem i zamarł, czekając na rozkazy. Skinąłem głową, zwalniając go. Przy stole w moim pokoju mogłoby się zmieścić jakieś dziesięć osób. A przyniesionego jedzenia w zupełności wystarczyłoby dla wszystkich na lekkie śniadanie.

Nawet marionetkowy książę ma pewne przywileje.

– Masz ochotę coś zjeść?

– Nie odmówię, książę.

Ernado wziął z tacy garść pomarańczowych jagód.

– Spróbuj ich, książę, to królewska potrawa. Śnieżne winogrona rosną na jednej jedynej planecie w galaktyce.

Wrzuciłem do ust garść jagód. Wargi sparzył oleisty chłód. Dziwny, drażniący smak – kwaśno-słodki i miętowy jednocześnie.

Nigdy nie lubiłem papierosów mentolowych i miętowej gumy do żucia.

– Opowiadaj dalej, Ernado.

Mój były nauczyciel odłożył pomarańczowe grono.

– Prowadziłem walkę na granicy pola neutralizującego. Gdy postrzelili mój kuter, wszedłem w pole na kilka sekund przed wybuchem, który dzięki temu nie nastąpił. Jedyne, co musiałem jeszcze zrobić, to wylądować.

– Niezbyt przyjemne zajęcie z nieczynnym silnikiem.

– Grawikompensator osłabił uderzenie. A w górach nie zdołałby mnie dopaść nawet oddział gwardzistów… Gdy zobaczyłem, że już trwa ewakuacja, zacząłem się przedzierać do pałacu. Było jasne, że Shorrey przegrał. Ale nie przypuszczałem, że nie żyje…

– To był przypadek.

– Shorreya nie można pokonać przypadkiem, książę.

W głosie Ernada dźwięczała taka pewność, że się nie spierałem. Popatrzyłem na tacę i w końcu wybrałem coś odpowiedniego – wędzone mięso pocięte na wąskie paski, polanę niemal pozbawionym smaku sosem.

Ernado zerknął na okno. Zza gęstej zieleni parku wyzierał poczerniały od pożaru szkielet jednego z pałaców.

– Gyarowie wypłacą reparacje, i to spore – powiedział mściwie. – Za dwa miesiące wszystko zostanie odbudowane. Szkoda, że…

Zamilkł.

Napiłem się wody z kryształowego kielicha. Całkiem niezła mineralna.

– Mów dalej, Ernado – poprosiłem. – Szkoda, że ja tego nie zobaczę? Tak?

Ernado spuścił wzrok.

– Odpowiedz!

– Tak.

Wstałem zza stołu i podszedłem do ogromnego lustra na ścianie. Drewniana rama, rzeźbiona, a jakże, była arcydziełem. Samo lustro, równe i czyste, odbijało mnie całego. Strój z cienkiej złocistej tkaniny. Wspaniale ułożone przez fryzjera włosy. Książę…

– Władcą wielkiej planety nie może być człowiek, który przybył znikąd, lord z nieistniejącego świata – powiedziałem. – Może sobie być bohaterem, który pokonał Shorreya, porządnym facetem, godnym złotego pomnika naturalnej wielkości – nie ma sprawy. Kim tylko zechce. Ale nie władcą, nie przyszłym imperatorem. Nie mężem księżniczki. Tak, Ernado?

– Tak.

– Wiedziałeś o tym zawsze. Od dnia naszego pierwszego spotkania. Ale nic nie powiedziałeś. Dlaczego?

– Ratowałem swój świat, książę. Swoją planetę. Jestem winien, ale nie mogłem postąpić inaczej.

Chwilę milczałem w zadumie. Ja też zawiniłem wobec niego, ale on o tym nie wiedział. Bardzo wygodna sytuacja, gdy winny może udawać urażonego…

– Być może poproszę cię znów o coś podobnego, Ernado. Nawet jeśli okaże się, że nie mam racji.

P Ernado popatrzył na mnie z zaciekawieniem i powiedział, starannie dobierając słowa:

– To będzie sprawiedliwe, książę. Jestem twoim dłużnikiem, a moja planeta jest już bezpieczna.

Skinąłem głową i odezwałem się nieoczekiwanie dla samego siebie:

– Chyba umówiliśmy się, że będziemy po imieniu, co, Ernado?

– W takim razie nie będę mógł nazywać cię księciem ani lordem.

– Niezupełnie jestem księciem i nie całkiem lordem. Jestem Serge z planety, której nie ma.

– Masz rację, Serge. To przynajmniej uczciwe… Księżniczka wyjaśniła ci sytuację?

– Nie. Ciągle nie może się zdecydować na poważną rodzinną rozmowę.

– Więc kto?

– Shorrey. W poufnej, choć niestety, zbyt krótkiej pogawędce.


Ernado musiał dokończyć śniadanie w samotności. Wpadłem w ten dziwny stan, w którym proces jednoczesnego pożywiania się czy nawet przebywania z nim w jednym miejscu wydaje się przestępstwem.

Ruszyłem do księżniczki.

Z każdą minutą utwierdzałem się w przekonaniu, że ten pałac to labirynt. Nie miałem wskaźnika kierunku, a na zasięgnięcie informacji u któregoś z nielicznych służących nie pozwalała mi ambicja. Książę, który zabłądził w pałacu, niechby nawet w obcym, stałby się doskonałym tematem do żartów.

Snułem się po wielkich salach – kamień i drewno; ani śladu techniki, wielokrotnie przecież przewyższającej ziemską. Może właśnie dlatego nie było jej widać, że miała się do ziemskiej jak mieszczący się w teczce laptop do pierwszego lampowego IBM… Pospacerowałem po galeriach absolutnie przezroczystych od wewnątrz i kamiennych od zewnątrz. Mijałem korytarze, gdzie zapach starożytności był tak autentyczny, że musiał być fałszywy.

Ten świat też grał swoją rolę, jak Shorrey rolę nadczłowieka. Był monarchią, ponieważ odpowiadało to wszystkim poddanym. Lepiej być imperatorskim żołnierzem czy młodszym pałacowym sługą niż najemnikiem demokratycznego reżymu czy sprzątaczką w budynku parlamentu. Łatwiej żyć w oparciu o mgliste tradycje, przestrzegając tysiącletnich rytuałów, niż ustanawiać sprawiedliwe prawa, zdezaktualizowane nazajutrz po ich podpisaniu.

Jeśli ma istnieć monarchia, konieczny jest pradawny i tajemniczy pałac. Co z tego, że w jego murach jest więcej mikroukładów i metalu niż kamienia. Najważniejsza jest fasada. Najważniejsze to nie wyjść z roli.

Nigdy nie lubiłem starannie przygotowanych improwizacji i wielokrotnie próbowanych amatorskich spektakli.

Zatrzymałem się przed kolejną salą, przypominającą wystawę malarstwa batalistycznego. Było tu chyba ze sto obrazów, na których pokojowo współistniały spienione konie i spadające na skały gwiazdoloty. Zapewne znawca tematu znalazłby tu sporo interesujących rzeczy.

Ja niestety nie mam pojęcia o rysunku.

– Najkrótsza droga do pomieszczenia, w którym znajduje się obecnie księżniczka – powiedziałem głośno.

Łatwo zabłądzić w takim pałacu, nawet jeśli mieszka się w nim całe życie. A imperatorowi nie wypada wzywać na pomoc służących.

Na białych marmurowych płytkach podłogi pojawiła się cienka, błyszcząca czerwona linia. Skinąłem z zadowoleniem głową.

Rytuał to rytuał i nie wolno go łamać. Jeśli trzeba wprowadzić głos tymczasowego księcia w pamięć komputera pałacu, zostanie to zrobione. Ale niekoniecznie trzeba informować o tym zainteresowanego.

Poszedłem po cienkiej czerwonej linii gasnącej pod moimi stopami.


Przed drzwiami stał ochroniarz. Może jeden z tych, którzy kryli się w górach przed przeważającymi siłami przeciwnika. A może był to żołnierz, pospiesznie zwerbowany na sojuszniczej planecie. Był w przylegającym do ciała naelektryzowanym płaszczu, z płaszczyznowym mieczem i pistoletem przy pasie. Jeśli nawet zdumiał się na mój widok, nie okazał tego. Odezwał się uprzejmie:

– Księżniczka prosiła, by jej nie niepokoić.

– Mnie ta prośba nie dotyczy – odpowiedziałem, odsuwając ochroniarza na bok. Na szczęście zostało to przyjęte jako coś oczywistego.

Mimo wszystko jestem trochę księciem.

Pokój był nieduży i niemal pozbawiony ozdób. Pewnie dlatego, że przeznaczono go do pracy, a nie do tworzenia królewskiego entourage’u. Panoramiczne okno. Szerokie biurko z ciemnego drewna, tonący w papierach terminal komputera. Skórzany fotel, sądząc po rozmiarach, przeznaczony dla księżniczki. Żadnego innego krzesła czy fotela. Petenci nie byli przewidziani.

Widząc mnie, księżniczka wstała. Dzisiaj miała na sobie surowy szary kostium, a la asystentka wielkiego bossa. Długa plisowana spódnica, krótka marynarka… Wyglądało to całkiem nieźle, ziemska sekretarka poszłaby w takim na pierwszą rozmowę.

Ale w czerwonym księżniczce było bardziej do twarzy.

– Dzień dobry – powiedziałem, siadając na brzegu biurka.

– Dzień dobry, Siergiej.

Wydawała się raczej zmieszana niż zakłopotana. Moja wizyta była nieuniknioną i przykrą dla nas obojga procedurą.

– Nie ma żadnych nowych wiadomości o losie imperatora?

Księżniczka drgnęła.

Nie. Zapewne sytuacja była bez wyjścia i ojciec użył pierścienia. Skinąłem głową ze zrozumieniem. O dziejach imperatorskiej rodziny coś niecoś już wiedziałem. Księżniczka wychowywała się bez matki, był to albo zawoalowany rozwód, albo długotrwała separacja z niewiadomej przyczyny. Nawet sam imperator nie wiedział, gdzie znajduje się jego żona. A jednak wolał podróż w niewiadome przez hiperprzestrzenny tunel, łączący jego pierścień i pierścień imperatorowej, niż hańbiącą niewolę.

Przede mną siedziała teraz nie księżniczka, lecz bardzo zmęczona dziewczyna martwiąca się o los ojca. Musiał wiele dla niej znaczyć ten niemłody, samotny człowiek, jedyny, który znał jej imię, którego pochwały nie były nieuniknionym pochlebstwem, a dezaprobata – państwowym przestępstwem. Imperator był jedynym ogniwem, żywym, realnym człowiekiem łączącym księżniczkę z długim szeregiem utytułowanych przodków.

Był jej ojcem, a to znaczyło tu nie mniej niż na Ziemi.

– Myślisz, że tata żyje? – zapytała niepewnie księżniczka.

Nawet moje zdanie było dla niej ważne…

– Myślę, że tak.

– Dlaczego?

Postąpił tak nielogicznie, że musiało mu się udać. Księżniczka wzruszyła ramionami. Nie podzielała mojej teorii o nierozerwalnym związku nielogicznych czynów i powodzenia.

– Dużo spraw? – Wziąłem do ręki pokrytą drobnym drukiem kartkę.

– Tak. Planeta nieprędko otrząśnie się po tym, co się stało. Straciliśmy dwie trzecie armii.

– Widzę, że sobie radzisz.

– Jestem księżniczką.

Jej głos zmienił się nieuchwytnie. Zaczynała się rozmowa, której oboje nie chcieliśmy.

– Mógłbym pomóc.

– Musisz odpocząć.

Ja jestem księżniczką. Ty jesteś obcy. Odważny, silny, pożyteczny, ale obcy.

– Od wydarzeń w Świątyni minęły dwa dni. Już wypocząłem. A spacery po ogrodzie w pewnym momencie zaczynają być męczące.

– Wydam polecenie, żeby zorganizowano ci podróż po planecie. Jesteś bohaterem, wszyscy chcą cię zobaczyć na własne oczy.

Zanim bohater wróci na swoją planetę.

Popatrzyłem w oczy dziewczyny, którą kochałem przez całe życie. Nie były teraz niebieskie, miały barwę pochmurnego jesiennego nieba.

Z którego nie spadnie deszcz.

– Czy aby uzyskać rozwód, będziemy musieli udać się do Świątyni? Czy ta formalność wymagana jest tylko w szczególnych przypadkach?

Zapadła cisza. Z drukarki wysunęły się jeszcze dwie kartki z pilnymi informacjami.

– Wszystko zrozumiałeś? – zapytała cicho księżniczka. – Nie chodzi o ciebie, lecz o twoją planetę. Gdy miałam trzynaście lat, uważałam to za zabawny drobiazg, ale teraz…

– Twój naród nie zaakceptuje władcy z nieistniejącego świata. Sojusznicze planety nie zechcą utrzymywać kontaktów z księciem, na którego ojczyźnie spoczywa przekleństwo Siewców – mądrych, wszystkowiedzących istot, które uznały Ziemian za niegodnych galaktycznej cywilizacji.

– Tak. Pokręciłem głową.

– To nieprawda, księżniczko. A raczej tylko część prawdy. Nie kochasz mnie i to jest najważniejsze.

Księżniczka odwróciła się.

– Teraz nie kocham nikogo.

Podszedłem do okna, przywarłem czołem do szyby. Nie lubię jesiennego deszczu i kobiecych łez. I nienawidzę, gdy za gardło chwyta mnie bezsilne oburzenie na cudzą podłość.

– Nigdy bym cię nie zdradził.

– Zapewne. Wiele ci zawdzięczam, podobnie jak cała nasza planeta. Byłabym twoją żoną, prawdziwą żoną i mogłabym cię pokochać. Ale twój świat nosi piętno trędowatego.

Dobrze, że można zamknąć oczy. Nie chcę widzieć góry, za którą stoi Świątynia Siewców. Nie chcę myśleć o istotach, które podporządkowały sobie przestrzeń i czas, ale zapomniały zbudować na małej planecie lustrzano-czarną kulę, czarodziejski klucz otwierający drzwi do wszechświata.

Nie chcę znowu uczyć się nienawiści.

– Możesz zabrać ze sobą wszystko, co zechcesz. Broń, technologię, klejnoty. Maksymalna masa przerzutu przez hipertunel wynosi około siedemdziesięciu ton. Planeta odda ci cały potencjał energetyczny nagromadzony przez setki lat. Ta nagroda będzie i tak zbyt niska za to, czego dokonałeś.

Zaśmiałem się gorzko. Cholera, jeszcze mi tylko histerii brakowało! Broń, technologia, klejnoty… Atomowy miecz na wytapetowanej ścianie mieszkania! Wieżowiec w centrum miasta wybudowany za złoto kosmicznej cywilizacji!

Dwa kutry bojowe niszczące siły powietrzne ościennych.

Pole neutralizujące, które osłoni świeżo upieczone imperium przed staroświeckimi bombami termojądrowymi.

Uzbrojona w destruktory armia, którą tak łatwo zebrać w imię wyższych celów ogólnoplanetarnego mocarstwa. Albo uzbrojona w destruktory banda psychopatów, którzy nie potrzebują żadnych wyższych celów, tylko rozkazu. Niepokorne miasta, przemieniane w molekularny pył!

Pokój całemu światu!

Burzliwe brawa, przechodzące w owacje!

Statki kosmiczne budowane w ziemskich fabrykach na podstawie nieziemskich technologii…

Rozkaz wydany przez najwyższego władcę dzielnym pilotom: „Odnaleźć planetę, na której panuje dynastia imperatora…”

– Nie – wyszeptałem. – Nie. Nie!

Nawet miłość nie jest warta podłości.

Ziemia sama dojdzie do etapu wszechświatowego mocarstwa i gwiazdolotów. Bez zniszczonych miast i szalonych tyranów. Udowodni – ze mną albo beze mnie – że ma prawo wejść do galaktycznej cywilizacji.

Ziemia nie będzie planetą, która potrafi zabijać najlepiej.

– Nie – powtórzyłem.

– Nie rozumiem, Siergiej…

– Nie zwracaj uwagi. To tylko… wspomnienia z przeszłości i przyszłości.

Odwróciłem się do księżniczki. Chyba musiałem strasznie wyglądać, bo dziewczyna drgnęła.

– Księżniczko, nie potrzebuję potencjału energetycznego zbieranego przez setki lat. Ani siedemdziesięciu ton klejnotów. Potrzebny mi statek, który potrafi latać bez radarów, w trybie swobodnych poszukiwań.

– Po co? Czy… chcesz odnaleźć Ziemię?

– Tak.

– To beznadziejne, Siergiej. Siewcy odizolowali twój świat na zawsze.

– W takim razie znajdę Siewców. Ci, którzy podporządkowali sobie czas, nie znikają bez śladu.

Gdyby księżniczka była chrześcijanką, przeżegnałaby się.

– Nie znajdziesz załogi, który zgodzi się wyruszyć na taką wyprawę.

– Mam przyjaciela, który jest mi coś winien.

– Lans? Pewnie się zgodzi, ale to jeszcze dziecko.

Uśmiechnąłem się mimo woli.

– Lans? Z przyjemnością go wezmę, jeśli zechce zaryzykować. Ale mówię o kimś innym. O niedoszłym głównodowodzącym waszej armii…

Księżniczka nic nie powiedziała. Popatrzyła na mnie i poznałem to spojrzenie.

Stropione i dumne spojrzenie dziewczynki, za którą inni idą na śmierć.

– Dostaniesz najlepszy statek.

Skinąłem głową. Po chwili wahania zapytałem:.

– Mam złożyć podanie o rozwód?

Teraz zawahała się księżniczka.

– Jeśli odlecisz z planety… i zostaniesz faktycznie odsunięty od rządów… nie ma potrzeby się tak spieszyć. Nie należy demonstrować fikcyjności małżeństwa.

Poczułem słabość w całym ciele, jak po długiej walce. Jakbym wygrał najważniejszą bitwę. Jakbym to nie tylko ja, ale i księżniczka dokonała najważniejszego wyboru.

Zmusiłem się, żeby nie oglądać się za siebie i poszedłem do drzwi. Usłyszałem głos księżniczki:

– Siergiej, nie nadałeś mi imienia. To nasz zwyczaj.

– Wiem. Ale jeszcze go nie wymyśliłem.

– Dobrze. Poczekam.

Zatrzymałem się, przytulony się do ciepłego drewna drzwi i powiedziałem cicho:

– Jeśli zmęczysz się czekaniem… albo zdołasz mnie pokochać… włóż pierścionek. Zrobię wszystko, co trzeba.

– Nie miałam zamiaru go zdejmować.

Pchnąłem drzwi i przestąpiłem próg. Nie odwracać się, najważniejsze to się nie odwracać. W przeciwnym razie nie zmuszę się, by odejść w niewiadome.

I znowu zatrzymał mnie jej głos:

– Stracisz całe życie na poszukiwania! Nawet tysiąca żywotów będzie za mało!

– To nic – odparłem. – To nawet dobrze.

I zanim zamknąłem drzwi, powiedziałem słowa, które zrozumiałem w Świątyni Siewców, gdy stałem obok księżniczki jako pewny siebie lord z nieistniejącej planety:

– Miłość warta jest życia.

Загрузка...