9. Jin i jang

Stosunki dyplomatyczne to jeszcze nic złego. Ale o umowach wojskowych, bez względu na terminologię, będziemy musieli jeszcze porozmawiać. Nie ufam Siewcom. Wcale nie są moimi potomkami – to tylko dzieci mojego czasu. Tego samego czasu, gdy z trybun rozlegały się uspokajające przemowy, a na ulicach miast serie z karabinów. Gdy gwałcono kobiety i rozstrzeliwano dzieci. Gdy ekspansywni lotnicy z Południa zatapiali statki pasażerskie z uciekinierami, a uprzejmi, akuratni mieszkańcy Północy zamieniali połowę ludności swoich krajów w pozbawionych praw niewolników. Mój XX wiek wyciągnął macki w stronę przyszłości i jeśli wtedy ogromnym państwem rządzili łapówkarze, alkoholicy i gaduły, to obecna władza na Ziemi wcale nie jest lepsza. Nie mówię o tej ponadpaństwowej, noszącej neutralną nazwę Ansambl, lecz o prawdziwej – o projekcie „Siewcy”. „Komunizm zwyciężył” – żartowałem sobie niedawno. Ale to nie komunizm, lecz cały XX wiek, okrutny i krwawy, kryjący pod maską cywilizacji tysiącletnią zwierzęcą agresję. Genetyczne anomalie zmusiły rasy i narody do przemieszania się, ratując Ziemię przed wojnami rasowymi. Ale pokój i dobrobyt na rozwiniętej Ziemi to tylko naszywka na wojskowym mundurze całej galaktyki. Tysiące planet trwają w wojowniczym średniowieczu tylko po to, by zostać sprzymierzeńcami w wielkiej wojnie z krwiożerczymi Fangami. Czy ci Fangowie naprawdę są nieprzyjaciółmi? Tak łatwo wymyślić sobie wroga, ulepić go własnymi rękami z miękkiej gliny czegoś niewiadomego…

– A oto i moi przyjaciele – powiedział wesoło Kislicyn. – Wchodźcie, wchodźcie…

Wstałem zza stołu. Przyjaciele Nurlana byli znacznie starsi od niego. Chyba nawet w moich czasach ustąpiono by im miejsca w przepełnionym autobusie. Obaj biali, w europejskim typie; jeden brunet bez jednego siwego włosa, drugi z jasnymi, wyraźnie naturalnymi włosami. Dwaj staruszkowie w szarych garniturach, staromodnych nawet dla mnie.

– Michaił – przedstawił się pierwszy.

– Igor – powiedział drugi, przyglądając mi się z ciekawością.

– Siergiej.

Wymieniliśmy symboliczne uściski dłoni, nieoczekiwanie mocne, choć przecież każdy z nich miał pewnie ponad sto lat…

Michaił podszedł do Terry, ceremonialnie ujął jej dłoń i podniósł do ust.

– Jestem szczęśliwy, że mogę poznać księżniczkę planety Tar.

Terry uśmiechnęła się i skinęła głową. Po Michaile podszedł do niej Igor, skłonił się i też pocałował ją w rękę.

– To starodawny ziemski zwyczaj powitania osób krwi królewskiej – wyjaśnił uprzejmie.

– Domyśliłam się – Terry znowu się uśmiechnęła. Goście Nurlana wyraźnie poprawili jej nastrój.

– Mamy dla was drobne upominki – powiedział Igor. – Nie wiedzieliśmy, że będzie również wasz przyjaciel, proszę nam wybaczyć…

– To nic – odparł serdecznie Lans. – Nie jestem osobą krwi królewskiej.

Gdy poznawali się z Lansem, zerknąłem na Nurlana. Pochwyciłem jego zakłopotane spojrzenie i uśmiechnąłem się uspokajająco. Wszystko w porządku.

Igor wyjął z kieszeni marynarki dwie płaskie szkatułki. W milczeniu podał je mnie i Terry.

– Jakie piękne! – wykrzyknęła Terry.

W szkatułkach były pierścienie z oksydowanego srebra, dość duże, o wyszukanym kształcie – nierozwinięty pąk róży na długiej, zawiniętej w pierścień łodyżce.

– To srebro, najcenniejszy metal ziemi – rzekł Igor. – Podobno lęka się go zło. Wiemy coś niecoś o waszej historii, o pierścieniach pomagających pokonać odległość…

– Mam nadzieję, że te pierścienie nie są aż tak wymyślne – powiedziałem.

Igor pokręcił głową.

– Nie ma w nich żadnej elektroniki. Zwyczajne pierścienie ręcznej roboty. Byłem kiedyś jubilerem. Teraz już nie pracuję, najwyżej przy takich okazjach.

– Wybacz. Dziękuję. – Włożyłem pierścień na palec wskazujący. Mimo finezyjnej formy prezentował się dobrze nawet na męskiej ręce. Rzeczywiście wspaniała robota.

Igor tymczasem zwrócił się do Lansa.

– Należy pan do Siewców? Oficer operacyjny?

Lans skinął głową.

– W takim razie pozwoli pan, że też wręczymy mu prezent. Oczywiście to nie tak oryginalna rzecz… ale pasuje do pańskiej specjalności.

Igor dotknął koszuli na piersi i otworzyła się ukryta kieszeń, z której wyjął cienki, również srebrny łańcuszek. A na nim… Skrzywiłem się mimo woli. Na łańcuszku, przyspawany albo przyklejony do ołowianej kulki, kołysał się pocisk. Bardzo znajomy pocisk kałasznikowa. Ile takich zużyłem dwieście lat temu? Gorące łuski, zapach prochu, drżenie automatu w rękach… I dokładnie takie same kule leciały w moją stronę. Ci, do których nie trafiłem, już nie żyją, rozpadły się w pył urządzenia odlewające kule. A ten pocisk przetrwał… Igor nie zauważył mojej reakcji; z ożywieniem wyjaśniał zaciekawionemu Lansowi, co to takiego pocisk, broń prochowa oraz automat Kałasznikowa. Ten nabój Igor nosił w dzieciństwie na szyi, jak amulet. Wszyscy mu zazdrościli. Głupki…

– Proszę się nie gniewać na mojego przyjaciela – szepnął do mnie Michaił. – Nie pomyślał, jakie skojarzenia wywoła u pana jego zabawka.

Popatrzyłem na niego podejrzliwie i zapytałem wprost:

– Czyta pan emocje?

– Nie… po prostu dobrze wyczuwam cudze nastroje. Ja też mam prezent dla pana i dla Terry.

Dwa futerały z czarnego szkła ze złocistymi monogramami splecionymi w kształt korony na wieczku. I kryształowe flakoniki z cytrynowożółtym płynem w środku.

– Perfumy i woda kolońska – domyśliłem się. – Też indywidualna produkcja?

– Oczywiście. Byłem projektantem zapachów. Uruchamiałem masową produkcję serii Honor, Czerwień na błękicie, Czarodziejka Północy… Zresztą, nic to panu nie powie. Te pochodzą ze starych zapasów… Nie weszły do serii. Nawet nie mają nazwy, nazwaniem roboczym było jin i jang.

Wyciągnąłem rękę do flakonika, ale Michaił mnie powstrzymał.

– Niech pan wypróbuje zapach razem z księżniczką. Tak będzie… lepiej. To bardzo intymny prezent, wyłącznie dla ludzi, którzy się kochają. Właśnie z tego powodu nie puszczono ich w serii. Sam pan zrozumie.

Nie pytałem więcej. Michaił nie wzbudzał podejrzeń. Przeciwnie, było w nim coś sympatycznego, bliskiego.

Może zdławiony głęboko ból?

Jak powiedział Vic: „Nie chcę stracić tajemnicy”. Niech i dla mnie ten stary projektant zapachów pozostanie tajemnicą.

– Zapraszam do stołu – powiedziała raźno Terry. – Szanowny Nurlan odstąpił mi na dzisiejszy wieczór prawa gospodyni… Wszystko zostało przygotowane według moich przepisów. Uznajcie to za mój prezent dla was.

Lans odebrał jej nóż i zaczął kroić gigantyczną pizzę. Nalałem wina sobie i Terry, Nurlan po przeciwnej stronie stołu obsługiwał swoich przyjaciół. Wiał lekki wiaterek. Pachniało stepem. Iluzja, jak w gabinecie Maestra Stasa. Za to wino było prawdziwe. Upiłem duży łyk, cierpka słodycz lekko szczypała w gardle.

– Za spotkanie – powiedział Nurlan, wstając. – Spotkanie czasów i planet, ludzi i dróg.

Stuknęliśmy się kielichami.

– Nie opowie pan nam o sobie? – zapytał mnie Igor. – O locie „Terry”?

Wiedziałem, że tak będzie…

– Niech pan opowie to, co było dla pana przyjemne – odezwał się nieoczekiwanie Michaił. – Wiem, że przeżyliście bardzo dużo bólu. Wszystko się pomieszało: przyjaciele i wrogowie, Siewcy i chronokoloniści. A jednak nawet w smutku jest radość, a w trwodze pamięć. Podobno był pan przyjacielem Klenijczyka… rozmawiał pan z Daniiłem Nazarowem…

Uśmiechnąłem się.

– Byłem i rozmawiałem. A właściwie… Aler-Il z planety Kleń i Dańka to moi przyjaciele. Chociaż już ich nie ma. Dobrze, opowiem…


W głowie mi lekko szumiało. Leżałem na łóżku zmienionym z „agregatu do snu” w najzwyklejszy mebel i czekałem na Terry. Z łazienki dochodził szum wody. Zamknąłem oczy, wspominając dzisiejszy wieczór. Wszystko było wspaniałe, poczynając od przyjaciół Nurlana, a kończąc na przygotowanych przez Terry daniach.

Zapadałem w sen. Zbyt dużo informacji jak na jeden dzień. Zbyt dużo spotkań i wspomnień.

Lot „Terry”. Handel i starcia z piratami, poszukiwania Ziemi… Stary łajdak Redrak… Dańka, podrzucony do mojego gwiazdolotu. Kleń z planety Kleń. „Biały Raider”. Świątynie, Maestro Staś…

Sen. To tylko sen. Czy to naprawdę się wydarzyło? Niebieski płomień na mieczach płaszczyznowych, bitwa wiszących nad Shedmonem statków. Świątynia posłuszna moim rozkazom, mentalny pojedynek z jej twórcą. Piknik z Dańką pod różnokolorowymi księżycami Rayswaya…

– Ty już śpisz.

– Śpię – przyznałem.

Szliśmy przez pustynię. Drobny piasek zasysał nogi jak bagno. Białe słońce nieruchomo wisiało w zenicie. Popatrzyłem na swojego towarzysza. Ernado czy Lans… a może Redrak… albo Kleń?

Sen wydawał się jawą, jak każdy porządny sen. Dopiero po przebudzeniu rozwieje się wrażenie piasku pod nogami i gorącego słońca nad głową. Może pozostanie pragnienie. Za dużo wypiłem.

– Dokąd idziemy?

– Naprzód – rzekł obojętnie mój towarzysz. – Do celu. Przecież wiesz, że najpewniejsza droga to ta najprostsza.

– To trudna droga – sprzeciwiłem się uparcie.

– Trudna, ale prosta. Myślisz, że łatwa, ale skomplikowana jest lepsza?

– Nie mieszaj mi.

– Dlaczego? Zawsze lubiliśmy jasność.

– Jacy my?

Idący obok mnie roześmiał się.

– Powiedzmy tak: twoje sumienie i honor.

– I umysł.

– Nie dowcipkuj. Lepiej słuchaj i zapamiętuj. Dekoncentrujesz się. Schodzisz z drogi. Ziemia to nie miejsce dla ciebie.

– A gdzie jest moje miejsce? Na Somacie? Na Tarze? W szeregach Siewców?

– Wszędzie. Dróg jest wiele, nie zatrzymuj się.

Mój towarzysz obejrzał się nagle.

– Odchodzę…

I rozpłynął się w przezroczystym powietrzu. Pozostała tylko żółta pustynia i białe słońce na wyblakłym niebie.

– Siergiej… Sieriożka…

Otworzyłem oczy. Nade mną pochylała się Terry owinięta w miękki błękitny szlafrok. Czule pogładziła mnie po twarzy.

– Miałeś koszmary? Jęczałeś.

Skinąłem głową i wstałem. Dziwne, ale upojenie zupełnie przeszło. Tylko chciało mi się pić.

– Zaraz…

W łazience, nadal działającej w trybie iluzji, wsunąłem głowę pod miniaturowy wodospad. Chciwie napiłem się letniej wody, otrząsnąłem się. Powiał ciepły wietrzyk, susząc włosy.

– Dziękuję – powiedziałem słabo.

Zdejmując po drodze koszulę, wróciłem do sypialni. Terry siedziała na łóżku, kartkując Księgę Gór.

– Wyrzuć to draństwo – poradziłem. – To zestaw tekstów działających na podświadomość.

– No i co? Mogę się im oprzeć. Za to dowiem się czegoś o sobie. Wezmę tę książkę na Tar.

– Jak chcesz. – Usiadłem obok.

– Miły wieczór, prawda? – Terry otworzyła futerał z czarnego szkła i wyjęła flakonik z perfumami. – I takie piękne prezenty.

Z lekkim niepokojem patrzyłem, jak otwiera przezroczysty flakonik, odruchowo dotyka włosów i czoła.

– Przyjemny zapach… Co to za symbole?

– Jin i jang. Jin to pradawny znak kobiety, kobiecej siły. – Przysunąłem się do Terry, wciągnąłem aromat perfum. Gęsty, pełny, ale niezbyt ciężki. Trochę piżma, trochę rozkwitłych róż. Przyjemny, ale tylko tyle. Nic szczególnego. Sięgnąłem po swój flakonik, odkręciłem zakrętkę. Jang – symbol pierwiastka męskiego. Ledwie uchwytny aromat cytrusów, miodu i…

Świat wokół nas zawirował, jakby ściany ktoś przykrył gęstą mgłą. Światło przygasło. Wszystko znikało, drżało, oddalało się w nieskończoność. Tylko Terry była obok.

– Terry…

– Siergiej…

Wyciągnęliśmy do siebie ręce – jakby przez pustkę, przez przezroczystą mgiełkę. Jej dłonie dotykały mojej twarzy, gładziły mnie czule, delikatnie, nieśmiało… I nie było już nic prócz tych dłoni, ciepłych, niemal gorących; nic prócz otwartych błękitnych oczu, prócz nagiego ciała pod szlafrokiem, który zaraz opadł.

– Siergiej…

Zrzuciłem ubranie pospiesznym szarpnięciem tonącego, skutego niewolnika zrywającego nienawistne łańcuchy. Nie było barier między naszymi ciałami, nie było samych ciał, nie było nic prócz niepowstrzymanej siły łączącej nas w jedną całość. Jin i jang, jin i jang…

I już nie było słów, nie było potrzeby słów. Czytaliśmy w sobie nawzajem jak w otwartych księgach.

„To narkotyk, Siergiej?”

„Nie. To wolność, to taran rozwalający ściany. Jin i jang. Dwie siły”.

„Więc były jakieś ściany?”

„Nie wiem”.

„To już na zawsze?”

„Nie wiem”.

Brałem ją tak, jak tysiące razy przedtem, jak za pierwszym razem, jak mógłbym ją wziąć ostatniego dnia przed rozłąką. Jak swoją pierwszą kobietę, jak wszystkie kobiety, które miałem przed nią. Jak wszystkie, których nie pokocham i których nigdy nie posiądę. Dlatego że nikogo nie potrzebowałem, dlatego że nie było nikogo prócz nas.

„Kocham cię, Terry”.

„Wiem. Kocham cię, Siergiej”.

„Wiem”.

Śmiesznie byłoby nazwać to seksem – to tak jakby nazywać dinozaura jaszczurką. Głupio też nazwać miłością… Nie sposób nazwać jakkolwiek, to tak jakby niewidomemu opisywać kolor nieba na wschodzie.

Ale słowa stały się niepotrzebne.

„Powiedz, dlaczego mnie pokochałaś?”

„Powiedz, dlaczego mnie pokochałeś?”

„Byłaś światłem w ciemności. Obiecałaś kochać… nie żądając miłości. Nie przestraszyłaś się mojego świata, którego sam się bałem. I… kochałem cię od zawsze. Od zawsze. Wiedziałem, że będziesz właśnie taka”.

„Byłeś tym, który o mnie nie zapomniał. Sprawiłeś, bym uwierzyła, wiedząc, że moje słowa to tylko gra. Nie przestraszyłeś się mojego świata, który był śmiercią. Zdołałeś odejść, gdy było trzeba. Zdołałeś obronić swój świat. Zdołałeś wezwać mnie, gdy czekałam. Ale wtedy jeszcze cię nie kochałam…”

„Wiem”.

„Teraz to wiesz. Na początku miałam dług wobec ciebie. Potem przyszedł wstyd za rodziców. Potem strach przed przodkiem Siewców”.

„Bałaś się?”

„Tak. Bogowie, którzy ożyli, bywają straszni. Ale to minęło, gdy poznałam twój świat”.

„Kiedy mnie pokochałaś?”

„Gdy zrezygnowałeś z władzy nad Tarem. Zrozumiałam, co to dla ciebie znaczy, gdy zobaczyłam twój świat, a ty powiedziałeś, że znajdziemy sobie nowy świat. Gdy pomogłeś mi dostrzec piękno martwej planety. Gdy byłeś dla mnie wszystkim – mężem i przyjacielem, panem i niewolnikiem. Gdy uwierzyłam w twoją miłość do Terry, a nie do księżniczki z planety Tar”.

Leżeliśmy objęci, świat wokół nas nabierał jasności. Cichł szept myśli; nie był już potrzebny, tak jak nie były potrzebne słowa. Tylko dłonie Terry nadal mnie gładziły, łagodnie, z wdzięcznością, spotykając czułość moich rąk.

Panowała cisza, taka cisza, jakiej nie można by znaleźć na Ziemi XX wieku. Głębsza niż w naszym domu na Somacie, głębsza niż w pałacu imperatorów Tara.

– Sierioża – wyszeptała Terry – czy te perfumy, jin i jang, podziałałyby na każdego? Na dowolną parę?

– Na tych, którzy się kochają – odpowiedziałem półgłosem. – To nie lubczyk… i dlatego są groźne. Mogliśmy zrozumieć, że się nie kochamy.

– Ale kochamy. – Terry wtuliła się w moje ramię. Minęła minuta, zanim zrozumiałem, że ona śpi. Prezent Michaiła wyczerpał nas zupełnie. Ostrożnie poprawiłem kołdrę, potem zerknąłem na ekran. Trzecia w nocy.

Dziwne. Zrozumiałem to, co wcześniej było tylko słowami. Ja naprawdę kochałem Terry od zawsze.

Jeszcze przed naszym spotkaniem w nocnym parku Ałma Aty.

Jeszcze zanim zrozumiałem słowo „miłość”.

Zawsze.

Czekałem i kochałem ją zawsze.

Загрузка...