8. Dar przyjaciela

Diabelskiej Gwiazdy nie sposób było teraz odróżnić od innych gwiazd na nieboskłonie Klena. Ciepła też nie dawała zbyt dużo. Powietrze stygło szybko, jak herbata z termosu nocą w górach…


Dziwne. Zabieg wykonany przez Obojętnych miał zabawny efekt uboczny – poprawa pamięci. Wróciło to, czego nie pamiętałem już od wielu lat. Zabawne dziecinne walki, bójki na ulicach nocnej Ałma Aty, ponure koszary uczelni, Kaukaz, Mołdawia, transportery opancerzone z pospiesznie namalowanymi napisami Pokojowe siły WNP…

Przypominałem sobie XX wiek. Idąc po kamienistej, pokrytej szronem równinie, myślałem o swojej młodości. Śmieszne, zawsze uważałem się za młodego, aż do dzisiejszego dnia. Teraz zrozumiałem, że się postarzałem.

Młodość odeszła razem z miłością.

Obojętni pomogli mi dorosnąć – albo zestarzeć się, co w sumie na jedno wychodzi. Człowiek ma tylko dwa stany: młodość i starość. Jak w tych chemicznych związkach, które bezpośrednio ze stanu stałego przechodzą w gazowy, omijając ciekły.

Czasem pasuje tylko głupie porównanie.

Gdy zimno stało się nie do zniesienia, włączyłem termoregulator kombinezonu. Nie wiadomo, na jak długo wystarczy baterii ani jak długo tu będę. A nie miałem zamiaru użyć pierścienia, żeby wrócić na Tar.

Tunelowe hiperprzejście to podróż poza czasem. W świecie Obojętnych. W ten sposób mieliby kolejną sposobność pomocy. Lepiej umrzeć, niż pozwolić wszechpotężnym nieludziom grzebać w mojej świadomości, przerabiać mój umysł.

Żeby wrócić do domu, potrzebuję statku. Hipergwiazdolot wychodzi z rzeczywistego świata w pięciowymiarową przestrzeń, ale nie przecina granicy czasu. Jestem chroniony przed troską Obojętnych. Ale co mnie chroni?

Może ich wszechpotęga i wszechwiedza? Obojętni nie przejawiają aktywności w naszym świecie, bo dla nich to nie ma sensu. Wszystko już się wydarzyło i ingerowanie w bieg wydarzeń to to samo co rozgrywanie na nowo dawno wygranej partii szachów. Ale w ich świecie, w świecie bez czasu i przestrzeni, jeszcze nic nie jest jasne. Wydarzenia jeszcze się nie wydarzyły, gra nie jest skończona. Trudno powstrzymać się przed pokusą zrobienia swojego ruchu.

Czy to znaczy, że jeszcze mogę zwyciężyć?

Czułem, że wpasowuję nieznaną logikę nieznanych istot w ramy ludzkich pojęć i nadziei. Że moje rozmyślania są naiwne i fałszywe.

Ale gdyby nie to, nie miałbym już sił, by walczyć.

…Na pokryte skorupą lodu, skamieniałe drzewa natknąłem się, gdy nie można już było wypatrzyć drogi. Zresztą dokąd ja właściwie idę? Ciemność i spadające powoli płatki śniegu zmieniały nocną wędrówkę w koszmarny sen. Nawet nie od razu zrozumiałem, że zdumiewająco równe, cylindryczne kamienie, przez które przechodzę, to leżące pnie. Potem walczyłem z zamarzniętym zapięciem kabury, wyciągając pistolet laserowy. Palce ledwie się zginały, kombinezon nie jest przystosowany do minus czterdziestu stopni Celsjusza.

Pocięte promieniem lasera bierwiona ściągnąłem na jedną stertę. Następnie, z nostalgią wspominając, jak rozpalałem ognisko nad Bajkałem, zacząłem rozgrzewać je blasterem. Najpierw buchała para. Po pięciu minutach pojawił się ogień.

Usiadłem, zdjąłem rękawiczki, wyciągnąłem ręce do ognia, wyłączyłem termoregulację kombinezonu. Ognisko mnie rozgrzeje… dopóki tlen wokół nie zacznie zmieniać się w lód. Ciekawe, czy do tego dojdzie. O ile pamiętałem, powietrze na Klenie zamarza nie wszędzie, tylko w szerokościach północnych.

Gdybym tylko wiedział, gdzie jestem, na równiku czy na biegunie…

Mróz tężał. Zrobiło się kompletnie ciemno, gwiazdy nieco przygasły. W swoim ruchu po orbicie planeta Kleń weszła w obłok pyłu. Przyglądając się uważnie niebu, można dojrzeć malutkie drobinki mikrometeorytów płonących w atmosferze. To właśnie obłokowi pyłu, ekranującemu planetę od Diabelskiej Gwiazdy, Kleń zawdzięczał dzikie skoki temperatur.

Zaśmiecona orbita, wyciągnięta gigantyczną elipsą od Diabelskiej Gwiazdy aż do jej niewidocznego satelity, Ciemnej Gwiazdy. Obłąkana różnorodność flory i fauny w rzadkich oazach pośród niekończących się pustyń. Planeta wojowników. Kleń. Gdyby jej nie było, należałoby ją wymyślić. Możliwe, że Siewcy tak właśnie postąpili. Przygotowali sobie doskonałą armię do walki z Fangami.

Ale ta armia przegra – w przeciwnym razie Fangowie nie mieliby potomków. Obojętnych.

Od ogniska buchał żar, wyciągnięte w stronę ognia ręce i nogi z trudem go wytrzymywały, z tyłu czułem oddech lodowych pustyń Klena. Gdybym nie miał kombinezonu, który równomiernie rozkładał ciepło, przemieniłbym się w zwęglony z jednej strony sopel lodu. Kleń to planeta śmierci.

Popatrzyłem w górę, ponad bladym płomieniem ogniska. Powietrze było krystalicznie czyste, cała wilgoć już dawno zamarzła i spadła w postaci śniegu. Na niebie, lśniącym tysiącami maleńkich meteorytów, płonął jaskrawy punkt – osłonięta polem siłowym stacja bojowa, jedna z tych, które zniszczyły statek Nesa. Dla jej detektorów odnalezienie człowieka na równinie to drobiazg. Na pewno byłem obserwowany od momentu pojawienia się na planecie, ale obserwatorzy nie spieszyli z pomocą.

Ja też nie pchałem się, by o nią prosić. Chwała Siewcom, kontakt z Klenem pomógł mi zrozumieć jego naród. Nieproszonego gościa, który błaga o pomoc, Klenijczycy mogliby zabić bez zastanowienia. Samotnik, próbujący przeżyć na ich planecie, musiał zbudzić ciekawość.

Dlatego, gdy na czarnym niebie pojawiła się szybko mknąca sylwetka, nie zdziwiłem się.

Z roztargnieniem obserwując przybliżający się flaer, próbowałem przywołać w pamięci Aler-Ila. Jego słowa i intonację, wygląd zewnętrzny i mimikę. Był moim przyjacielem i o tym pamiętałem. Ale nie pamiętałem, co znaczy przyjaźń.

Obojętni pozbawili mnie wszystkiego – i miłości, i przyjaźni.

Flaer wylądował dziesięć metrów ode mnie. Jeśli dobrze się orientowałem, był to standardowy model – tyle że na krótkich skrzydłach garbiły się dodatkowe silniki. W atmosferze Klena latanie nie jest łatwe.

Nadal grzejąc dłonie nad ogniskiem, patrzyłem na przezroczystą kabinę flaera. W słabym świetle przyrządów widać było zastygłą w fotelu postać. Kopnąłem kolejne polano, posyłając je w ogień. Odczepiłem od pasa manierkę – jej zawartość zamarzła bez wątpienia – i postawiłem przy ognisku.

Pokrywa kabiny uniosła się płynnie. Przez chwilę pilot flaera siedział, po czym nieuchwytnie szybkim ruchem wyskoczył na zewnątrz.

Pierwsze, co rzucało się w oczy, to że Klenijczyk wcale nie był ciepło ubrany. Krótkie luźne spodnie, lekki sweter… Tylko na nogach miał zimowe obuwie. Przypomniałem sobie, że gdy na Klenijczyka kapie ciekły azot, skóra okrywa się czarną błoną termoizolacyjną. Produkt zmutowanych gruczołów potnych.

Ale Klenijczyk, który siedział naprzeciwko mnie przy ognisku, miał jasną skórę. Na razie…

– Jesteś chłopcem czy dziewczyną? – zapytałem.

Przybysz wyglądał jak nastolatek. Przez chwilę milczał.

– Dziewczyną.

Uśmiechnąłem się krzywo i sięgnąłem po manierkę, w której już chlupotała woda. Zerknąłem na siedzącą przy ognisku dziewczynę – całkiem zwyczajną, z krótko obciętymi włosami, jeszcze płaską jak chłopak – dziewczynę z planety Kleń.

– Wysłali ciebie, bo uznano mnie za całkowicie bezradnego? Dziewczyna pokręciła głową. Starannie dobierając słowa – pewnie niezbyt często zdarzało jej się używać standardowego – wyjaśniła:

– Wysłano mnie, ponieważ nasze szansę przeżycia pojedynku są równe. To oznaka szacunku, dobrze zachowywałeś się na Klenie.

– Rozumiem – odparłem poważnie. – Jak mam cię nazywać?

– Kleń.

– „No tak, przecież jestem potencjalnym wrogiem. Słuchaj, Kleń, chciałbym znaleźć Dom Aler. Oddaję im swoją krew.

W twarzy dziewczyny coś się zmieniło. Nawet jeśli rodzina Aler-Ila była wrogiem jej domu, ona teraz i tak musi dostarczyć mnie do starszego Aler. Zdałem się na łaskę jednego z rodów Klena, a przypadkowy człowiek nie zna imienia rodziny.

– Jesteś na ziemi Domu Aler.

– W takim razie pomóż mi… – urwałem. Skoro jestem na ziemi Aler, to znaczy, że wita mnie członek rodziny. W milczeniu zdjąłem pochwę i kaburę, pochyliłem się nad ogniem i podałem dziewczynie broń. Języki płomienia liznęły materiał kombinezonu.

Przez minutę dziewczyna nie ruszała się, jakby czekając, aż cofnę rękę. Potem wzięła broń. Ogień musnął rękawy jej swetra i radośnie skoczył na ręce. Zapachniało spaloną wełną.

– Po co jesteś potrzebny domowi Aler? – zapytała.

– Mam dług, który liczy sobie sto pięćdziesiąt lat. Znam ostanie minuty Aler-Ila.

– Kim jesteś? – Rękawy swetra spłonęły już do połowy, zwisały dymiące nitki. Płomień bezsilnie kąsał dziewczynę w ręce.

– Lord z planety Ziemia, Siergiej, kapitan „Terry”, która uratowała Aler-Ila w kosmosie.

– Jeśli kłamiesz…

– Moja śmierć będzie straszna. Wiem, dziewczynko. Jestem Siergiej z Ziemi.

– Sprawdzę – powiedziała dziewczynka, nie cofając rąk z ognia. Miałem ochotę zapytać jak, ale nie zdążyłem. Świat zawirował, nogi ugięły się pode mną. Zrozumiałem, że spadam, ostatnim wysiłkiem woli uchyliłem się przed płonącymi polanami, które skoczyły do twarzy… Ciemność.

I lekki ból, a może nawet nie ból, tylko dreszcz, jakby w czaszce tłukł się ciężki jak ołów kłębek nici. I czyjeś palce poruszające się tuż przy oczach, umiejętnie rozplątujące nici pamięci.

Światło.


– Wypij – poradziła dziewczyna.

We flaerze było ciepło, w każdym razie powyżej zera. A to już całkiem nieźle, biorąc pod uwagę, że na zewnątrz pada deszcz płynnego dwutlenku węgla.

Wziąłem podaną szklankę z płynem, przełknąłem i znieruchomiałem.

– Nie za mocne? – zapytała ze współczuciem dziewczynka. – Nie – wycharczałem. – Wybacz… nie przypuszczałem, że w spirytusie może być więcej niż dziewięćdziesiąt osiem procent…

– Tutaj jest sto – oznajmiła poważnie dziewczynka. – Molekularnie związana woda została oddestylowana specjalnym sposobem. Dodano przyprawy i cukier krystaliczny.

Klenijczycy zawsze mieli problemy z poczuciem humoru. Z alkoholem, jak widzimy, wręcz przeciwnie.

– Powiadomiłam Dom, czekają na nas. Deszcz skończy się za jakieś dwadzieścia minut. Droga zajmie siedem. Dopóki pada deszcz, lot jest niebezpieczny.

Dziewczynka wyglądała bardzo poważnie. Albo moja sytuacja jeszcze nie została wyjaśniona, albo sama popełniła jakiś błąd w kontaktach ze mną.

– Jak się nazywasz? – zapytałem znowu. Klenijka wyglądała jak młoda Ziemianka. Jedynie spalone rękawy swetra przypominały, że jej skóra wytrzyma otwarty płomień… Nawet sączące się po kopule flaera strumienie ciekłego gazu jej nie zaszkodzą. – A może nadal jestem wrogiem i nie można mi powierzyć imienia?

– Nie jesteś wrogiem, nasz Dom zawdzięcza ci wszystko. Wtedy, w przeszłości, poinformowałeś Kleń, że Aler-Il spełnił swój obowiązek. Przysiągłeś, że jego atak uratował ci życie i pozwolił pokonać „Białego Raidera”. Oddając mu chwałę zwycięstwa, pozwoliłeś naszej rodzinie dalej istnieć. Jesteś przyjacielem. Musisz zostać członkiem rodziny i wejść do Domu Aler jak równy między równych.

Stałem się czujny. Przypominałem sobie opowieści Aler-Ila, jak wchodzą do rodziny osoby nienależące do rodu… Ale może od tamtej pory zmieniły się zwyczaje?

– Nazywam się Aler-Tjer – powiedziała dziewczyna, ściągając sweter. Pod nim nie miała nic – ani koszulki, ani stanika. Ten ostatni, ku mojemu zdumieniu, mógłby się przydać, bo półnaga Tjer wyglądała doroślej… Nieprawda. To tylko umysł szuka usprawiedliwień. Rytuał przyjęcia do rodziny Klenijczyków nie zmienił się. Dobrze, że to Tjer powitała mnie na Klenie, a nie któryś z jej braci… albo tatuś.

– Jestem młoda – oznajmiła tymczasem Tjer. Twarz miała poważną i surową, jak uczennica składająca raport na szkolnym apelu. – Znałam wszystkich mężczyzn Domu i mogę być kobietą rodziny. Masz prawo zostać równym w Domu Aler.

Miałem przemożną ochotę zapytać, czy nie mógłbym zostać równym z pomocą bardziej dorosłej kobiety. Ale na szczęście przypomniałem sobie słowa Klena:

„Człowiek nie wybiera rodziny, w której się urodzi. Nie można również wybrać człowieka, który przyjmuje cię do nowej rodziny. Bez względu na to, kim jest, ma w sobie wszystko, co najlepsze i najgorsze w rodzinie”.

– Chcę zostać równym w Domu Aler – powiedziałem i zrozumiałem, że mówię szczerą prawdę. Postawiłem na podłodze kabiny szklankę ze stuprocentowym spirytusem, rozpiąłem szew kombinezonu. Tjer dotknęła sensorów na pulpicie – oparcia foteli odchyliły się. Rzuciła swój spalony sweter na przyrządy – ruch wyglądał na spontaniczny, ale sweter przykrył optyczny czujnik wideofonu. Uśmiechnąłem się z wdzięcznością.

Jej skóra była miękka i ciepła, normalna ludzka skóra, a nie pancerz. Wargi – doświadczone, niedziecięce.

Krople dwutlenku węgla bębniły monotonnie w pokrywę kabiny.

– Wszystko dobrze? – zapytałem Tjer, a ona nie odpowiedziała, ponieważ ja i tak widziałem. Wszystko było dobrze.

Wszedłem w rodzinę Aler.


– Teraz jesteś swój – powiedziała Tjer, czesząc się. – Brat.

– Brat? – Leżałem na odchylonym fotelu, obserwując dziewczynkę. Widok był przyjemny, zwłaszcza jeśli nie zwracało się uwagi na grzebień w jej ręku – cienkie stalowe zęby były ostre jak igły. Grzebień-kindżał. Pewnie Klenijczycy używali szczoteczek do zębów z materiałem wybuchowym.

– Brat, ojciec, syn, przyjaciel… wszystko jedno. Bliski-mi-płci-męskiej. Res-or-mien.

– Lepiej nazywaj mnie przyjacielem. To bardziej odpowiednie słowo.

– Dobrze. Nie jesteś już gościem ani tym, któremu jesteśmy coś winni. Jesteś jednym z nas. Więc musisz wysłuchać również tego, co nie jest dla ciebie miłe.

Ściągnąłem brwi.

– O czym ty mówisz, Tjer?

– O tobie. Oglądałam twoją pamięć, wiesz o tym?

– Oczywiście.

– Fang, którego wypuściłeś, powiedział prawdę. Ktoś, może Obojętni, pozbawił cię przyjaźni i miłości.

– Bzdura. Kocham Terry i jestem przyjacielem Ernada, Lansa i Klena… to znaczy Aler-Ila.

Nie zabrzmiało to zbyt przekonująco. Jak wyuczona formułka. Jak dwa razy dwa równa się cztery.

– Nie, przyjacielu. Nie oszukuj sam siebie. Pamiętasz o przyjaźni i miłości, i to się zgadza. Pamięć została. Ale powiedz, kim był dla ciebie Aler-Il godzinę temu? Przyjacielem, który zginął za ciebie? Czy kluczem do Domu Aler, możliwością otrzymania pomocy planety Kleń?

Nie odpowiedziałem.

– Ty… – Tjer uśmiechnęła się lekko – złamałeś dwa zwyczaje swojej planety… a co ważniejsze, swoje własne. Zdradziłeś żonę i uprawiałeś seks z niepełnoletnią. Czy to prawidłowe terminy?

– Zdradzenie żony to nie takie straszne przestępstwo według naszych miar. A twój wiek nie jest już przeszkodą w uprawianiu seksu… na Ziemi.

Tjer spokojnie skinęła głową.

– Oczywiście. Ale to były twoje zakazy, rozumiesz? Osobiste tabu.

– Byłem zmuszony – wymamrotałem i odwróciłem wzrok. – Żeby wejść do Domu.

– Przyjacielu, cieszę się, że jesteś w rodzinie. Ale Kleń już dawno nie jest taki jak niegdyś. Szanujemy cudze zwyczaje. Nie wszedłbyś do Domu Aler, ale zawdzięczamy ci wszystko – swoje imię, dom, rodzinę, honor. Dla ciebie zbudowalibyśmy pałac albo oddalibyśmy własny dom, a sami przenieśli się do nowego. Dostałbyś statek i ochronę… wszystko, czegoś byś potrzebował. Można pogodzić wszystkie kultury, jeśli tylko się tego chce. Nie wątpiłam, że odmówisz wejścia do rodziny.

Milczałem. Nie miałem nic do powiedzenia tej dziewczynie – logicznej i rozsądnej jak robot. Silnej i uczciwej jak robot.

– Przyjacielu, chcę ci pomóc.

Popatrzyłem na Tjer. Siedziała przede mną – półnaga, sympatyczna. Moje – od teraz i na zawsze – przekleństwo i hańba.

– Powiedz, jak mogę ci pomóc? Jesteś starszy i silniejszy, jesteś ranny…

Ranny? Tak, chyba tak. Ranny w głowę. Ranny w sumienie.

– Nie ma już obowiązku, teraz jesteś w rodzinie. Ale obowiązek był i ja to pamiętam. Moje dziecięce baśnie o Aler-Ilu i Siergieju, który zwyciężył „Białego Raidera”, uratował świat Siewców.

– O czym ty mówisz, dziewczyno? – wyszeptałem. – Zwyciężyliśmy „Białego Raidera”, bo zagrażał mojej planecie, Ziemi XX wieku. Świat Siewców… Jak możesz go kochać? Oni dali wam cierpienie.

– Oni dali nam życie, bracie… przyjacielu.

– Życie? Cierpienie, koszmar. W świecie, w którym nie można żyć…

– My żyjemy.

– Życie w męczarniach, śmierć w walce, dzieciństwo bez niewinności…

– Życie. Śmierć. Dzieciństwo.

Tjer wzięła mnie za rękę. Czuły był to dotyk, ale teraz nie mogłem zapomnieć, że pod tą skórą jest twarda jak tytan ceramika.

– Przyjacielu Siergieju, twój świat dał życie nam wszystkim. Dzięki niemu żyje Kleń, Errg, Tar, Faa, Una-Kor, Bjemen… Wszystkie światy galaktyki. Nieważne, z jakiego powodu. Matka może urodzić dziecko, nie myśląc o jego szczęściu. I tak pozostanie matką. Zawdzięczamy Ziemi wszystko. Nie tylko Kleń, ale wszystkie chronokolonie. Nawet jeśli na Ziemi nami pogardzają. Matka może nie kochać swoich dzieci, ale i tak pozostanie matką.

– Tjer, nie możesz mi pomóc. Chyba że…

– Ale chcę pomóc. Byłam dumna ze swojej rodziny, ponieważ byłeś przyjacielem Aler-Ila. Nawet imię wybrałam miłe tobie… imię twojej ukochanej-płci-żeńskiej. Nam obca jest taka monotonia, ale i tak jej zazdroszczę.

Zamknąłem oczy. Idiota. Nawet nie zauważyłem podobieństwa imion. Tjer – Terry. Wybacz mi, Tjer, że byłem twoim ideałem. Wybacz, Terry, że mogłem zapomnieć o miłości.

– Tjer… umiesz czytać w myślach. Wiesz, że Aler-Il był moim przyjacielem, a Terry ukochaną… Całkiem niedawno.

– Wiem.

– Oddaj mi to, co zabrali inni. Oddaj mi przyjaźń i miłość. Oddaj mi mnie samego.

Bałem się spojrzeć na nią, ponieważ znałem odpowiedź.

– Siergiej… Mogę bawić się twoją pamięcią jak garstką śniegu. Mogę łamać bariery jak kruchy lód. Ale w twoim rozumie nie ma bariery. Jest dziura. Z twojego umysłu wyrwano kawałek. Jeśli ułożę inny wzór uczuć, on już nie będzie twój. Przecież nie jestem Ziemianinem… nie jestem mężczyzną. Nie jestem tobą.

– Jak mam teraz żyć, Tjer?

Słowa więzły mi w gardle. Po co pytam, jaką mądrość chcę usłyszeć od małej dziewczynki, nawet jeśli ona umie bawić się pamięcią?

– Pozbawiono cię przyjaciół i ukochanej, bracie. Ci, którzy to zrobili, są silniejsi od każdego człowieka. Ale można napisać spaloną książkę na nowo, można jeszcze raz rozegrać bitwę, można odbudować zniszczony dom. Najważniejsze to żyć. Pamiętasz, jaki byłeś, i twoja pamięć ci pomoże.

– Dziękuję, Tjer. Spróbuję.

Nie było we mnie wiary, tylko wdzięczność. Wdzięczność, podziękowanie, poczucie winy, wszystko to, co tak często poprzedza miłość.

Być może znowu zdołam pokochać. Ale nie Tjer – wybacz mi, dziewczynko z Klena, próbująca myśleć jak Ziemianin. Muszę pokochać Terry. Terry, która nigdy nie pozwalała mi się poniżać, zabierać to, co do mnie należało. Jestem, jaki jestem, ze wszystkimi dobrymi i złymi cechami, które zmieszały się w duszy. Jestem jak Dom na Klenie – nie można mnie podzielić. I żadni Obojętni nie będą mi pomagać, żebym stał się lepszy.

– Lecimy do Domu? – spytała Tjer.

– Poczekaj – poprosiłem, nie otwierając oczu. – Trzy minuty, Tjer.

Przyciągnąłem ją do siebie, złożyłem głowę na jej kolanach – twardych jak stal, które już po chwili stały się miękkie, żywe.

– Dziękuję, że jesteś taka, Tjer – wyszeptałem. – Pozwól mi taką cię zapamiętać.

Загрузка...