Nim Seth Ridgeway zatrzymał volvo na podjeździe swego domu w Playa del Rey, burzowe chmury rozstąpiły się na tyle, że zdołały przebić się przez nie ostatnie promienie zachodzącego słońca. Ridgeway patrzył, jak słabnące światło zmagało się z rozdzieleniem od siebie szarości nieba i oceanu. Ściskając kurczowo kierownicę, przywołał w myślach wszystkie te dni, kiedy on i Zoe stali obok siebie, obejmując się ramionami i radując oczy widokiem zachodzącego słońca.
Biały bungalow był niewielki, mieścił tylko dwie sypialnie. Wzniesiono go w latach trzydziestych dwudziestego stulecia w stylu, który stanowił kalifornijską interpretację art deco. Pierwszy właściciel zbudował go jako domek letniskowy na samym skraju wysokiego urwiska, ponad dwadzieścia metrów nad plażą. W pogodny dzień miało się wrażenie, że wyspa Santa Catalina leży tuż za pojazdem.
Seth zgasił silnik i kilka minut siedział nieruchomo, wsłuchując się w narzekania porywistego wiatru, gdy ten pędził znad oceanu, wciąż jeszcze dysząc gniewem sztormu. W końcu ociągając się, odwrócił wzrok od Pacyfiku i spojrzał na dom. Ich dom… a teraz tylko jego. Zachód słońca przebarwił białe ściany na żółty nikotynowy kolor. Długie cienie rzucane przez uginające się pod wiatrem cedry, które posadzili od frontu, pełzały po trawniku oraz domu. Szyba w jednym z okien pokoju gościnnego odbiła na moment refleks światła i przyciągnęła jego wzrok.
Ostatnie dwa dni były czystym szaleństwem; nie wiedział nawet, czy powinien odczuwać wściekłość czy strach. Noc przespał w motelu Agencji Bezpieczeństwa Narodowego, zmagając się z koszmarami oraz dziwacznymi sennymi majakami kryjącymi się pod cienką powłoką wyczerpującego snu.
Czuł się szczególnie poirytowany tym, na co pozwalali sobie Stratton i jego banda. Ekipa porządkowa Strattona przyjechała na nabrzeże kilka chwil po tym, jak wyciągnięto go z limuzyny. Zabrali z łodzi, co się dało, potem wyprowadzili jacht na otwarte morze i zatopili. Stratton powiadomił go tylko, że rzeczy zabrane z jachtu zostały złożone w garażu domu.
Seth wiedział, że podjęte przez nich kroki zaoszczędzą mu konieczności udzielania odpowiedzi na trudne pytania, mimo to wciąż czuł urazę, że tamci w bezceremonialny sposób dokonali rewizji jego osobistych rzeczy na łodzi w poszukiwaniu obrazu. Zastanawiał się, czy ludzie z NSA byli również wmieszani we wcześniejsze włamania do domu, do których doszło, kiedy mieszkał na jachcie. Teraz było oczywiste, że włamywacze także szukali obrazu.
Uśmiechnął się ironicznie, wysiadł z samochodu, podszedł do drzwi garażu i otworzył je. Obraz nie znajdował się w domu, zresztą nigdy go tu nie było. Do poprzedniego poranka nie zdawał sobie nawet sprawy z jego istnienia, a tym bardziej z tego, gdzie malowidło może być ukryte. Teraz jednak wiedział i wiedział, że jest w bezpiecznym miejscu. Nie zamierzał też pozwolić, by obraz dostał się w brudne łapska Strattona czy kogokolwiek innego.
Przejrzał sprzęt żeglarski i takielunek oraz rzeczy osobiste, które podwładni agenta NSA zabrali z jachtu. Wnętrze garażu wyglądało jak żeglarski pchli targ. Obejrzał olinowanie i sprzęt, potem jego spojrzenie zatrzymało się na niewielkim woluminie oprawionym w skórę, rozmiarów niezbyt grubej encyklopedii. Był to dziennik pokładowy, który Zoe podarowała mu trzy lata temu na Boże Narodzenie. Pochylił się i wziął księgę do ręki. Krople deszczu utworzyły na oprawie ciemne plamki. Otworzył książkę, a wtedy spomiędzy kartek wypadło zdjęcie. Chwycił je w locie, gdy opadało na podłogę jak liść.
W półmroku wpatrywał się w fotografię – on i Zoe tuż przed wyjazdem do Zurychu. Doug Denoff, który był drużbą na ich ślubie, zrobił im tę fotkę, kiedy razem z Zoe szorowali pokład Walkirii po długim weekendzie spędzonym pod żaglami; popłynęli wtedy na Catalinę.
W piersiach czuł wydrążoną pustkę, coraz większą w miarę jak wpatrywał się w zdjęcie. Zoe miała spokojną urodę, taką, która się nie narzuca. Była po prostu ładna, a uroda fizyczna stanowiła subtelną zapowiedź piękna, jakie kryło się w jej duszy. Przywołał w myślach tamten dzień, jeden z wielu zwykłych dni, których nadzwyczajny charakter zostaje odkryty dopiero po upływie dłuższego czasu. Był to ostatni raz, kiedy odbyli razem żeglarską wyprawę. Żałował teraz, że nie zdawał sobie wtedy sprawy, jak wyjątkowy był tamten wypad. Jednak niektóre chwile pozwalają się rozpoznać dopiero wtedy, kiedy jest już za późno, by się nimi delektować.
Jeszcze przez chwilę spoglądał na fotografię, po czym wsunął ją do kieszeni wiatrówki. Miał wrażenie, że się rozpłacze, potem nagle zamknął dziennik pokładowy i odrzucił go na stos sprzętu zabranego z łodzi. Walkiria również odeszła. Na jej pokładzie popłynął na Hawaje i z powrotem, przeżył sztorm na Pacyfiku w pobliżu Los Cabos, spędził też wiele niezapomnianych wspólnych chwil z Zoe. Jacht do tego stopnia związany był z Zoe, iż równoczesne niemal ich zniknięcie wydawało się zrozumiałe; zabrali ich szaleńcy, którzy nie powstrzymają się przed niczym, byle tylko zdobyć tajemnicze malowidło pędzla miernego malarza nazisty.
Gładząc palcem zdjęcie schowane w kieszeni, Seth odwrócił się od sterty leżącej na podłodze garażu i skierował się w stronę drzwi prowadzących prosto do kuchni. Myślami pobiegł do Strattona, Weinstock i zabójcy na nabrzeżu. Wszyscy oni pragnęli i to za wszelką cenę, posiąść obraz znajdujący się rzekomo w jego posiadaniu. Już sam ten fakt był dla niego dostatecznym argumentem, by trzymać się od nich z daleka… przynajmniej na razie. Los Zoe, a także i jego, był teraz nierozerwalnie spleciony z obrazem, dlatego pozwoli komuś wejść w jego posiadanie jedynie wtedy, kiedy będzie miał pewność, że odzyska Zoe.
Jeśli jeszcze żyła.
Na pewno żyje, pomyślał. Na pewno.
Wszedł do kuchni, zamknął za sobą drzwi i przez chwilę stał w ciemnościach. Poczuł ciężkie, zatęchłe powietrze długo niewietrzonego domu. Nikle światło zachodzącego słońca pozwalało rozróżnić kontury kredensu oraz blatów i odbijało się słabiutką poświatą od kuchennych sprzętów.
Ciągle nie włączając światła, przeszedł przez pokój jadalny do salonu. Wszędzie czuł rękę Zoe. Każde miejsce, na które spojrzał, przypominało mu ją. Zamknął oczy i starał się powstrzymać napływające łzy. Przez moment poczuł drżenie powiek, potem przetarł twarz dłonią, jak gdyby usiłował odpędzić w ten sposób przygnębienie. Podszedł do okna; zielistka, którą zawiesiła tam Zoe, zamieniła się w suchy, brązowy snopek. Już się odwracał, żeby pójść po konewkę, kiedy zobaczył auto. Cztery domy dalej, po drugiej stronie ulicy stała zaparkowana toyota w jasnym kolorze.
Nie spuszczając oka z samochodu Seth wycofał się w bezpieczny mrok panujący w salonie. Z pewnością widział już wcześniej ten wóz. Zamknął oczy i usiłował przypomnieć sobie gdzie. Widział go w ulicznym ruchu. Z pewnością wtedy, kiedy jechał do domu z przystani. I jeszcze gdzieś indziej. Ale gdzie.
Otworzył oczy i wpatrywał się w samochód. Widział jedynie niewyraźny kontur głowy i ramion kierowcy. I wtedy nagle zaświtało mu. To auto stało obok motelu, do którego zabrał go Stratton. A więc to on kazał go śledzić.
Ma to sens, pomyślał Seth. Będąc na miejscu Strattona, postąpiłby tak samo. Fakt, że był teraz śledzony, dodawał mu odrobinę otuchy; mogło mu to pomóc, gdyby znów zjawili się nieproszeni goście, ale musiał pozbyć się ogona na kilka godzin, kiedy będzie odzyskiwał obraz. I będzie musiał ich zgubić w taki sposób, by nie zorientowali się, że robi to celowo. Nie chciał wzbudzać żadnych podejrzeń, bo skończyłoby się to przesłuchaniem, które z pewnością nie obeszłoby się bez użycia środków farmakologicznych wspomagających pamięć. A nie groziło mu to tak długo, jak długo Stratton będzie wierzył, że Seth nie zna miejsca ukrycia malowidła.
Zgubienie ogona i zniknięcie z oczu śledzących było całkiem łatwe, ale większość sposobów, do których uciekał się jeszcze jako gliniarz, wydawała mu się podejrzana. Musiał zniknąć, nie wzbudzając żadnych podejrzeń. W grę nie wchodziła więc szalona ucieczka autem ani wskoczenie do windy w ostatnim momencie. Przez kilka chwil Seth wpatrywał się w przestrzeń. Pomyślał o wtopieniu się w tłum podczas meczu koszykówki w hali Forum; z radia w samochodzie dowiedział się, że tego wieczora grali Lakersi. Nie, to zbyt niepewne, a zniknięcie zostanie łatwo zauważone. To samo odnosiło się do sal kinowych oraz koncertowych.
Siedział w nogach łóżka i rozglądał się bez celu po pokoju. Odrzucił też wariant z awaryjną przerwą w dostawie energii elektrycznej w domu towarowym, kiedy mógłby wymknąć się po ciemku razem z tłumem; to zbyt skomplikowane. Zniknięcie musiało stwarzać pozory zdarzenia losowego. Zaczął przywoływać w myślach miejsca, w których normalnie bywał, oraz takie, do których mógł się udać w obecnych okolicznościach.
Siedział w bezruchu przez godzinę, zanim wreszcie na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech.
Uniwersytecka Biblioteka Naukowa UCLA mieści się potężnym siedmiokondygnacyjnym gmachu usytuowanym w północnym krańcu akademickiego miasteczka. Kiedy Seth Ridgeway dotarł na miejsce, w budynku roiło się od studentów. Niektórzy z nich rozpoznawali go i pozdrawiali.
Trzymając teczkę w lewym ręku, Seth wyszedł z windy na czwartym piętrze. Teczka była ciężka, wypełniona narzędziami. Podszedł do schematu pomieszczeń na czwartym piętrze i starannie go przestudiował. Spojrzał na zapisane w żółtym notatniku numery indeksów i raz jeszcze obejrzał rozkład czwartego piętra.
Po chwili usłyszał szum nadjeżdżającej drugiej windy. Zatrzymała się na czwartym piętrze. Seth wciąż udawał zainteresowanie planem kondygnacji, jednocześnie ukradkiem obserwując wysiadającego z windy mężczyznę z jasnej toyoty.
Facet był wysoki i chudy, miał około dwudziestu pięciu lat, dobrze ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, a głowę zwieńczała mu czupryna w brudnym odcieniu koloru blond. Ubrany był na sportowo w adidasy, dżinsy oraz wiatrówkę narzuconą na sweter z wycięciem pod szyją. Wszystkie ciuchy były nowe, jakby dopiero kupione. Wyszedł z windy i zatrzymał się. Seth powrócił wzrokiem do schematu pomieszczenia, raz jeszcze spojrzał na kartki w notatniku, potem obrócił się i ruszył w kierunku działu zajmującego się historią sztuki.
Mężczyzna jechał za nim z Playa Del Rey do kampusu Uniwersytetu Kalifornijskiego, a potem szedł z parkingu do budynku biblioteki, cały czas w niedużej odległości, ale z profesjonalną wprawą.
Seth robił wszystko, by stworzyć pozory, że szuka w komputerze pozycji związanych z historią sztuki, z nazistowskimi Niemcami oraz Stahlem. Postarał się też o pozostawienie na ekranie śladów tego, co przeglądał, żeby ogon mógł się zorientować, jakich danych poszukiwał. By tamten uznał, iż Seth postępuje jak zwykły naukowiec, zaglądający do książkowych źródeł przed podjęciem jakichkolwiek działań.
Przez półtorej godziny Seth wyciągał więc książki z półek, zaznaczał po kilka stron paskami papieru, potem zanosił je do stanowiska z kserografami, gdzie robił kopie. Stopniowo zapełniał notatkami kolejne kartki żółtego notatnika, który zawsze zostawiał na wierzchu. Stos skopiowanych stron rósł, podobnie sterta książek na stoliku, Za każdym jednak razem zabierał ze sobą teczkę. Demonstracyjnie wyciągał też pudełko pełne pięcio – i dziesięciocentówek przeznaczonych do uruchamiania kserokopiarki. Sprawiał wrażenie poważnego naukowca, który w podniszczonej skórzanej teczce nosi drobiazgi niezbędne w profesorskiej profesji. Skrupulatnie budował tę iluzję, opuszczając swój boks w czytelni jedynie na tyle czasu, ile potrzebował na dotarcie do kolejnej książki. Na biurku porozkładane były jego notatki, na oparciu krzesła wisiała wiatrówka. Chciał, żeby ogon wystawiony przez Strattona przyzwyczaił się do sytuacji, w której Seth znika co jakiś czas, zabierając ze sobą teczkę oraz stertę książek.
Udało się. Cień kilka razy podążył za Sethem do pomieszczenia z kserokopiarkami oraz raz do baru z przekąskami w gmachu Nordi Campus Union, gdzie obserwował, jak wypija filiżankę kawy i zjada zatęchłego pączka, a następnie powraca do swojego boksu w czytelni. Potem mężczyzna siedział już tylko w pobliskim boksie z książką w dłoniach, stwarzając pozory, że czyta. Wyraźnie uwierzył, że podopieczny nie opuści biblioteki bez pokaźnej sterty notatek i powielonych na ksero stron z książek, jakie do tej pory zgromadził.
Kiedy ogon przestał deptać mu po piętach w drodze do pokoju z kserokopiarkami, Seth zaczął wydłużać czas swej nieobecności.
A potem siedział w swoimi boksie i starał się wybrać właściwy moment. Jeśli się nie powiedzie, Stratton znów go zamknie i wyciągnie z niego wszystko, co wie. Narkotykami zmuszą go mówienia, potem ludzie z NSA zabiorą obraz, a wraz z tym argumenty, których potrzebował, by odzyskać Zoe.
Jeśli jeszcze żyła.
– Cholera – zamruczał pod nosem.
Otarł twarz, potem przetarł oczy. Wątpliwości, łzy, smutek. Napłynęły nagle jak powodziowa fala, czające się tuż pod powierzchnią myśli, podmywające w nim fundamenty determinacji. Musi żyć, pomyślał Seth. Gdyby było inaczej, okazałby się głupcem, przekazując obraz Strattonowi i jego bandzie.
Otworzył oczy i spojrzał na zegarek. Dwudziesta pierwsza siedemnaście. Za niespełna dwie godziny biblioteka miała zamknąć podwoje. Musiał przystąpić do działania.
Facet z ociąganiem podniósł głowę, kiedy Seth wstał i ruszył w kierunku windy z teczką w jednym ręku oraz grubym tomem z miejscami zaznaczonymi tuzinem pasków papieru w drugiej. Kątem oka widział, jak mężczyzna na chwilę podnosi wzrok, po czym szybko opuszcza oczy na stronice swojej książki.
Seth wysiadł na parterze, wrzucił książkę do pojemnika na zwroty, wyszedł przez główne wejście i pospiesznie zbiegł po schodach. Zmierzał wprost w kierunku North Campus Union, chwycił po drodze kolejny styropianowy kubek z kawą. Usiadł na przy stoliku i przez kilka minut obserwował drzwi wejściowe gmachu biblioteki. Nigdzie nie dostrzegł śladów ogona.
Wstał od stolika, wziął teczkę i z kubkiem kawy w ręku opuścił gmach, kierując się na południe. Szedł szerokim, wybetonowanym chodnikiem, co chwilę mijał grupki studentów dyskutujących żywo na temat ocalenia świata, obalenia potęgi władzy światowych elit korporacyjnych albo dyskutujących o naturze prawdy czy bardziej prozaicznych obsesjach i zmartwieniach: referatach, które trzeb już oddać, utraconych miłościach, problemach z rodzicami.
Przez moment poczuł się stary. Nie do niego należało już naprawianie świata. Zresztą nigdy tak nie było. Nigdy nie wierzył, że świat należy do młodych, a teraz mógł jedynie rozpychać się łokciami, by zyskać odrobinę życiowej przestrzeni dla siebie samego.
Szedł szybko, starając się jednak nie sprawiać wrażenia człowieka spieszącego się. W pobliżu głównego dziedzińca kampusu było zdecydowanie mniej studentów. Oparł się jednak pokusie sprawdzenia, czy ogon w końcu postanowił wyruszyć za nim. Skręcił w lewo i krótkim zejściem zszedł na poziom sutereny gmachu Haines Hall. Drzwi ustąpiły; nie wahając się, wszedł do środka.
Wydział filozofii znajdował się na pierwszym piętrze. Gdyby ogon nagle się pojawił, mógłby udać się do swojego gabinetu, pozorując poszukiwanie jakiejś książki lub segregatora, a potem po prostu wrócić do boksu w czytelni. Mimo takiego planu awaryjnego Seth czuł, jak jego dłonie robią się chłodne, bardziej niż wskazywałaby na to temperatura otoczenia. Minął windę, potem schody i ruszył w kierunku nieoświetlonego końca korytarza. Gdy dotarł, zatrzymał się na kilka chwil, kryjąc w cieniu i spoglądając na zwykłe drewniane drzwi ze zwykłą klamką i zamkiem na zasuwkę. Wypróbował klucz od swojego gabinetu. Nie pasował. Zresztą nie sądził, że będzie. Magazynek używany był rzadko, a klucze do niego posiadali wyłącznie Karen i Tony.
Postawił na podłodze teczkę, w której znajdował się zestaw narzędzi, których nie używał od czasu, kiedy przestał pracować w policji. Macając po omacku, wyciągnął zestaw wytrychów; można je było schować w rękojeść, jak scyzoryk. Minęły lata, kiedy posługiwał się nimi po raz ostatni, zatem w pierwszej kolejności zabrał się do rozpracowywania zamka najprostszego.
Z początku szło mu to nieporadnie, ale po kilku minutach palce przypomniały sobie, co należy robić. Za starych czasów z zamkiem takim jak ten poradziłby sobie w kilka sekund. W końcu rygiel ustąpił. Seth przerwał na chwilę, zanim przystąpił do otwierania zamka z zasuwką. Podniósł prawą dłoń, by odgarnąć z czoła kosmyk opadających włosów. Palce zrobiły się mokre od potu. Nagle poczuł, że krople potu zebrały się też na górnej wardze, a pod pachami wyczuł mokre plamy. Wziął głęboki wdech, potem pochylił się i wyciągnął z teczki małą kieszonkową latarkę. Dodatkowe światło ułatwiło mu dostrzeżenie zarysów zamka oraz odgadnięcie jego konstrukcji. Zamek był prosty, w końcu jedynym jego zadaniem było zablokowanie wejścia do pomieszczenia, w którym przechowywano stare książki, przestarzały sprzęt, dodatkowe krzesła oraz komplet roczników „National Geographic” należący do Tony’ego Bradforda, a także pocztę i gazety Setha Ridgewaya, odkąd ich sterta zrobiła się zbyt duża, by mogła pomieścić się na jego biurku. Wśród tych przesyłek właśnie była też i ta z obrazem o nieopisanej wprost wartości.
Gdy zastanawiał się, w jaki sposób wziąć się za otwieranie zamka, od strony schodów dobiegły jakieś głosy. Wyłączył latarkę i znieruchomiał. Głosy stawały się wyraźniejsze, jeden męski, drugi kobiecy. Chwilę później dosłyszał też stukanie obcasów i cięższe odgłosy męskich stóp, kiedy para zaczęła schodzić na poziom sutereny. Seth zebrał narzędzia, chwycił teczkę i skrył się pospiesznie w najciemniejszym mroku pod schodami.
Słowa wypowiadane przez zbliżających się były bardziej wyraźne. Współlokatorka dziewczyny miała już dość nieustannego zostawiania do jej dyspozycji ich wspólnego pokoju. Dlaczego więc on nie wyprowadzi się z akademika i nie wynajmie prywatnej kwatery? Wszystkim, czego potrzebowali, było ciche, ciemne i wygodne miejsce, przekonywał on; być może w tym budynku znajdą jakiś niezamknięty gabinet. Seth miał wrażenie, że rozpoznaje głos jednego ze swoich studentów. Para dotarła już na dół i kontynuowała rozmowę. Jej zdaniem pomysł na ukradkowy seks w przypadkowo otwartym uniwersyteckim gabinecie był poniżający i pozbawiony romantyzmu. Męski głos, który w dużym stopniu brzmiał jak głos faceta przed pierwszym razem, stopniowo przechodził w błagalny jęk dorastającego nastolatka. Seth miał teraz pewność, że rozpoznaje go. Ten sam jęk słyszał wcześniej już wielokrotnie – student osiągający wyniki poniżej średniej, który był na najlepszej drodze do relegowania.
Para nie przestawała targować się u podnóża schodów.
Idźcie sobie, pomyślał Seth, popatrzywszy na fosforujący wyświetlacz zegarka. Czas mijał nieubłaganie. Dochodziła już dziesiąta, a człowiek Strattona nie będzie czekał bez końca. Tymczasem tamci wciąż negocjowali kuszeni wizją cielesnej rozkoszy. Z tego, co słyszał, Seth oceniał, że dziewczyna chciała u targować jak najwięcej. Wspominała nawet coś o małżeństwie, a chłopak, rozpalony już do białości, zgadzał się na rzeczy, którym później będzie bez powodzenia zaprzeczał. Składane przyrzeczenia sprawiły, że dziewczyna stawała się coraz bardziej ustępliwa.
– Po tamtej stronie – powiedział student – jest magazynek, który czasem zostawiają otwarty. W środku jest nawet kozetka.
Seth poczuł, jak robi mu się zimno. Nie było sposobu, żeby go nie zobaczyli.
– Coś podejrzanie dużo wiesz na ten temat. – Jej słowa niosły teraz w sobie zapowiedź odwołania erotycznej przygody. – Czy często sprowadzasz tutaj inne dziewczyny?
– Nie… nie, ja… to tylko… ten magazynek należy do wydziału filozofii. Pomagałem im kiedyś zanosić tam segregatory, to wszystko. Nigdy nikogo tutaj wcześniej na sprowadzałem, niech skonam, jeśli kłamię.
Zapadła długa chwila ciszy. W końcu Seth usłyszał śmiech dziewczyny, a w chichocie, gdzieś między wierszami, krył się triumf zwycięstwa.
Zanim Seth zdołał pomyśleć cokolwiek więcej, para weszła w strefę mroku pod schodami i moment później stanęła z nim twarzą w twarz. Chłopak obejmował dziewczynę w pasie jedną ręką, a drugą zdążył już wsunąć pod jej bluzkę. Na widok Setha dziewczyna wydała piskliwy krzyk, odskoczyła do tyłu, jednocześnie zatykając dłonią usta. Na twarzy chłopaka, niczym w pełnej kinowej sekwencji, przewinęły się szybko i po kolei strach, konsternacja, ulga rozpoznania i znowu strach. Twarze ich obojga, blade i pozbawione kropli krwi, przebijały się przez mrok niczym dwa księżyce. Przez chwilę ciągnącą się niemal tyle co wieczność nikt nie przemówił ani słowem. Seth czuł, jak żołądek podjeżdża mu do gardła. Z jednej strony był pracownikiem dydaktycznym wydziału, miał stanowisko i autorytet, a jako członek kadry wydziału miał pełne prawo korzystać z magazynku w suterenie. Z drugiej natomiast, nie życzył sobie, żeby odkryli jego obecność i posądzili o przyczajanie się i podsłuchiwanie w ciemnościach ich prywatnej rozmowy.
– Profesorze… – pierwszy odezwał się chłopak, ale słowa zdawały się grzęznąć mu w gardle.
– Dobry wieczór – odparł zmieszany Seth.
Słowa były niedorzeczne, ale tylko to mu przyszło do głowy.
Nagle chłopak zaczął nerwowo wygłaszać przeprosiny, co tylko pogłębiło zakłopotanie. Górę wziął jednak chłodny, koci instynkt jego towarzyszki. Spokojnym głosem nakazała mu, żeby się zamknął i odciągnęła go do tyłu, do oświetlonej części korytarza.
– Dobry wieczór, profesorze – wydusiła z siebie, w pełni już opanowana i uprzejma. – To, że… wpadliśmy na pana, było całkiem intrygujące.
Wreszcie odgłosy ich kroków ucichły w drugim końcu korytarza, rozległo się trzaśniecie zamykanych drzwi. Seth postawił teczkę w miejscu, gdzie mrok był największy, i wrócił do otwierania zamka. Po minucie zasuwka ustąpiła. Seth schował wytrychy do teczki i otworzył drzwi. W ciemnościach dostrzegł jakiś ruch. Światło dobiegające z korytarza było zbyt słabe, by spenetrować mrok. Wyciągnął więc rękę ku ścianie, chcąc znaleźć włącznik, ale światło się nie zapaliło. Najwidoczniej żarówka była przepalona. To zapewne rozzłości Tony’ego Bradforda, dziekan bowiem co jakiś czas szukał tu schronienia przed codziennymi sprawami, siadał na kozetce i zjadał kanapki skomponowane z najdziwniejszych składników. Seth wyciągnął latarkę i przeszedł przez próg. Usłyszał cichy tupot, jakieś drapanie i szelesty.
Zapalił latarkę. Pierwsze, co zobaczył, to prawdziwy chaos. Ktoś przeszukał dokładnie magazynek. Meble były wywrócone, zawartość półek zrzucona na podłogę. Wszędzie walały się papiery. Ktoś też otworzył każdą kopertę z jego korespondencją.
Nagle poczuł w sercu tak ogromny ciężar, iż wydało mu się, że rozerwie mu klatkę piersiową. Z pewnością znaleźli obraz. Z pewnością była to duża paczka przesłana na jego adres z hotelu Eden du Lac, zawierająca między innymi rzeczy z hotelowego sejfu, który zapomniał opróżnić przed wymeldowaniem się. Stracił jedyny skuteczny atut, a wraz z nim nadzieję na odzyskanie Zoe.
Bezmyślnie omiatał światłem latarki wnętrze pomieszczenia. Chwilę później snop światła ujawnił scenę do tego stopnia okropną, że nie przygotowały go na nią nawet najgorsze chwile, jakie przeżył w Jatach policyjnej kariery.
W przeciwległym rogu leżało ciało Tony’ego. Na środka czoła widniał niczym trzecie oko pojedynczy, czerwony otwór po kuli. Na prawym ramieniu siedział opasły szczur i wgryzał się w szyję Bradforda. Szczur spojrzał w stronę Setha arogancko mrugającymi oczkami, w których światło latarki odbijało się na czerwono.
Seth stał zupełnie sparaliżowany. Kiedy tak wpatrywał się z przerażeniem, z mankietu nogawki Bradforda wylazł drugi szczur z pyszczkiem unurzanym we krwi. Seth pochylił się w poszukiwaniu czegoś, czym mógłby odpędzić gryzonie, kiedy nagle coś ciepłego uderzyło go w policzek. Na moment stracił dech, starając się w ślepej panice strącić futrzaną furię. Ułamek sekundy później usłyszał głuche łupnięcie o przeciwległą ścianę. Drżącymi rękoma skierował tam światło latarki i dostrzegł szczura leżącego na podłodze. Zwierzę szybko się pozbierało i pierzchnęło co sił.
Seth walczył z histerią, która go ogarniała. W panice świecił po całym pomieszczeniu, aż w końcu znalazł. Starając się ignorować odgłosy dochodzące z mroku, chwycił miotłę z drewnianym trzonkiem. W nagłym ataku gniewu, na granicy łez, zamachnął się na szczury, odganiając je z ciała Tony’ego. Pomieszczenie wypełniło się odgłosami panicznego tupotu i drapania oraz chórem przenikliwych, niedających się od siebie odróżnić pisków. Seth omiatał obszar wokół zwłok tak długo, aż ostatni gryzoń salwował się ucieczką na korytarz.
Upuścił szczotkę i uklęknął obok ciała Bradforda. Wyciągnął prawą rękę i ostrożnie dotknął jego ramienia grzbietem palców. Zwłoki wciąż były znacznie cieplejsze niż temperatura w pomieszczeniu. Zatem musiał zginąć nie tak dawno. Seth wstał i oświetlił miejsce wokół zwłok. Napastnicy nie pobili go. Jedynym śladem ataku był rana postrzałowa na czole po kuli dużego kalibru, poza tym dostrzegł wyłącznie ślady ugryzień szczurów.
Bezwiednie cofał się w stronę drzwi prowadzących na korytarz. W głowie słyszał jakieś płytkie oddechy, musiał zorientować się, czy są to jego własne odgłosy.
Wyszedł z magazynku, w którym wyczuwał teraz wyraźnie słodki, mdlący zapach krwi i śmierci, potem stanął nieruchomo w ciemnościach, opierając się o zimną, betonową ścianę. Przez chwilę zmagał się ze słabością, jednocześnie starając się pozbierać myśli.
Powoli układał w głowie bieg zdarzeń. Ktoś dowiedział się, że adresowana do niego korespondencja jest tu składowana. Kto? Z pewnością nie ludzie Strattona, bo wspomnieliby mu o tym. Nie mieliby wtedy zresztą powodów, by go śledzić, mieliby już obraz. Najprawdopodobniej byli to ci sami ludzie, którzy zaatakowali go na łodzi. Ale kto? I skąd się dowiedzieli? Pomyślał chwilę i przypomniał sobie poranną rozmowę telefoniczną z Tonym Bradfordem i z Karen. Oboje wspominali o jego poczcie i o magazynku. Ktoś więc musiał założyć podsłuch na jego telefonie i w ten sposób dowiedział się, gdzie jest przechowywana jego korespondencja. Potem ten ktoś włamał się do magazynku, podobnie jak teraz uczynił to on sam. Tony, który prawdopodobnie zdecydował, że nie rzuca gróźb na wiatr, wybrał się do magazynku z zamiarem usunięcia rzeczy Ridgewaya i najwidoczniej natknął się na włamywaczy, zaskakując ich na gorącym uczynku. I za to właśnie spotkała go śmierć.
Seth poczuł mdłości, nachylił się i gwałtownie zwymiotował. Wyrzucał z siebie treść żołądka, aż nie zostało w nim nic, potem otarł usta i chwiejnym krokiem ruszył po teczkę.
Dziwnym trafem udało mu się niezauważonym przez nikogo dotrzeć do męskiej toalety na pierwszym piętrze. Zatkał umywalkę korkiem ukręconym z papierowego ręcznika, potem odkręcił zimną wodę i zanurzył twarz. Zimna woda odgoniła mdłości. Stał tak, z zamkniętymi oczami, starając się opanować oddech, a serce powoli zaczynało bić w normalnym tempie.
Powoli wracało też racjonalne myślenie: musi zadzwonić na policję i zgłosić zabójstwo Tony Bradforda. Musi do kogoś zadzwonić, zanim powrócą szczury. Nie ma już wyjścia, musi włączyć się w tę sprawę. Wcześniej wszystkie argumenty przemawiały za tym, by trzymać się z daleka od stróżów prawa. Drobiazgowe dochodzenie w sprawie zabójstw na łodzi skierowałoby podejrzenia na niego, opóźniając poszukiwania obrazu, a tym samym także poszukiwania Zoe. Ale teraz, kiedy obraz zniknął, zniknął z nim jego jedyny atut. Musiał przekazać sprawy ludziom lepiej wyposażonym w dochodzeniowe instrumentarium. Oparł się o ścianę przed drzwiami prowadzącymi na wydział i grzebał w kieszeni w poszukiwaniu kluczy. Przynajmniej teraz dadzą mu wiarę, przekonywał sam siebie. Z pewnością na spotka się ze sceptycznymi połajankami, jak miało to miejsce w Zurychu.
Przekręcił klucz w zamku, pchnął drzwi, potem włączył światło w sekretariacie. Jarzeniówki przez chwilę mrugały, zanim wreszcie stały się niebieskie, pogrążając w poświacie nieco zużyte drewniane biurko Karen oraz nie mniej zużyte drewniane krzesła ustawione pod ścianą.
Bez chwili zwłoki ruszył krótkim, ciemnym korytarzem w kierunku własnego gabinetu. Otworzył drzwi i wszedł do niewielkiego pomieszczenia, jakie otrzymywali do dyspozycji pracownicy dydaktyczni wydziału. Jego wzrok zatrzymał się na tabliczce z wygrawerowanym napisem umieszczonej z tyłu za jego szarym, metalowym biurkiem. Zrobiono ją dla niego na zlecenie Zoe.
Ci, którzy potrafią, wykonują.
Ci, którzy nie potrafią, nauczają.
Ci, którzy nie potrafią uczyć, zostają administratorami.
Słowa te wyrażały jego własne poglądy, co z kolei uczyniło go osobą bardzo niepopularną w kręgach administracji zarządzającej Uniwersytetem Kalifornijskim. Prawda zawsze była bolesna.
Usiadł za biurkiem i sięgnął po telefon, zamierzając zadzwonić na policję, gdy jego uwagę przyciągnęła koperta. Rozpoznał pismo Karen Bradford; kopertę przykleiła do abażuru biurkowej lampki, co miało przyciągnąć jego wzrok.
Odłożył słuchawkę.
„Tony był na ciebie porządnie wkurzony”, tak zaczynała się notatka. „Zdaję sobie sprawę, jak bardzo wstrząsnęło tobą zniknięcie Zoe. I wiem, że tak naprawdę nie jesteś sobą. Podobnie zresztą jak Tony nie był sobą. Obawiałam się, że zrobi coś nieprzemyślanego z twoją pocztą, zatem dzisiaj rano, po naszej rozmowie, zeszłam do magazynku i wybrałam te listy oraz przesyłki, które wydały mi się ważne. Umieściłam je w mojej szafce na dokumenty, w dolnej szufladzie, na samym końcu. Klucz do szafki znajdziesz w kopercie”.
Liścik podpisany był inicjałem „K”.
Drżącą ręką Ridgeway wyciągnął kluczyk z koperty. Wstał od biurka tak raptownie, że krzesło przewróciło się do tyłu i uderzyło o podłogę, a myśli o Tonym Bradfordzie natychmiast odeszły w niepamięć. Seth ruszył pędem do biurka Karen Bradford. Metalowa szafka na dokumenty stała z tyłu.
Już wkładał klucz do zamka, gdy usłyszał krzyki. Najpierw usłyszał głos żeński; w pierwszej chwili okrzyk zdziwienia, który szybko przeszedł w urywane krzyki grozy. Potem doszedł męski głos. Raczej wołanie niż krzyk. Po chwili znów głos kobiecy, teraz drżący, wchodzący w wysokie rejestry, z każdą chwilą coraz bliższy histerii.
Rozpoznał je. Widać tamci, zdesperowani powrócili do magazynku skonsumować to, co wcześniej utargowali. Ponieważ nie zamknął drzwi szybko odkryli ciało Tony’ego Bradforda. Dziewczyna ciągle darła się wniebogłosy. Miał wrażenie, że krzyk stawał się coraz głośniejszy.
Seth wsunął kluczyk do zamka. Musiał się spieszyć. Biura wydziału filozofii były pierwsze przy schodach. Zobaczą światło i zechcą zadzwonić stąd na policję, on zaś w żaden sposób nie zdąży wrócić na czas do biblioteki. W tej chwili wszystko zależało od tego, czy ogon podesłany przez Strattona nie zacznie w końcu czegoś podejrzewać.
Bez trudu otworzył szafkę, wysunął dolną szufladę i natychmiast dostrzegł stertę kopert oraz kilka grubszych przesyłek. Wyciągnął je.
Niepomny krzyków, desperacko grzebał wśród kopert i paczek. Jego dłonie szybko wychwyciły to, czego szukały. Przesyłka wielkości pudełka od koszuli, owinięta w brązowy papier pakowy z adresem zwrotnym hotelu Eden au Lac. Zerwał papier, potem arkusz ochronnej tektury, wreszcie folię pęcherzykową; zobaczył malowidło przedstawiające alpejską łąkę. Na odwrocie widniał napis „Dom naszej Pani Odkupicielki”. Ponownie zawinął obraz w folię i papier, zabrał też resztę korespondencji i ruszył w kierunku drzwi.
Kiedy wychodził na korytarz, słyszał kroki na schodach oraz głos chłopaka usiłującego pocieszyć dziewczynę. Wsunął teczkę pod ramię i wybiegł z budynku.
Stojąc pośrodku celi i usiłując dostrzec oczami wyobraźni drogę ucieczki, Zoe zmagała się z pokusą odprawienia modłów.
Zanim źli ludzie zamknęli ją tutaj, nie wierzyła w Boga, który miałby wysłuchiwać ludzkich błagań. Gdyby teraz zaczęła się modlić, byłoby to świadectwem hipokryzji, którą tak bardzo pogardzała.
Matka usiłowała wychować ją na dogmatyczną, protestancką fundamentalistkę. W każdą niedzielę chodziły do niewielkiego ceglanego kościółka w hrabstwie Orange, na południe od Los Angeles. Wedle reguł tej wiary taniec był grzechem, a urzędnicy wybrani w demokratycznych wyborach, których poglądy choć odrobinę odbiegały na lewo od Ronalda Reagana, uznawani byli za Antychrysta. Ludzie z parafii wierzyli, że świat powstał w 4004 roku przed Chrystusem, gdyż tak głosiła Biblia, i nikt z tym nie dyskutował, ponieważ każde słowo w Piśmie Świętym zostało napisane przez gniewnego, podobnego do Zeusa Boga, który posyłał wprost do piekła każdego, kto ośmielił się nie wierzyć w zrodzonego z niego Syna.
Ojciec nigdy nie chodził do kościoła i fakt ten, a także dylemat, co zrobić z sekretem o przemawianiu do niej kolorów za pomocą dźwięków, stały się pożywką dla niekończących się kłótni i niesnasek. W pewnym spokojniejszym momencie, kiedy Zoe miała kilkanaście lat, ojciec wyjaśnił jej, że „uwzględniając istnienie tylu różnych religii i wyznań oraz rozmaitych sposobów oddawania czci Bogu, przejawem skrajnej arogancji jest fakt, że każdy z Kościołów uznaje sam siebie za jedyny prawdziwy, utrzymując przy tym, że wyznawcy wszystkich pozostałych będą się smażyć w ogniu piekielnym. Być może powinniśmy zaczerpnąć po odrobinie z każdej religii i spróbować odnaleźć w nich okruchy prawdy”.
Religijne dogmaty były łatwym celem buntu. Zoe odwróciła sens ojcowskiego credo i gdy on przyznawał, że w każdej religii jest prawdopodobnie ziarno prawdy, ona doszła do wniosku, że ostre konflikty między wyznaniami dobitnie świadczą o tym, że w żadnym z nich nie kryje się nawet jej odrobina. Kiedy odmówiła uczęszczania do kościoła, matka stała się jeszcze bardziej fanatyczna. Pewnej niedzieli, po szczególnie zagorzałej kłótni przy śniadaniu, poszła na mszę do kościoła i nigdy już nie wróciła. Jak się potem okazało, zniknął również jeden z barytonów z męskiego chóru. Zoe nigdy więcej nie usłyszała nic o własnej matce.
W oczach dziewczynki zniknięcie matki było ostatecznym dowodem na to, że Bóg to kanciarz, a ludzie zwykli frajerzy. Doszła też do wniosku, że prawdopodobnie była to jedyna rzecz, co do której nie mylił się Karol Marks.
Teraz więc, gdy skurcze chwytały jej wnętrzności, Zoe stawiała czoło własnej hipokryzji popychającej ją do modlitwy. W lisich norach nie kryją się ateiści, powiada stare porzekadło. Według niej to desperacja zmuszała ludzi do wiary, robili to dla wygody, znajdowali fałszywe pocieszenie, oszukując sami siebie. W pierwszej chwili pragnienie modlitwy zaskoczyło ją, potem dostrzegała w nim to, czym było w istocie, i postanowiła zachować godność, nie poddając się chęci błagania o wybawienie Boga, w którego przedtem nie wierzyła.
Chociaż żałowała, że wcześniej nie wierzyła w Boga, gdyż teraz mogłaby zawrzeć z nim układ: Wyprowadź mnie stąd, a uwierzę w Ciebie; uczynię wszystko, co tylko zechcesz.
Zoe pokręciła przecząco głową, wstydząc się, że takie myśli przychodziły jej do głowy. Jaki pożytek był z Boga, z którym można było iść na tanie układy?
– Co za beznadzieja – powiedziała cicho do samej siebie.
Thalia sprawiała, że była pełna energii i myślała pozytywnie, ale każdego wieczora, kiedy odprowadzali ją do celi, depresja zdawała się wyłaniać z każdego ciemnego rogu.
Obróciła się powoli, spoglądając kolejno na każdą z trzech litych, betonowych ścian i na czwartą, w której były ciężkie, metalowe drzwi z zasuwą i dwoma zamkami oraz przyspawanymi zawiasami, żeby nie dało się ich podważyć od dołu. Wentylator przyspawano do drzwi tuż ponad otworem, którego rozmiary pozwalały wyłącznie na wystawienie głowy. Spojrzała na betonową płytę pod stopami, potem na deski stropu nad głową. Przez panujący w pomieszczeniu hałas usiłowała dosłyszeć ciche odgłosy stóp dochodzące z biura na górze.
Jej serce było niczym otchłań beznadziei, ciemna czeluść, która usiłowała zassać ją do środka.
– Zawsze musisz zakładać, że istnieje jakieś wyjście. – Słowa ojca wywołane z zakamarków pamięci zaskoczyły ją. – Twoim zadaniem jest odkrycie tego rozwiązania, bez względu na to, jak bardzo wydaje się niemożliwe. Zakładanie nie powodzenia z góry, nie przynosi bowiem żadnego pożytku.
Prawie dziesięć lat nie poświęciła tym słowom nawet jednej myśli. Nagle powróciły, tak klarowne, jakby wypowiedział je dopiero przed chwilą, i to ją zaskoczyło. Poczuła, jak skóra piecze ją żywym ogniem. W jednej chwili przypomniała sobie scenę z jego prowizorycznego rzeźbiarskiego studia. Pracował wtedy nad rzeźbą z sześciennej bryły stali o wadze czterech ton, która miała być największą atrakcją podczas otwarcia galerii. Rzeźbę zatytułował „Pożar umysłu”, a chodziło o to, by bryła stali cięższa niż samochód Chevrolet Suburban wyglądała tak, jakby stała się lżejsza od powietrza.
– Kiedy logika przestaje działać – powiedział wtedy ojciec – szukaj odpowiedzi, które przeczą logice.
Koniec końców wymyślił metodę szlifowania stali łupinami orzechów włoskich, podwieszając bryłę za pomocą odpowiednio ustawionych elektromagnesów.
– Jeśli zawiedzie cię umysł, szukaj odpowiedzi w duszy.
„Pożar umysłu” został sprzedany za sumę większą niż siedmioletni zarobek ojca z pracy w warsztacie jako mechanik. A żył jeszcze siedem lat, zanim przygniótł go ogromny odlew z brązu. Jego dzieła złożyły się na pierwszą galerię sztuki, jaką Zoe otworzyła.
– Musisz wyobrazić sobie drogę, którą pójdziesz między przeszkodami – jego głos znów przemówił do niej. – Wyłącz racjonalne myślenie i puść wodze fantazji.
– Daj mi tę inspirację, tato – odezwała się Zoe miękkim głosem, usiłując powstrzymać łzy. – To musi być arcydzieło wyobraźni. Pomóż mi, tato.